Reklama

Lech nabiera rozpędu, Legia gra dopiero po knockdownie

redakcja

Autor:redakcja

09 maja 2015, 18:32 • 4 min czytania 0 komentarzy

Ja wiem, że powinno być o meczu. Kto lepszy, kto gorszy, kto nawalił, kto błysnął, kto pokazał charakter, kto się spalił, czy Lech zerwał z chimerycznością, Legia z nieporadnością, czy zajebali sędziowie, czy był skandal, czy karty rozdawał: przypadek, nieskuteczność, taktyka. Zanim to wszystko, upieram się żebyśmy najpierw uczcili lob Zaura Sadajewa. Bowiem uważam, że oglądaliśmy nie mecz, a meczysko (choć oczywiście pierwszą połowę należy wymazać z pamięci), które zapadnie mi w pamięć, ale wspominając je w pierwszej chwili przed oczami będę miał to uderzenie. Tak, niecelne, czyli w gruncie rzeczy zupełnie nieistotne, ale cholera jasna, futbol to też estetyka. A ten strzał to był kunszt najwyższej próby. Maestria. I jeszcze wypracowany samodzielnie, po odebraniu piłki na własnej połowie i czterdziestometrowej przebieżce. Wiele można Czeczenowi zarzucić, ale jest w nim jedna rzecz, za którą nie da się go nie szanować: ten facet nigdy, przenigdy nie gra na alibi.

Lech nabiera rozpędu, Legia gra dopiero po knockdownie

Lech ma takich ludzi nie tylko w Sadajewie i to jest dzisiaj istotnym elementem jego arsenału. Środek pola Jevtić – Trałka – Linetty funkcjonował znakomicie, nikt tu nie odstawiał nogi, każdy pokazywał się do grania. Tak jak irytowały mnie toporne wrzutki w pierwszej połowie, tak w drugiej imponowało, że lechici próbują rozegrać przed polem karnym, szukają kombinacyjnego grania. O to właśnie chodzi – o podejmowanie uzasadnionego ryzyka w ataku, a nie ciągłą grę najprostszymi środkami. Jest naturalnie do czego się przyczepić jeśli chodzi o „Kolejorza”, oj, naprawdę jest. Ale uważam, że na ten moment potrafią zagrać najlepszą piłkę w kraju, gdy wrzucą wyższy bieg, to najładniejszą. I co bardzo według mnie ważne: w dużej mierze wynika to nie tylko z umiejętności, ale mentalności. Tak, uchodzi z nich powietrze, potrafią stracić inicjatywę, dać się zepchnąć, zdominować. Ale oglądanie ich, gdy akurat złapią swój rytm, może się podobać zarówno tym o wyrobionych gustach, ale też takim, którzy najbardziej cenią – mówiąc kolokwialnie – jazdę na dupach.

W przewrotny sposób siłę Lecha pokazują dziś jego problemy. W jaki sposób? Bo chodzi o to do jakiej kategorii te kłopoty należą. Pozwólcie, że zacytuję swój felieton po finale Pucharu Polski: „Kolejorz nie przegrał przez niższą jakość piłkarską, taktyczną, charakterologiczną (z jednym wyjątkiem), braki w waleczności czy zaangażowaniu, przez jakąkolwiek głębszą, można powiedzieć – systemową, niższość”. Dziś to dla mnie jeszcze wyraźniejsze. Bo Lech ma poważne problemy, ale są to problemy, by tak rzec, powierzchowne. W jakim sensie powierzchowne? Gdyż chodzi o, dajmy na to, kłopoty z obsadą bramki. Poważna sprawa? No pewnie że poważna, diabelnie poważna. Fatalna dyspozycja przy stałych fragmentach, gdzie Lech w tym roku – jak wyliczył Maciej Henszel – stracił już dziesięć goli, jeszcze bardziej budzi w Poznaniu niepokój. Ale jest w Lechu pewna płynność grania, formacje się zazębiają i widać, gołym okiem widać, że ta grupa ludzi ma na siebie pomysł i dobrze się ze sobą czuje. Konsekwentnie zmierza w jakimś kierunku. Dorobić się takiego kapitału to duża wartość. Znacznie trudniej to wypracować, niż poprawić ustawienie przy kornerach albo znaleźć niezłego golkipera.

Legia? Cóż, znowu wszystko odbyło się według schematu – muszą dostać po ryju, żeby się obudzić. Nie rozumiem tego fenomenu, ale trzeci raz Lech przyjeżdża do Warszawy i mistrzów Polski na boisku po prostu nie ma. Pierwsze rundy na miękkich nogach, by dopiero po knockdownie zacząć wyglądać jak przyzwoity zespół. Rozumiem rozgoryczenie fanów, ale też zwracam uwagę: mimo wszystko dzisiaj znowu wynik tańczył na ostrzu noża. Tak, obejrzeliśmy genialny lob Sadajewa, tak, Pawłowski miał pustą bramkę po wycieczce Kuciaka pod pole karne Lecha. Ale Legia miała swoje setki, z sam na sam Kucharczyka i patelnią Guilherme na czele. Tak niewiele brakło, a byłby remis. Sęk w tym jednak, że takie scenariusze Legia przechylała na swoją korzyść doprowadzając do 2:2 z Lechem na jesień i w finale PP. Cały czas grając w szarpanego nie ma przebacz, w końcu przegrasz. Jest coś wartościowego w tym jak Legia potrafi pogonić rywala przy niekorzystnym wyniku, rzeczywiście rzucić się skutecznie do walki będąc w – wybaczcie – głębokiej dupie, i tu kibic Legii może poszukać plusów. Koniec końców jednak kontroli nad meczem nie ma w tym żadnej, a w to chcieliby w Warszawie mierzyć.

Legii zwycięstwo dałoby to, do czego na Łazienkowskiej się przyzwyczaili, a mianowicie do posiadania marginesu błędu, swoistego kurka bezpieczeństwa w lidze. To właśnie wyleciało na śmietnik, pora przypomnieć sobie co oznacza presja i konieczność prowadzenia pościgu. Role się odwróciły, to „Kolejorz” ucieka, ma przewagę punktową, a z sześciu ostatnich meczów cztery gra u siebie, Legia tymczasem jeden domowy termin już zmarnowała. To Lech jest teraz o krok bliżej do mistrzostwa, a tych kroków do końca tak niewiele. Ale czy właśnie nie zauważyliśmy, że wiele można pretensji do legionistów, ale nie o to, że rozklejają się musząc gonić?

Reklama

PS: Dudę chyba już sprzedali do Southampton, oświećcie mnie jak tam sobie radzi, bo chyba przeoczyłem.

Leszek Milewski

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...