Jako dzieciak dowiedział się, że przez chorobę może wylądować na wózku. Ale mimo tego nie chciał zrezygnować ze sportu, choć zalecali mu to lekarze. Człowiek, który wprowadził go do świata sztuk walki i pomagał mu zacząć karierę zginął dwa lata później, w strzelaninie. W UFC długo robił show, ale nie był w stanie przebić się do najważniejszych walk. Przez wszystkie przeciwności losu ostatecznie jednak przechodził. Nie że suchą nogą, ale przechodził. I z faweli, z biedy, ze świata slumsów doszedł na absolutne szczyty świata sztuk walki. A w pojedynku z Mateuszem Gamrotem chciałby dać sobie szansę na nie powrócić. To historia Charlesa Oliveiry.

***
Charles Oliveira. Historia rywala Mateusza Gamrota
Jest 15 maja 2021 roku. W Houston do oktagonu wchodzą Michael Chandler i Charles Oliveira. Zawalczą o wakujący pas wagi lekkiej. Dla Brazylijczyka to 40. pojedynek w karierze. Przegrał osiem z nich, jeden wygrany przez niego zmieniono na nieodbyty. Przed Chandlerem miał też jednak na koncie 30 wygranych. To one – i wielki upór – doprowadziły go do tego miejsca. Miejsca, w którym miał stoczyć najważniejszą walkę w karierze.
Kilka minut po tym, jak Oliveira wszedł do klatki, było po wszystkim. Na początku drugiej rundy Do Bronx, jak go nazywają, trafił rywala ciosem z prawej ręki. Ten się zachwiał, a Charles poszedł za tym uderzeniem. Na głowie Chandlera wylądowało po chwili kolejnych kilka uderzeń, a sędzia nie zwlekał i przerwał pojedynek.
Charles Oliveira został mistrzem. Wbrew wszystkiemu w swoim życiu.
Spis treści
- Charles Oliveira. Historia rywala Mateusza Gamrota
- Do Bronx, czyli ze slumsów
- Mógł skończyć na wózku, wylądował na macie
- Jak wykuwał się mistrz
- Najpierw show, potem wyniki
- Pan Efektowny wreszcie z pasem
- Oliveira, czyli wciąż swój chłop
- Ostatnia szansa Charlesa Oliveiry i... Mateusza Gamrota?
- Czytaj więcej o MMA na Weszło:
Do Bronx, czyli ze slumsów
Vicente de Carvalho, Guaruja, Sao Paulo. Dystrykt, miasto i obszar metropolitalny. Tam na świat przyszedł Oliveira, tam też się wychował. Nie było to dzieciństwo lekkie, bo jego dzielnica składała się z faweli, na europejskie – slumsów. Dookoła bieda, trzeba było starać się o jedzenie. Charles od małego a to łapał fuszki u lokalsów, a to chodził z rodzicami na plac targowy, pomagając im sprzedawać na przykład ser.
– Charles uczył się w szkole publicznej. Zawsze mieliśmy problemy, nigdy nie było idealnie, ale też nigdy nie brakowało nam chleba, ryżu czy fasoli. Czasem nie mieliśmy pieniędzy. Chwytaliśmy się dodatkowych zajęć. Sprzedawaliśmy przekąski: hot dogi, sałatki, kiełbaski, nawet nasze piwo. Pieniądze z tego szły często na kimono czy wpisowe Charlesa do turniejów. Bywało, że zbieraliśmy nawet kartony na ulicy, po czym je sprzedawaliśmy. I tak to działało – wspominali rodzice Oliveiry.
Sam Oliveira wspominał te czasy wielokrotnie. Mówił, że po latach – gdy trafił do USA już jako utalentowany fighter, mający sukcesy na koncie – zajechał do Disneylandu i chciało mu się płakać. Nie mógł uwierzyć, że jest w takim miejscu, że może sobie na to pozwolić. Bo kiedyś nie miał nic. – Fawela wygrała, bo już zawsze we mnie zostanie. Nie zrobiłem nic niewłaściwego. Nie musiałem niczego nikomu zabrać. Po prostu fawela wygrała – twierdził.
Charles Oliveira oprowadza po swoim domu na początku kariery.
O niewłaściwych rzeczach wspominał nie bez powodu. Sam widział, że wielu jego znajomych postawionych przed trudnymi sytuacjami i wyborami, skręcało w złą stronę.
