Andrzej Iwan przez pewien czas pełnił w naszej redakcji ważniejszą rolę, niż się wszystkim wydawało. Wszystkim, włącznie z nim. Był ekspertem, którego mogliście słuchać zarówno w radiu, jak i na naszym raczkującym kanale – to oczywiste, mocno pomógł nam się rozkręcić. Ale był też osobą, wokół której na swój sposób kręciło się redakcyjne życie, co sam zrozumiałem dopiero z czasem.
Do Warszawy zjeżdżał przed weekendem. Spał w mieszkaniu, które wynajmowaliśmy dla osób spoza stolicy, ale całe dnie spędzał na Domaniewskiej 37A. Nie musiał tego robić, bo ani nie miał aż tyle pracy (choć miał jej sporo), ani też krążenie pomiędzy tymi miejscami nie było żadnym wielkim wyzwaniem (spacerkiem dzieliło je dziesięć, może piętnaście minut). No ale i tak przychodził, robił swoje, krzątał się pomiędzy pomieszczeniami, rozmawiał z ludźmi, oglądał mecze. Pół piątku, cała sobota oraz niedziela, pół poniedziałku.
Po co? Łaknął kontaktu z drugim człowiekiem, nie do końca istotne z kim – tak przynajmniej mi się wydaje. I moim zdaniem robił to przede wszystkim dla siebie, z egoistycznych pobudek, bo miał świadomość, że osamotniony w czterech ścianach był najłatwiejszym celem dla swoich demonów. Jasne, dopadały go też między ludźmi, widywaliśmy go w przeróżnych stanach, ale jakby rzadziej i z mniejszą siłą.
Ale jego fenomen polegał na tym, że bardziej niż on z nami, my łaknęliśmy kontaktu z nim. Prawda o tych redakcyjnych weekendach była taka, że w normalnych okolicznościach mógł spotkać w tym czasie ledwie kilka osób i to przy dobrych wiatrach. Radiowego realizatora, który i tak siedział w swojej “dziupli”, dyżurnych prowadzących różne pasma, komentatorów, którzy wpadli pogadać o jednym czy drugim meczu (wielu robiło to z domu) i w zasadzie tyle, bo dziennikarze piszący nie byli zobligowani do tego, by pojawiać się w redakcji codziennie. Tak się jednak dziwnie składało, że gdy on tam był, to przychodziliśmy. Pod względem atmosfery to chyba mój ulubiony czas w tej firmie, a staż mam już dość solidny. Spotykaliśmy się, oglądaliśmy mecze Ekstraklasy, gadaliśmy. A z czasem w niedzielę siadaliśmy kilka metrów dalej w studiu i znowu gadaliśmy, już w Lidze Minus.
Dla mnie był ekspertem z prawdziwego zdarzenia, miał niesamowite oko do piłkarzy, uwielbiałem oglądać z nim te mecze. Dużo się od niego nauczyłem i denerwowałem się, widząc, że coraz trudniej przychodzi mu sprzedawanie tego na antenie. Nie wiem, ile było tych weekendów, szczerze mówiąc, nie jestem nawet pewien, czy były aż tak fajnie i inspirujące, jak chcę je pamiętać, ale obraz człowieka ciepłego, przyjaznego i błyskawicznie skracającego dystans tak mocno utkwił mi w głowie, że nie może być to tylko miraż.
Smutno mi, że umarł. A jednocześnie trochę głupio, iż nie aż tak bardzo, że jakoś nieudolnie staram się zbierać te myśli, bo nagle przypomniał mi się Zarzeczny, któremu żal po śmierci Kazimierza Górskiego pozwolił wydusić tylko trzy słowa. Chyba miałem z nim lepszy kontakt niż reszta chłopaków, a może to też tylko złudzenie wynikające z tego jego uroku, który sprawiał, że dobrze czułeś się w jego towarzystwie. Na pewno trochę się zakumplowaliśmy mimo różnicy wieku i innego podejścia do życia. Utrzymywaliśmy kontakt również wtedy, gdy uznał, że jest zmęczony życiem na dwa miasta. I chyba dlatego dziś mi nieco łatwiej. Przygotowywałem się na ten dzień od pewnego czasu, słysząc, jak gaśnie i to, że coraz mniej rzeczy go cieszy. Trochę ożywiał się wtedy, gdy gadaliśmy o mającej problemy Wiśle Kraków (to bez dwóch zdań jego miłość, często go podpuszczaliśmy, gdy pozował na bezstronnego), ale to i tak nic choćby w porównaniu z czasami, gdy dyrektorował w Wieczystej i szukał pomysłów na transfery, czasami prosząc mnie o jakieś absurdalne numery telefonu (a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało, bo dziś już nieco łatwiej wyobrazić sobie, że do tego klubu trafia np. Dominik Furman czy Zvonimir Kozujl). Zmobilizował się trochę, gdy doszło do reedycji jego książki, ale już wtedy było widać, że się męczy. Nie tylko podpisywaniem tysięcy egzemplarzy. Pojawiły się światełka w tunelu (czy to praca dla ukochanej Wisły, czy to wyjazd do córki), ale dość szybko zaczął unikać tych tematów.
W maju przysłał mi sms-a. Prosił, żebym zapytał Marka Papszuna, co widzi w Araku. Zasugerował, że mają jednego agenta. Zażartował, że on czasami się araku napije, ale tylko wtedy, gdy naprawdę nie ma już wyjścia. No, pogadaliśmy jak za starych czasów. Potem chyba jeszcze ze dwa razy, ale mniej serdecznie i bardziej lakonicznie, bo był w gorszej formie. W związku z tym, że z tych rozmów nic już nie pamiętam, zostanie mi w głowie to, że nasza ostatnia pogawędka dotyczyła tego dość przeciętnego napastnika. Trochę to absurdalne, ale skoro połączyła nas pasja do polskiej piłki…
Żegnaj, Andrzejku. Żałuję, że nie zadzwoniłem na święta i tego, że nie mamy nawet żadnego zdjęcia.
ROKI