Grzegorz Krychowiak nie był najsłabszym punktem reprezentacji Polski na mistrzostwach świata w Katarze. Pewnego poziomu nie przeskoczył, ale i nie można powiedzieć, by w sposób spektakularny zawalał nam mecze, a tego się przecież dość powszechnie obawiano. A jednak sądzę, że nie będzie lepszego momentu, by 32-letniego defensywnego pomocnika pożegnać. Nawet dobrze się składa, że Krychowiak może zwieńczyć przygodę z drużyną narodową poprzez występ w 1/8 finału mundialu. To w sumie całkiem ładna puenta.
Jest taka świetna scena w filmie “Chłopcy z ferajny”, gdy główny bohater, Henry Hill, zaczyna już dość mocno odlatywać. Ma romans, który staje się potencjalnym zagrożeniem dla jego gangsterskiego otoczenia, ponieważ jego zdesperowana żona zachowuje w sposób nieobliczalny. Odwiedzają go zatem dwaj kumple z mafii. Z pozoru – w dobrej wierze, z pełną życzliwością. Przekonują Henry’ego, by zaczął znów koncentrować się na rodzinie. Obiecują mu pomoc w wyjściu na prostą i w uporządkowaniu życia prywatnego. A jednak w powietrzu unosi się wyczuwalny zapach groźby. Albo ogarniesz się sam, albo my ciebie ogarniemy.
Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, właśnie w taki gangsterski sposób należałoby rozstrzygnąć raz na zawsze problem Krychowiaka. Selekcjoner reprezentacji Polski – czy będzie nim Czesław Michniewicz, czy ktokolwiek inny – powinien powiedzieć, że niezwykle Grzegorza szanuje. Docenić jego rolę w najnowszej historii polskiego futbolu, która jest przecież niebagatelna. Powspominać piękne chwile: mistrzostwa świata U-20 z 2007 roku, niezapomniane trafienie z Brazylią. Doskonały występ na mistrzostwach Europy we Francji przed sześcioma laty. Wywalczony rzut karny w barażowym starciu ze Szwecją, który otworzył nam drogę na mundial w Katarze. Za blisko sto występów w narodowych barwach Krychowiakowi należą się po prostu podziękowania. Jednak za fasadą tych wszystkich wyrazów uznania musi się kryć jasny komunikat: od teraz będę budował reprezentację Polski bez ciebie. I albo sam się pożegnasz, albo ja ciebie pożegnam.
Gra na alibi
Każdemu polecam przeprowadzenie pewnego eksperymentu – obejrzenie meczu naszej kadry, ale skupienie uwagi wyłącznie na Grzegorzu Krychowiaku. Na tym, jak nasz defensywny pomocnik się porusza, do jakiego stopnia jest zaangażowany w grę biało-czerwonych. Pozwoli to na dokonanie interesującej obserwacji. Gdy atakujemy, Krychowiak… wciąż kryje przeciwników. Czy raczej: kryje siebie za ich plecami. Notorycznie ustawia się na murawie w taki sposób, by nie być opcją do rozegrania futbolówki dla partnera z zespołu. Jest to, po pierwsze, niedopuszczalne u gracza występującego na tej pozycji. A po drugie, zwyczajnie frustrujące dla pozostałych piłkarzy. Wczoraj “Krycha” został zresztą za swoje zachowanie opieprzony przez Roberta Lewandowskiego.
Krychowiak na mundialu spędził na boisku 332 minuty i był w tym czasie adresatem podania ledwie 91 razy. Tylko raz było to podanie progresywne. Gdy inicjujemy ataki, pomocnik Al-Shabab niemal nigdy nie znajduje się w ruchu. Nie napędza akcji. Przeciwnie: zaciąga hamulec ręczny. Trudno nie odnieść wrażenia, że tak jest mu po prostu łatwiej, wygodniej i bezpieczniej. W razie czego, to nie on straci futbolówkę w środkowej strefie, a więc nie na nim skupi się potem uwaga widzów.
Klasyczny przykład gry na alibi.
Spóźniony, schowany, mijany. Ile pożytku z Grzegorza Krychowiak ma Polska?
