Kibicowanie klubowi miejskiemu to udręka. Ale gdy właścicielem staje się prywatny inwestor, lęki fana narastają. Świadomość, że coś, co uznaje się za ważne, zależy od działań kogoś, kogo uważa się za kompletnego kretyna, to powód zszarganych nerwów kibiców na całym świecie. Kto tego poczucia nie ma, zalicza się do bardzo wąskiego grona szczęściarzy.
Już sam tytuł „Futbol jest okrutny” nie pozostawia wątpliwości, że Michał Okoński nie będzie przedstawiał ulubionej dyscypliny sportu jako ciągłego pasma uniesień. Ale najokrutniejszym zdaniem książki jest umieszczone na jej początku motto. „Jakby dobrze podsumować, moje życie składa się niemal wyłącznie z nietrafionych decyzji klubowego zarządu”. Jakby dobrze podsumować, ma tak praktycznie każdy, kto podchodzi do jakiegoś klubu emocjonalnie. Zmieniają się tylko nazwiska i tytuły tych, na których się pomstuje.
Chyba najtrudniejszy element kibicowania polega na tym, że coś, co dla tak wielu osób jest najważniejsze na świecie, w rzeczywistości nie jest ich. Nie mają żadnego albo mają bardzo ograniczony wpływ na to, co się z tym stanie. Te frustracje są w dużej mierze wspólne dla kibiców większości klubów świata. Niezależnie od tego, czy zarząd, na który się psioczy, jest w lokalnym ratuszu, czy w pałacu bliskowschodniego emira.
Właściciele: główne źródło problemów polskiej piłki
Zdecydowana większość zarzutów, które kieruje się na co dzień w stronę szeroko pojętego polskiego futbolu, sprowadza się właściwie do jednej podstawowej kwestii: właściciela. Owszem, można narzekać na trenera, ale ktoś go zatrudnił. Trzeba zgłaszać potrzebę szkolenia dyrektorów sportowych, lecz oni i tak zawsze będą mieli nad sobą prezesów albo właścicieli, którzy, nie rozumiejąc ich wizji, mogą storpedować nawet sensowne działanie. Należy wymagać, by klubami zarządzali ludzie jak najbardziej kompetentni. Nie można jednak wykluczyć, że gdy tacy się okażą, w każdej chwili odwoła ich z byle powodu ktoś będący nad nimi. Wszelkie narzekania na nieodpowiednie struktury klubów, wydawanie pieniędzy nie na to, na co potrzeba, albo niewydawanie na to, na co potrzeba, zawsze będzie należało do tego, kto jest na górze.
„I nie poradzisz nic bracie mój, gdy na tronie siedzi ch…”
W przypadku polskich klubów znalezienie odpowiedniego właściciela graniczy właściwie z cudem. Praktycznie każda forma ma jakieś ewidentne wady. Być kibicem klubu miejskiego to ciągle odczuwać wstyd. Za prezydenta miasta, który nie ma pojęcia o futbolu, ale myśli, że ma i każdy boi się mu to powiedzieć. Za kolejnego prezesa przeniesionego z wodociągów do piłkarskiego biznesu i myślącego, że teraz będzie mu łatwiej. Za kolejną sesję rady miasta, na której znów trzeba będzie wykłócać się o dotację. No i za ciężkie spojrzenia nieinteresujących się futbolem sąsiadów, niezadowolonych, że dorzucają się na pensje kopaczy. A chodnik dalej nienaprawiony.
Być kibicem klubu miejskiego to porzucić wszelkie nadzieje na podbijanie świata. To przyzwyczaić się do zgniłej stabilizacji. Nienawidzić tego, że trzeba się cieszyć względnym poczuciem bezpieczeństwa, a czasem nawet, jeśli ratusz ma za sobą jakąś akcję ratowania klubu ze złych rąk, także — o zgrozo — wdzięczności. To także obawiać się kolejnych wyborów samorządowych, w których może i głosowałoby się na kogoś innego, gdyby nie to, że groziłoby to obcięciem finansowania dla ulubionego klubu.
