Dwanaście lat. Tyle kibice Juventusu musieli czekać, by ponownie zobaczyć swoją drużynę w półfinale Ligi Mistrzów. W międzyczasie ich klub przeżył gehennę związaną ze zrzuceniem do Serie B, a potem kolejną, która była efektem tragicznego zarządzania klubem. Dwa siódme miejsca z rzędu, nietrafione transfery, seria poniżeń zarówno na włoskich, jak i europejskich boiskach. W 2011 roku nikt w Turynie nie liczył na to, że Juventus zdoła szybko nawiązać do swoich lat świetności. Tymczasem w tej chwili Bianconeri pewnie kroczą po czwarte mistrzostwo kraju z rzędu i pierwszy raz od ponad dekady znaleźli się w gronie czterech najlepszych drużyn Europy. I wygląda na to, że nie jest to ich ostatnie słowo.
Cztery lata temu Bianconeri znajdowali się na piłkarskim dnie. Drugi sezon z rzędu zakończyli na żenującej, biorąc pod uwagę ambicje klubu, siódmej pozycji w tabeli. Przez Turyn przewinęli się trenerzy w najlepszym wypadku przeciętni. Ciro Ferrara, Alberto Zaccheroni i Luigi Delneri poprowadzili Juventus w odmęty piłkarskiego dna, w którym porażki z Lecce, Bologną i Bari stały się czymś normalnym. Nawet porażka na własnym stadionie 1:4 z Parmą nie wzbudzała szoku. Ot, kolejny mecz, kolejna wpadka. Tak prezentowała się wówczas turyńska rzeczywistość.
Wielki wkład w ten festiwal żenady miał także Alessio Secco, człowiek odpowiedzialny w tamtym czasie za transfery Bianconerich. To on wydał 27 milionów na Diego, 25 baniek na Felipe Melo, 23 miliony na Amauriego, a za Christiana Poulsena, Tiago, Vincenzo Iaquintę, Momo Sissoko, Sergio Almirona i Jorge Andrade zapłacił łącznie blisko 70 milionów euro. Juventus stał się klubem pozbawionym pomysłu na rozwój, co sezon zmieniał się trener, co roku ściągano przepłacanych piłkarzy i typowy piłkarski szrot. Z sezonu na sezon Bianconeri grali coraz gorzej, a wspomnienie o biegających na lewej obronie Cristiano Molinaro i Paolo De Ceglie do dziś nawiedza koszmary kibiców Juve.
Wtedy do Turynu powrócił, tym razem w roli trenera, Antonio Conte. Początkowo nie zostało to zbyt dobrze przyjęte – wiele osób uznało to za żenującą próbę naśladowania na siłę Barcelony, w której triumfy święcił Pep Guardiola. Był to o tyle ryzykowny ruch, że wcześniej zawiódł w tej roli na całej lini jeden z byłych piłkarzy Juventusu, Ciro Ferrara, a sam Conte nie mógł pochwalić się wielkimi sukcesami. O ile nieźle radził sobie w Serie B ze Sieną i Bari, o tyle kompletnie nie poradził sobie w Atalancie, którą opuścił, gdy klub z Bergamo zajmował przedostatnie miejsce w tabeli.
Wbrew obawom, Conte okazał się najlepszym, co mogło wówczas spotkać Bianconerich. Przywrócił piłkarzom Starej Damy pewność siebie i przypomniał im co to znaczy nosić koszulkę w biało-czarne pasy. Juventus imponował na boisku ambicją, jego piłkarze – wcześniej apatyczni i zagubieni – stali się wojownikami walczącymi o każdą piłkę i każdy centymetr boiska. Bianconeri znów odpowiadali opisowi słynnego Emilio Butragueno: – Juve to zawsze będzie Juve. To jedna z tych kilku drużyn na świecie, które mają wrodzoną mentalność zwycięzców. Juventus po raz pierwszy od lat stał się drużyną do zwyciężania, a jego stadion zamienił się w twierdzę nie do zdobycia. Trzy mistrzostwa Włoch z rzędu, rekordowe 102 punkty zdobyte w jednym sezonie Serie A, 49 meczów z rzędu bez porażki. Z obiektu drwin, Juventus zamienił się we włoskiego hegemona.
Choć Conte miał niewątpliwy wkład w te sukcesy, to nie można zapominać o człowieku, który działa w cieniu trenerów. Beppe Marotta to prawdziwy architekt obecnego Juventusu. Włoch uzdrowił klubowe finanse, jednak przede wszystkim niewielkim kosztem zdołał zapewnić trenerom skład zdolny do walki na wszystkich frontach. Lista jego transferowych majstersztyków jest długa, jednak najbardziej imponuje to, jak niewiele Bianconeri wydali na stworzenie jeden za najlepszych środków pomocy na świecie. Andrea Pirlo i Paul Pogba trafili do Turynu na zasadzie wolnego transferu, Claudio Marchisio jest wychowankiem klubu, a Arturo Vidal kosztował śmieszne 12.5m euro. Koszt pierwszej jedenastki, która wybiegła na boisko w Monaco to zaledwie 70 milionów euro, plus ściągnięty ponad trzynaście lat temu Gianluigi Buffon – jednak ciężko koszt jego transferu sprzed ponad dekady brać pod uwagę. Inne drużyny z czołówki taką kwotę wydają czasem na jednego piłkarza. Pirlo, Pogba, Vidal, Barzagli, Morata i Lichtsteiner kosztowali Juventus mniej niż PSG wyłożyło za Davida Luiza.
