Jens Gustafsson zgrywa stoika, ale na tych dwóch obrazkach triumfował. Z kamienną twarzą, bez cienia uśmiechu, ale jednak. Pierwszy raz, gdy Kamil Grosicki przepięknym fałszem obsłużył Lukę Zahovicia, a Słoweniec zaciągnął cały zespół Pogoni pod ławkę trenerską w geście pewnej solidarności z krytykowanym Szwedem. No i drugi raz po ostatnim gwizdku, kiedy tylko łypnął w stronę oka kamery. One way ticket? Wpychacie mnie w samolot? Wysyłacie mnie do domu? Nie tak prędko!
Na początku października Pogoń Szczecin zainaugurowała w pełni zbudowany stadion. Zamigotały światła, przybyły tłumy, padły gole, zaczęło się od spodziewanego zwycięstwa. Od tego czasu Portowcy ani razu nie wygrali na własnym obiekcie. Ani razu. 17 tysięcy oglądało remis z Piastem, 19 tysięcy kompromitację z Górnikiem, 14 tysięcy porażkę ze Śląskiem…
Mniej i mniej.
I jeszcze mniej.
Aż zaledwie trochę ponad dziewięć tysięcy kibiców przyszło na bój z Wartą. Diagnoza takiego stanu rzeczy była bezlitosna: Pogoń zawodziła. Bardzo zawodziła. Bardzo, bardzo, bardzo zawodziła. Nieprzypadkowo fani wywiesili wielki transparent z napisem „One way ticket”. Pasażerowie: Gustafsson, Gazimba, Buryta, Kolendowicz, Krzyształowicz. Po prawdzie: głównie Gustafsson. To w niego wycelowane są strzelby.
Gustafsson walczy o posadę
Po Jagiellonii śpiewali mu, żeby „pakował walizki”, ale przecież już po Śląsku trąbiono o gorącym stołku. Fakty są proste: Jens Gustafsson stracił zaufanie kibiców Pogoni. Czy po wygranej z Wartą cokolwiek się w tej kwestii zmienia? Trudno powiedzieć, bo sprawa jest znacznie bardziej złożona, chodzi przede wszystkim o spełnienie marzenia Portowców o sięgnięciu po jakiekolwiek trofeum i możliwość założenia klubowej gabloty. Tak, założenia, a nie odkurzenia.
Nieważne.
Kiedy Miłosz Szczepański dośrodkował z rzutu rożnego na głowę Macieja Żurawskiego, a Dante Stipica interweniował tak nieporadnie i niezbornie, że piłka wylądowała w siatce, wydawało się, że dni Gustafssona naprawdę mogą być policzone. Bo Pogoń remisowała ze słabszą Wartą, znów traciła gola po stałym fragmencie gry i ponownie marnotrawiła wizualną przewagę. Podobnie jak ze Śląskiem czy Jagą. Więcej strzałów, więcej sytuacji, więcej podań, więcej wszystkiego właściwie, po prostu więcej z gry, a jednak jakoś tak marnie. Jednowymiarowo, ale jakby wielowymiarowo, a może właśnie jednowymiarowo i wielowymiarowo w jednym, jak olśniewająco, błyskotliwie i bezbłędnie diagnozował to ostatnio Robert Podoliński…
Nieważne.
Ważne, że Pogoń przełamała ten impas.
Grosicki potrafi być fenomenalny
Prawda jest taka, że gdyby Pogoń zamieniła swoje wyśmienite sytuacje z dwóch ostatnich kolejek na te kilka oczekiwanych goli i nie robiłaby bohaterów z bramkarzy rywali, to byłaby w zupełnie innym miejscu, ale już od Kazika wiemy, że „gdyby” to najczęstsze słowo polskie. I najbrzydsze.
Bo tym razem zrobiła swoje.
Kilka kombinacyjnych akcji wyszło niemal fenomenalnie. Piłeczka chodziła jak po sznurku, piłkarze hasali jak baletnice, a rywale biegali jak dzieci we mgle. Przodowali w tym Leonardo Koutris, Luka Zahović, Sebastian Kowalczyk i Kamil Grosicki. Szczególnie ten pierwszy i ten ostatni. Greka jeszcze poznajemy, więc słówko o Grosiku. Jeśli ktoś ma krótką pamięć, a w piłce nożnej generalnie hołduje się zbiorowym amnezjom, to takie mecze najlepiej obrazują, jakim kozakiem był ten gość w swoich złotych czasach.
Ba. W ekstraklasowej skali wciąż Grosik jest kozakiem. Mało. Na mundial udowodnił, że przydatny potrafi być również na poziomie międzynarodowym. A przynajmniej czasami, w końcu pokręcił tych Francuzów. Nie chodzi tu jednak o wciskanie go na siłę Fernando Santosowi, choć pewnie jego nazwisko znajduje się w orbicie jego zainteresowań, ale docenienie tego, że lata mijają, a on dalej swoje: jest i show (asysta zewniakiem i gol podcinką), i liczby (asysta zewniakiem i gol podcinką).
Pogoń jeszcze żyje.
Jeszcze dycha.
Jeszcze walczy.
Póki strzela, a nie marnuje i bieduje.
Czytaj więcej o Pogoni Szczecin:
- Drugie życie Aleksa Gorgona
- Triantafyllopoulos przeprosił Stefańskiego za „wała”
- Koutris: Mama wychowała mnie sama. Mój największy sukces to kupienie jej domu
- Ja mam 20 lat, za mną siódme niebo. Historia Linusa Wahlqvista
Fot. Newspix