Marek Bieńczyk rozróżnił kiedyś dwa oblicza piłkarskiego piękna. Jest piękno epifaniczne, czyli piękno niezwykłego olśnienia, piękno momentu i chwili, piękno impulsów i ekspresji, piękno ochów i achów, piękno dzikich wrzasków i pisków. Piękno epifaniczne, tak to rozumiem, jest tak piękne, jak i dostępne. Ale jest też piękno gęstości. Piękno niedefiniowalnie dojrzałe i spójne. Piękno przeciekające przez tajemnicę istnienia. Piękno ponadczasowe. I takim pięknem jest na wskroś mundialowy głos Dariusza Szpakowskiego.
Oglądam ten mundial w jakimś niegodnym, niepotrzebnym i niechlujnym pośpiechu. Media nadają non stop, jak doba długa i szeroka, bez przerwy na kawę, ciastko i wytchnienie, a co dopiero na mecze. Korespondencje z Kataru, z Dubaju, z Polski. Newsy, analizy, felietony, opinie. YouTuby, Twittery, Instagramy, Tik-Toki, Facebooki, BeReale. Trwa bratobójcza bitwa o choćby minimum uwagi. Jest w tym jakaś sztuczność.
W szaroburości listopadowej chandry trudno przenieść się myślami na mundial – dekadami święto lata, słońca i radości, a nie późnej jesieni i wczesnej zimy, śniegu i przygnębienia. Kotłują się te wszystkie bojkoty Kataru i FIFA. Rozczarowują protesty Anglików, Niemców i Holendrów. W kilka minut zapomniałem o nieodśpiewanym hymnie Irańczyków. Nastroje zapaskudził marny styl gry Polaków z Meksykiem i Czesław Michniewicz, który już zaczyna budować atmosferę oblężonej twierdzy wokół kadry.
Cały ten turniej jest jakiś taki upozowany i pompierski, choć są, oczywiście, momenty. Bębny Senegalczyków, młodzi Amerykanie i Kanadyjczycy, przebojowi Japończycy. Nawet Saudyjczycy sprawiający jedną z największych sensacji współczesnych mundiali i nokautujący Argentynę, ale… oglądałem te historyczne gole Salema Aldawsariego i Saleha Alshehriego w programie na żywo, w studio Kanału Sportowego, na kanapie z Jakubem Koseckim, który co chwilę mówił, że „zbrzydł mu futbol i nie cierpi oglądania meczów”.
Przez kilka pierwszych dni turnieju dołowało mnie uczucie niedopasowania. Mundial zaczął przypominać głośną imprezę u sąsiada. Obcy ludzie palą i śmieją się na balkonie, piją i tańczą w salonie, a ty tylko słuchasz i cierpisz przez wyobcowanie. A piłki nożnej bez radości to żadna piłka nożna. I wtedy Dariusz Szpakowski skomentował mecz Brazylii z Serbią. I mistrzostwa świata znów stały się mistrzostwami świata.
Ależ proszę.
Pokazuje „jestem”.
Okazja.
Ajjjjj.
Gol. Goool. Goooool. Gooooool.
Ten dźwięk. Takie znajome, takie nasze, takie mundialowe. Paweł Zarzeczny powiedział kiedyś, że „ze Szpakowskim jest jak z hejnałem mariackim: to przecież nie najpiękniejsza kompozycja, a jednak każdy Polak ją rozpoznaje”. To głos głęboki, głos ładny, głos melodyjny, głos rozpoznawalny i głos charakterystyczny. Głos miary głosów wybitnych aktorów – Pieczki, Olbrychskiego, Fronczewskiego, Gajosa czy Zapasiewicza. Głos jeden na epokę w polskim sporcie. W czasie wielkich piłkarskich imprez: głos najważniejszy w kraju.
Najpiękniej napisał o nim Michał Okoński w Tygodniu Powszechnym, który swój wywód zaczął od tego, że ów słynny komentator nie zna się na futbolu, tak jak i on nie ma o nim bladego pojęcia: „Kiedyś jednak musiałem powiedzieć to proste zdanie, że Dariusz Szpakowski jest jednym z tych, których polszczyzna naznaczyła mnie na zawsze. Kiedy piszę o meczach na Twitterze, niemal bezwiednie stosuję wyliczenia w stylu „uwolnił się, poszedł, ruszył”. W mojej głowie pełno „okazji”, „szans”, „niespożytych sił”, „ostrych kątów”, „serii zwodów”, „łatwych strat”, „jęków zawodu”, „szukania miejsca do oddania strzału”, „czekania, by nie spalić”, „nic nie było”, „a konkretnie” i „jak niewiele brakowało”. Po prostu mówię Szpakowskim, tak samo jak mówię Kaczyńskim, Wałęsą, Makłowiczem, Wojtyłą, Pilchem i Gombrowiczem”.