W Turynie kasą się nie szasta. Jeśli już jest ona wydawana, to raczej na inwestycje – takie jak własny stadion, czy powstający wokół niego kompleks rozrywkowy. Czasem może wydawać się, że Marotta ma węża w kieszeni, wiele osób oskarża go o to, że nie potrafi ściągnąć do klubu żadnej gwiazdy, jednak to część projektu, który cztery lata temu rozpoczęto w Turynie. Tak prezentuje się uzdrawianie finansów w wykonaniu Marotty:
Roczna strata klubu w ciągu 4 lat zmalała z 95 milionów euro do 6.7 miliona, mimo tego, że pensje piłkarzy wzrosły w tym czasie o 40%. Poprawa widoczna jak na dłoni, jeśli ktoś szuka przykładu modelowego zarządzania finansami klubu do swojej pracy naukowej, to trudno o lepszy, niż ten Juventusu. Wzrost przychodów, wzrost piłkarskiej jakości, a wszystko to bez sprzedawania kluczowych ogniw zespołu.
Jednak jeszcze kilka miesięcy temu sytuacja w Turynie nie wyglądała różowo. Z klubu nagle odszedł Antonio Conte, a jego miejsce zajął Massimiliano Allegri. Dla wielu – nieudacznik z Milanu. Kibice wieścili powrót czasów sprzed ery Conte, wielu z nich protestowało wobec decyzji klubu. – Pamiętam, że gdy 15 lipca wjeżdżaliśmy do Vinovo z Agnellim i Allegrim, nasz samochód był kopany i obrzucany przedmiotami, wspomina Marotta. Cóż, trudno się było im dziwić – Juventus opuszczał trener zwycięzca, który stworzył Juventus, z którego w końcu znów mogli być dumni, a w jego miejsce przychodził zwolniony z Milanu Allegri. Trudno było być wówczas optymistą.
Tymczasem wbrew obawom Allegri okazał się doskonałym wyborem. Nie przekreślił tego, co stworzył Conte, nie przeprowadził w klubie rewolucji. Zamiast tego postawił na ewolucję i rozwijał to, co zastał w klubie. Nie porzucił ustawienia 3-5-2, które dało Starej Damie trzy mistrzostwa z rzędu, jednak dołożył do niego równie skuteczne 4-3-1-2. Efekty jego pracy przekroczyły oczekiwania nawet największych optymistów – Juventus ma w tej chwili praktycznie zapewnione kolejne Scudetto, zagra w finale Pucharu Włoch. Przede wszystkim jednak zdołał po raz pierwszy od dwunastu lat dojść do półfinału Ligi Mistrzów.
Imponująco prezentuje się zwłaszcza defensywa Juventusu. Od 9 marca piłkarze Allegriego rozegrali dziesięć spotkań i stracili w niech zaledwie jedną bramkę, w meczu z Parmą, w którym wystąpiło kilku rezerwowych piłkarzy. W Lidze Mistrzów nie stracili gola od ponad 340 minut, zresztą była to jedyna bramka wpuszczona w tych rozgrywkach przez Buffona w ostatnich sześciu meczach. W Serie A stracili łącznie 15 bramek, co oznacza, że średnio wpuszczają 0,48 bramki na mecz. Pod tym względem Bianconeri ustępują w czołowych ligach tylko Bayernowi Monachium, który traci 0,44 gola na mecz. Bonucci, Barzagli i Chiellini stworzyli przed bramką Juventusu mur, który udaje się sforsować tylko nielicznym. A nawet, gdy to się uda, to i tak trzeba jeszcze potem pokonać Buffona. Można powiedzieć, że – zwłaszcza w Lidze Mistrzów – Włosi grają zgodnie z maksymą słynnego dziennikarza, Gianniego Brery, który powiedział kiedyś, że perfekcyjny mecz kończy się wynikiem 0:0.
Można powiedzieć, że Stara Dama przeszła w ostatnich latach porządny lifting i znów prezentuje się tak, jak dekadę temu. Juventus znów posiada piłkarzy, którzy na swoich pozycjach są czołówką europejskiej piłki. Bonucci, Marchisio, Vidal i Tevez poradziliby sobie chyba w każdym klubie, o Paula Pogbę latem zabijać się będzie pół Europy. Kilka lat temu taki scenariusz byłby niewyobrażalny – gdy klub przejmował Antonio Conte, celem Bianconerich było zdobycie mistrzostwa Włoch dopiero w trzecim sezonie.
Naturalnie Juventus wciąż odstaje od najlepszych klubów Europy, zarówno personalnie, jak i finansowo. Trudno nie mieć wrażenia, że spory udział w dotarciu do półfinału Ligi Mistrzów miało szczęśliwe losowanie. Bianconeri to wciąż klub na dorobku, który nie ściąga gwiazd, a skupia się na tym, by samemu je kreować. Widać zresztą, że celem transferowych ruchów nie jest wygrywanie ‘tu i teraz’, a budowanie drużyny, która odpali w pełni za dwa, trzy lata. Stąd transfery Moraty, Pereyry, czy rewelacyjnego młodego obrońcy Empoli, Daniele Ruganiego.
Potrójna korona Juventusu w tym sezonie pozostaje w sferze marzeń i, poza wyjątkowo optymistycznymi kibicami Starej Damy, chyba nikt w nią nie wierzy. Faworytami do wygrania Ligi Mistrzów jest pozostała trójka półfinalistów i trudno oczekiwać, by Włosi awansowali do finału. Nie zmienia to faktu, że Bianconeri przeszli niesamowitą metamorfozę. Z klubu, który w Lidze Europy nie radził sobie z Lechem Poznań i kompletnie zawodził w Serie A stali się lokalnym hegemonem, zdolnym do wygrywania z czołowymi drużynami Europy.
I kto wie… być może to jeszcze nie koniec ich europejskiej przygody?
Michał Borkowski