Do pewnego stopnia taki był niewątpliwie plan taktyczny Czesława Michniewicza na turniej w Katarze – konstruować akcje w ofensywie z pominięciem Krychowiaka, by minimalizować ryzyko wtopy. No ale właśnie o to chodzi, by dłużej nie musieć już tego ryzyka minimalizować. By w ogóle odciąć się od takich kalkulacji. Krychowiak jest dzisiaj piłkarzem nieznośnie powolnym, ospałym. Podjęcie najprostszych boiskowych decyzji nie przychodzi mu z automatu, tylko zajmuje kilka bezcennych sekund. Nawet jego doskok do rywali w grze obronnej jest często spóźniony lub w ogóle go nie ma. Kiedy kadra gra tak, jak w meczu z Meksykiem – czyli ohydnie i prymitywnie – to mankamenty “Krychy” udaje się jeszcze jakoś zamaskować. Ale już gdy rywal wrzuca nas na karuzelę (Argentyna), albo kiedy szukamy odważniejszych rozwiązań (Francja), słabości 32-latka natychmiast wyłażą na światło dzienne. Pokazaliśmy to zresztą w naszej analizie.
Nic zatem dziwnego, że to właśnie Krychowiak stał się ostatnio w kadrze – obok selekcjonera – głównym rzecznikiem antyfutbolu. Po meczu z Francją gorzkimi uwagami na temat defensywnego stylu gry dzielili się choćby Piotr Zieliński czy Robert Lewandowski, jednak po Krychowiaku raczej nie ma co się podobnych słów spodziewać. Permanentne przesunięcie wajchy w stronę kreatywnej, intensywnej gry to byłby przecież dla niego wyrok. On się do takiego stylu nie nadaje.
Słowa mają znaczenie
Oczywiście ktoś może zapytać: “ale po co tak całkowicie przekreślać Krychowiaka? Niech dalej przyjeżdża na kadrę, lecz po prostu odgrywa w niej mniej znaczącą rolę”. Tylko że w mojej ocenie – słowa oraz mentalność też mają znaczenie. I o ile w przypadku wspomnianych Zielińskiego i Lewandowskiego słynny antyfutbolowy pakt z selekcjonerem, zawarty na okres fazy grupowej mistrzostw, był czymś w rodzaju cyrografu z diabłem, tak Krychowiak zdawał się bronić tych taktycznych rozwiązań zupełnie szczerze. On w nie chyba po prostu wierzy. Już po meczu z Chile zapowiadał otwarcie: – Ja powiem jedną rzecz, my tak będziemy grać, nie oczekujcie od nas, że będziemy grać pięknie w piłkę, bo w ostatnich latach to nie przynosiło rezultatów. My tak będziemy grać. Taka gra przynosi nam efekty. Ten sposób gry i odpowiednie przesuwanie będzie naszym sposobem do osiągania dobrych wyników. […] Gra się po to, żeby wygrywać.
Tego rodzaju podejście u tak znaczącej dla zespołu postaci jest zwyczajnie trujące.
Przypomnę anegdotę, którą w swojej autobiografii opowiedział przed laty Sven-Goran Eriksson. W 1997 roku szwedzki szkoleniowiec zasiadł na ławce trenerskiej rzymskiego Lazio, z którym miał wywalczyć długo wyczekiwane scudetto. Jedną z jego pierwszych poważnych decyzji było odpalenie z klubu Giuseppe Signoriego – ulubieńca kibiców, wielokrotnego króla strzelców Serie A, jednego z najlepszych włoskich napastników lat 90. Na wieść o transferze rozjuszeni ultrasi Lazio zaczęli szturmować ośrodek treningowy klubu, Eriksson ledwie wyszedł z tej zadymy cało. Ale zdania nie zmienił, Signori musiał odejść.