Strach przed gołodupcem
Po latach pozostawania w takiej toksycznej relacji oczekuje się więc z utęsknieniem prywatnego inwestora. Ale gdy ktoś konkretny pojawia się już na horyzoncie, zawsze pojawia się strach. Kluby miejskie funkcjonują, jak funkcjonują, ale jednak nigdy całkiem nie plajtują. Nigdy całkowicie nie znikają z mapy, nie muszą wracać do grania po wioskach. A kluby prywatne owszem. Wystarczy, że klub znajdzie się w rękach jakiegoś oszusta. Albo krętacza. Kogoś, kto mówił, że ma pieniądze, a okazało się, że nie ma. Albo nawet myślał, że ma, ale przerosła go skala wydatków. Ewentualnie nawet miał i wiedział, czego się spodziewać, ale potem na rynku borówek amerykańskich albo produkcji futer nastąpiło tąpnięcie i jego główny biznes zaczął topnieć w oczach. Dostanie się w ręce właściciela z pustym portfelem to oczywiście gotowy przepis na katastrofę. Najgorsze, co tylko może być.
Z dwojga złego, lepiej oczywiście wpaść w łapy jakiemuś bogaczowi, komuś powszechnie znanemu i szanowanemu, kto ma osobny tag na stronie Forbesa. Ale to rozwiązanie też zwykle rodzi frustracje. Bo albo bogacz, zmęczony codziennym funkcjonowaniem w ramach jakiegoś krępującego gorsetu, na trybunach za mocno luzuje kołnierzyk i okazuje się, że z butów zaczyna mu wystawać słoma. Albo, zachęcony życiowym sukcesem, jaki odniósł w innej dziedzinie, uznaje, że na wszystkim zna się najlepiej i zaczyna robić z klubu prywatny folwark. Wreszcie od początku traktuje klub jako zabawkę i zależy mu głównie na rozrywce. Skoro syn lubi grać w Football Managera, sprawmy mu klub na osiemnastkę i zobaczymy, czy mu się spodoba. Tudzież widzi w klubie wyłącznie narzędzie wizerunkowe, ale trzyma go, jak inne biznesy, w sztywnych finansowych ryzach. Bardziej pilnuje więc tabelek w Excelu niż gabloty z trofeami, kibiców zostawiając z gorzkimi myślami, gdzie by dziś byli, gdyby tylko właściciel choć trochę szerzej poszerzył dostęp do konta.
Zbigniew Jakubas przejmuje Motor Lublin. Jakie ma plany?
Agenci i triumwiraty
Czasem kluby trafiają w ręce jakiejś formy pośredniej pomiędzy gołodupcem a miliarderem. Na przykład właściciela prężnie działającej agencji menedżerskiej. Z jednej strony mogą mieć wtedy dość przyjemne i rzadkie w przypadku innych rodzajów właścicieli poczucie, że klub należy do kogoś, kto zna się na piłce, rozumie funkcjonowanie rynku i może wyszperać jakąś perełkę z niższych lig. Z drugiej, mogą mieć bardzo nieprzyjemne poczucie, że ich klub to tylko narzędzie do zarabiania pieniędzy i że jego szef spienięży wszystko, co tylko będzie się dało. Gdy na szali będzie zdobycie jakiegoś trofeum i korzystne sprzedanie piłkarza, zawsze wybierze to drugie. Interesować go będzie głównie trwanie w danej lidze, zapewniające mu odpowiednią widoczność piłkarzy, których chce ogrywać, ale niekoniecznie spełnianie czyichkolwiek marzeń.
Czasem zdarza się, że na przejęcie klubu decyduje się kilka osób, a akcje są między nie podzielone. To nigdy dobrze się nie kończy. Triumwirat już od wieków raczej nie okazywał się trwałą formą rządów. Prędzej czy później zawsze dochodzi do konfliktu, który wyniszcza wszystkich wokół. Wtedy z jednego problemu, jaki zwykle kibice mają z właścicielem, robią się dwa, trzy, albo nawet więcej. I każdy ciągnie wózek w swoją stronę, zamiast grać do jednej bramki. Co gorsze, dzieli się też społeczność, która kiedyś łączyła się pod wspólnym szyldem, ale teraz musi się opowiedzieć po czyjejś stronie.