Język Dariusza Szpakowskiego plątał się miliony razy. Potrafił w jednym meczu widzieć na boisku Szawiego, Czawiego i Ksawiego, Pujola i Puziola, Maskerano, Maszczerano i Marszczerano. Mylił Messiego z Maradoną, Senegal z Singapurem, Salamona z Salamanem i Salomonem, Zielińskiego nazywał Robertem, Lewandowskiego chrzcił Piotrem, Błaszczykowskiego przekręcał na Jakubowskiego, nawet w tym meczu Brazylii z Serbią wymsknął się Thiago Sylwia, przewinęli się Tite i Titi, zagrało jakieś dziesięć wariantów wymowy nazwiska Richarlisona, ale za dużo na tym świecie jest nieomylnych i bezbłędnych, regulaminowych, stosownych i poprawnych, żeby chociaż on jeden nie mógł rzucać swoimi „Szpakami”.
Całymi latami jego głos kojarzył mi się z porażkami. Porażkami w meczach, eliminacjach i turniejach. Porażkami spodziewanymi i niespodziewanymi. Porażkami bohaterskimi i upokarzającymi. Porażkami selekcjonerów i porażkami piłkarzy. Zawieszonym głosem przy golach dla rywali, bezradnym milczeniem, druzgocącymi monologami. Szpakowski był ustami słabości polskiego futbolu. A tak to już działa, że w oczach tłumu stajesz się marny, gdy relacjonujesz marność, a wygrzebanie się z tej marności jest zadaniem prawie niemożliwym.
Szpakowski to człowiek z innej epoki i z innej gliny. Nie lubił odnosić się do opinii środowiska na swój temat. Nie brylował w programach publicystycznych. Nie przemawiał w papieskim trybie ex cathedra. Przez niemal pół wieku po prostu komentował najważniejsze mecze, jednocześnie stając się coraz starszym i starszym, coraz rzadziej oglądając spotkania, o których sam nie opowiadał. W dobie internetu łatwo było wytykać mu błędy i niekompetencję. Najdziwniej zrobiło się, kiedy odsunięto go od finału Euro 2020. W głowie tłukły się dwa anioły. Jeden wściekle krzyczał, że wielki komentator nie nadąża i okrutnie męczy. Drugi spokojniej ripostował, że ten sam wielki komentator zasłużył na godne uhonorowanie swojej wspaniałej kariery.
Minęło półtora roku. Dariusz Szpakowski nie goni już za ważnymi meczami. Sam poprosił, by nie przydzielać go do spotkań Polaków. To jego ostatnie mistrzostwa świata. Relacjonował wszystkie mundiale od 1978 roku, widział wszystkich wielkich naszej ery, a kiedy usiadł przy mikrofonie, żeby skomentować grupowe starcie Brazylii z Serbią, jego entuzjazm był hipnotyzująco i magnetycznie zarażający, bo wynikał z nieskażonej cynizmem radości z piłki nożnej. Pięknie ponadczasowego entuzjazmu i pięknie ponadczasowej radości. I tylko tego było mi trzeba, żeby na nowo polubić się z tą imprezą. Czegoś, co nie jest toksycznie chwilowe i migawkowe, a niedefiniowalnie gęste.
Czytaj więcej o mistrzostwach świata:
- Białek z Kataru: Czy to już oblężona twierdza?
- Jak bardzo prymitywna w rozegraniu jest reprezentacja Polski?
- Lewandowski zawiódł, ale taktyka trenera mu nie pomaga [ANALIZA]
- Stadion 974. Na budowę poświęcono więcej kontenerów czy ludzkich istnień?
- Jak nie zostać pożytecznym idiotą?
- Infantino? Drugi po Allahu. Tekst po meczu otwarcia
- Dziś naprawdę nic się nie stało. Tekst po meczu z Meksykiem
- Let’s go Canada i chorwaccy przebierańcy
Fot. Fotopyk