– W Lazio roiło się od facetów, którzy niczego nie wygrali. Usłyszałem, że również mnie zaczyna się w Italii nazywać “Il Perdente Successo”. Dziennikarze szeptali do siebie, że Eriksson nigdy niczego we Włoszech nie wygra, że nigdy nie zdobędzie scudetto. Nienawidziłem tego. Między innymi z tego powodu nie potrafiłem się dogadać z Signorim. Miałem świadomość, że mówiono na niego „Mister Lazio”. Uosabiał jednak złe podejście do tematu. Wciąż powtarzał, że na koniec zespół i tak przegra, rozsiewał pesymizm. Gdy pewnego dnia popsuł się klubowy autokar, Signori wysiadł z niego i zapytał wszystkich: „słyszeliście, żeby Milanowi kiedyś się zepsuł autokar?”. Wiecznie marudził. My potrzebowaliśmy urodzonych zwycięzców – wspominał Eriksson.
Mnóstwo bramek, lecz „zero tituli”. Niespełniony Giuseppe Signori
W 1998 roku Lazio sięgnęło po Puchar Włoch, w 1999 po Puchar Zdobywców Pucharów, a wreszcie po wymarzone mistrzostwo kraju. Naturalnie bez Signoriego na pokładzie. Choć pewnie przydałby się on od czasu do czasu drużynie ze swoją czutką do zdobywania bramek, podobnie jak Krychowiak bywa niekiedy bardzo przydany w głębokiej defensywie. Czasami jednak, żeby przesunąć zespół na inne tory, potrzebne są radykalne posunięcia. Korekty nie wystarczą.
Krótka pamięć kibica
Paradoksalnie, na koniec dnia sam Krychowiak na rozstaniu z kadrą może skorzystać.
Dzisiaj jego wizerunek jest bowiem dość mocno zszargany, na co zresztą sam zawodnik wielokrotnie się uskarżał, nie godząc się z rolą kozła ofiarnego niezależnie od okoliczności. Widać to nawet w tej chwili. W mediach społecznościowych przewijają się gdzieniegdzie opinie, jakoby “Krycha” był najgorszym piłkarzem kadry na mundialu, choć to oczywista bzdura. W zasadzie to nie był on chyba nawet najsłabszym punktem naszego środka pola, biorąc pod uwagę niezwykle rozczarowującą postawę Krystiana Bielika podczas katarskiego turnieju. Wielu kibiców ma jednak, najzwyczajniej w świecie, dość Krychowiaka. I kropka. Jeśli przyjmiemy, że Piotr Zieliński stanowi aktualnie twarz reprezentacji starającej się grać futbol atrakcyjny, to Krychowiak kojarzy się z kolei z tym brzydszym, paździerzowym obliczem zespołu narodowego. Co też dziwić specjalnie nie może, skoro piłkarz Al-Shabab zwykł zajadle bronić ultra-defensywnego sposobu gry.
Pamięć kibica jest jednak na ogół dość krótka. Dzisiaj fani koncentrują się na nieudanych zagraniach Krychowiaka – jego przerzutach prosto w aut, koślawej rulecie czy leniwym powrocie przy golu na 0:1 z Argentyną. Ale minie jakiś czas, ten czy inny następca Grzegorza zawali w kadrze mecz, i narracja szybko obróci się w kierunku klasycznego: “jaki ten Krychowiak był, taki był, ale był”. Wystarczy spojrzeć na losy Jakuba Wawrzyniaka. Jestem wystarczająco stary, by pamiętać czasy, gdy był on bezlitośnie wykpiwany po każdym występie w narodowych barwach. Hasło: “grajcie na Wawrzyniaka, on jest cienki” nie wzięło się przecież z powietrza. Ale minęło parę lat i dzisiaj można się nawet natknąć na opinie, jakoby Kuba był ostatnim nominalnym lewym obrońcą, na którym można było polegać.
Krychowiakowi reprezentacja Polski również sporo zawdzięcza, ale dzisiaj jest on dla kadry ograniczeniem – zarówno w sposobie gry, jak i w sposobie myślenia o futbolu. Czas się pożegnać, lepszego momentu nie będzie. Im później dojdzie do tego rozstania, tym bardziej będzie bolało.
CZYTAJ WIĘCEJ O REPREZENTACJI POLSKI:
- Robert Lewandowski nie jest szczęśliwy
- Czy odzyskaliśmy godność?
- Odpadliśmy z Francją, ale dziś zagraliśmy w piłkę
- Nie jesteśmy skazani na niski pressing. Jednak możemy grać odważniej
STAN MUNDIALU:
fot. FotoPyk