Podsumowanie triumwiratu w Wiśle Kraków
Kluby zamieszane w politykę
Kluby będące w rękach spółek, w których sporo do powiedzenia ma skarb państwa, są z urzędu narażone na spore zmiany w kadrach kierowniczych oraz pojawianie się pewnych niewygodnych politycznych elementów. Kibic musi się zastanawiać, czy w drużynie gra niewielu obcokrajowców, bo trener uważa, że to lepszy sposób budowanie zespołu, czy dlatego, że mecenas klubu jest akurat z tej, a nie innej parti politycznej. Ścisłe powiązanie z nią sprawia potem, że trudniej układają się relacje z miastem, jeśli akurat rządzi w nim inna siła polityczna. No i każe się zastanawiać, co będzie po wyborach. Tyle że inaczej niż w przypadku klubów miejskich, sądne są tu wybory parlamentarne, nie samorządowe.
Nową formą własności na polskim rynku, ale już coraz popularniejszą na Zachodzie, jest z kolei znalezienie się w jakiejś sieci klubów piłkarskich. Zalety tego rozwiązania to oczywiście piłkarskie know-how funkcjonujące w obrębie grupy, jego dobry przepływ, wymienianie się działaczami, narzędziami, trenerami i piłkarzami w ramach jednej rodziny. Ale to jednocześnie wada. Bo jeśli ma się pecha być którymś z niższych ogniw grupowego łańcucha, trzeba się przyzwyczaić do żywota klubu farmerskiego. Wychowywać najlepszych piłkarzy nie, by zdobywać z nimi świat, ani nawet nie, by mnóstwo na nich zarobić, ale, by za bezcen oddać ich do klubu-matki. By ten mógł zdobywać z nimi świat albo mnóstwo zarabiać. Przeciętna perspektywa, zwłaszcza jeśli główny klub grupy niekoniecznie jest potentatem rozmiarów Manchesteru City.
Moralne dylematy
Tego rodzaju rozterki nie dotyczą jedynie polskich klubów, bo w większej skali dzieją się praktycznie wszędzie. Kibice Milanu pewnie zawsze będą wdzięczni Silvio Berlusconiemu za to, co zrobił z ich klubu, ale jednocześnie wielu krzywi się na myśl o odczuwaniu wdzięczności wobec Silvio Berlusconiego. Kibicowanie Manchesterowi City w erze szejków z Emiratów albo Paris Saint-Germain w erze Katarczyków pewnie jest przyjemniejsze niż wcześniej, ale u bardziej wrażliwego społecznie i politycznie kibica może jednak budzić zgrzyty moralne. Tak samo kibice Newcastle United, którzy irytowali się przez lata na Mike’a Ashleya, ale niekoniecznie chcieli się przy okazji jego odejścia dowiadywać, kto to Dżamal Chaszukdżi. A fani Chelsea lubili to, że Roman Abramowicz zrobił z ich klubu globalnego gracza, ale już niespecjalnie to, że miał powiązania z Władymirem Putinem.
Fani Hull City cieszyli się, że Assem Allam wprowadzał ich klub do Premier League, ale mina im zrzedła, gdy chciał zmieniać jego nazwę na Hull Tigers, żeby była lepiej przyjmowana na rynkach dalekowschodnich. Nie mieli ochoty porzucać czegoś, co funkcjonowało od stu lat, podobnie jak fani Cardiff City zmieniać klubowych barw. Fani z Lipska pewnie cieszą się, że w ich mieście można dziś oglądać fazę pucharową Ligi Mistrzów, ale niekoniecznie lubią to, że wszystko, czym żyją, służy lepszej sprzedaży puszek z napojem energetycznym. A fanom z Dortmundu naturalnie robi się ciepło w serduszkach, gdy pomyślą, że ich to nie dotyczy, bo mają zasadę 50+1 i klub w jakimś sensie należy do nich. Ale jednak pewnie chcieliby, żeby miał trochę więcej pieniędzy, nie musiał co chwilę oddawać największych gwiazd i jednak czasem zdobył jakieś trofeum.
Nieliczni szczęściarze
Kto ma ukochany klub i jest zadowolony z jego prezesa albo właściciela, ten jest szczęściarzem. Takie historie praktycznie się nie zdarzają. Gdyby dziś zastanowić się, dlaczego Raków Częstochowa jest faworytem do zdobycia mistrzostwa Polski, choć kilka lat temu nie przyszłoby to do głowy absolutnie nikomu, można oczywiście wymieniać zasługi Marka Papszuna, czy Iviego Lopeza, opowiadać o strukturach i o pieniądzach, jakie wpompowano w ten projekt. Można nawet dotrzeć do Michała Świerczewskiego, ale i to nie byłaby jeszcze cała prawda. Ten sam Michał Świerczewski, z tym samym miejscem na liście Forbesa, z tym samym zbudowanym od zera X-komem, kupując zupełnie inny klub, mógłby się okazać zupełnie innym Michałem Świerczewskim.
Kluczowym, a nieuchwytnym czynnikiem są tu emocje. Gdyby Świerczewski ich względem Rakowa nie odczuwał, być może w ogóle nie przyszłoby mu do głowy, by kupić klub piłkarski. Gdyby kierował się tylko kalkulacją, być może podejmowałby jako właściciel inne decyzje. Nie chodzi o to, by, jak wielu innych właścicieli, zarządzać tylko poprzez emocje, bo to droga do katastrofy. Lecz racjonalne prowadzenie klubu w taki sposób, by spełnić własne kibicowskie marzenia, to chyba jedyna forma właścicielska, w której klub nie jest żadnym narzędziem. Nie pierze wizerunku, nie pomaga wygrywać wyborów, nie sprzedaje produktów, nie napycha prywatnej kasy, nie syci ego, nie przepędza kryzysu wieku średniego ani nie imponuje kochance. Istnieje po to, po co kiedyś na początku zakładano kluby piłkarskie: by pokazać, że to tam, a nie gdzie indziej, najlepiej w okolicy gra się w piłkę.
Świerczewski: Spełniony byłbym dopiero po wygraniu Ligi Mistrzów
Dlaczego nie da się być właścicielem klubu?
Nie wiem, czy opowiastka o młodym Świerczewskim stojącym na trybunach, oglądającym spadek Rakowa z Ekstraklasy i obiecującym sobie, że kiedyś zrobi z niego mistrza, jest w stu procentach prawdziwa. Ale chcę wierzyć, że tak. Podobno właściciel Rakowa nie lubi, gdy tak właśnie go się nazywa. Czyli: właściciel Rakowa. Nie wiem, jakie są jego powody, ale ja na jego miejscu bym nie lubił, bo uważałbym, że nie da się być właścicielem Rakowa. Ani jakiegokolwiek innego ważnego dla społeczności klubu. Właściciel to ktoś, kto ma coś na własność. Czyli może o tym decydować, zrobić z tym, co chce i nie liczyć się ze zdaniem innych.
Klub piłkarski to jednak zbyt ważna rzecz w życiu wielu osób, by z nikim się nie liczyć. Kto jest społecznie odpowiedzialny, nawet będąc właścicielem klubu, powinien się liczyć ze zdaniem ludzi, którzy uznają go za ważny. Przejmując większościowy pakiet jego akcji, nie zyskuje prawa do wykorzystania klubu jako narzędzia w prywatnych celach, lecz staje się pierwszym wśród równych. Nakłada na siebie zobowiązanie wobec społeczności: skoro to ja, a nie wy, odniosłem w życiu finansowy sukces, to ja spróbuję spełnić marzenia, które mam nie tylko ja, ale też wy. To niezwykle rzadka sytuacja, o której w Ekstraklasie obecnie mogą mówić chyba wyłącznie fani Rakowa oraz Pogoni Szczecin. Nie ma jednak przypadku, że akurat te kluby uchodzą w ostatnich latach za najlepiej zarządzane w Polsce.
Dni są coraz dłuższe, kurtki coraz lżejsze, a to zwiastuje, że sezon będzie niebawem wchodził w krytyczną fazę. Wszystkim zaangażowanym w walkę o utrzymanie klubom należy przed nią życzyć, by w razie niepowodzenia, za dwadzieścia lat okazało się, że wtedy, w 2023 roku na trybunach był ktoś, kto, oglądając ich spadek z Ekstraklasy, obiecał sobie, że gdy dorobi się fortuny, zrobi z nich potentata. Niezależnie od zwiększania wysokości przetargów na prawa telewizyjne, poprawiania szkolenia, skautingu i kształcenia trenerów, to chyba jedyny sposób, by jakoś zdezaktualizować okrutny cytat z Okońskiego. Bo na razie, w które miejsce polskiej mapy piłkarskiej nie spojrzeć, widać głównie ludzi, których życia składają się niemal wyłącznie z nietrafionych decyzji klubowych zarządów.
WIĘCEJ O POLSKIEJ PIŁCE:
MICHAŁ TRELA
fot. Newspix