– Wielu z nich już z nami nie ma, inni siedzą w aresztach. Takie rzeczy się zdarzają. Twoje życie jest twoje, wybierasz swoją ścieżkę. Ale to, gdzie żyjesz, ma znaczenie – nie chodzi o to, że ktoś, kto nie ma pieniędzy, jest inny, ale o to, że często żyje w gównie, nie ma wystarczająco jedzenia. […] I wtedy wybiera złą ścieżkę. A możliwe zakończenia takiej historii są tylko dwa i to smutne. Mam przyjaciół, którzy skręcili w drugą stronę, ale dalej się z nimi widuję. Bo jestem z tego środowiska.
Jego uratował sport. Choć tak naprawdę nie powinien był go uprawiać.
Mógł skończyć na wózku, wylądował na macie
Pierwsza miłość Charlesa Oliveiry? Piłka nożna, wiadomo. Był w końcu prawdziwym brazylijskim dzieciakiem z faweli, a gdy miał niespełna 5 lat Brazylia wygrała mistrzostwo świata. Nie dało się nie zakochać, pozostało kopać piłkę ze znajomymi. Zawsze i wszędzie. Tak to tam działało. Tyle że pojawił się problem.
A nawet dwa: szmery w sercu i reumatoidalne zapalenie stawów, objawiające się głównie w kostkach.
To pierwsze mogło być groźne nawet dla jego życia. Drugie – skończyć się paraliżem od pasa w dół. Zresztą rodzice Charlesa początkowo nie wiedzieli, co z tym wszystkim zrobić. Metoda leczenia zapalenia istniała i była prosta, bo chodziło o zastrzyki. Tyle że częste i poza ich możliwościami finansowymi. Na szczęście pomógł szef Ozany, matki Oliveiry, która pracowała też w szkole jako woźna. Zgodził się wspomóc rodzinę i siedmioletni Charles dostał potrzebne lekarstwo.
– Lekarz powiedział, że może nie chodzić i skończyć na wózku. Ale nie zaakceptowaliśmy tych słów i nigdy nie potrzebował wózka. Często jednak narzekał na ból, zwłaszcza gdy było zimno. Momentami nie mógł stać, podtrzymywaliśmy go. Gdy poszliśmy do lekarzy, zapytali, czy gra w piłkę nożną. Powiedzieliśmy, że tak, więc początkowo podejrzewali uraz, zapisali leki przeciwbólowe, ale po dwóch-trzech dniach wszystko wracało. Dopiero po tym zdiagnozowali jego chorobę i przepisali zastrzyki co dwa tygodnie, brał je przez kilka lat, a potem co miesiąc aż do osiemnastych urodzin – wspominali jego rodzice.
Sporo w tym pechu było szczęścia. Jednak lekarze równocześnie byli bezlitośni.
– Powiedzieli mi, że nie mogę uprawiać żadnego sportu, że będę „innym” dzieckiem. Ale ja powiedziałem rodzicom, że wolę umrzeć, niż przestać robić to, co kocham. Wierzyłem w sport, miałem też w sobie wiarę w Boga, a on mnie pobłogosławił i nadal to robi. Dziś nie mam już choroby, robiłem badania, niczego nie wykazały – mówił sam Oliveira.
Finalnie wyszło, że nie tylko nadal kopał piłkę, ale i trafił na inny sport, który miał stać się jedną z miłości jego życia. Wszystko zaczęło się od przypadku – zaprzyjaźnił się z chłopakami z sąsiedztwa, a ich ojciec, Paulo, zapytał Charlesa oraz jego brata, czy nie chcieliby potrenować jiu-jitsu. Chcieli. I poszli na trening, a Paulo wkrótce dogadał z trenerem swego rodzaju stypendium dla Oliveiry, u którego szybko zauważyli pełen potencjał.
Gdyby nie Paulo, nie byłoby Charlesa Oliveiry, mistrza UFC. Tyle że sam wujek – jak zaczął go nazywać Charles – tego nie doczekał. Zginął ledwie dwa lata po tym, jak wziął Oliveirę na pierwszy trening. Został zastrzelony, stał się przypadkową ofiarą potyczek gangów.
– Gdy się u nas zjawił, nikt go nie znał, ale z czasem stał się częścią naszej rodziny. Miał wielkie serce, bardzo szanował moich rodziców, a mnie i brata darzył sporym uczuciem. Niestety, zginął i do dziś mi go brakuje. Jestem pewien, że gdzieś z góry widzi to wszystko, co stało się w moim życiu. Chciałbym, by tu był, bo to dzięki niemu, to on pokazał mi jiu-jitsu. Ale jestem przekonany, że jest dumny – mówił Oliveira.
No i faktycznie, powodów do dumy byłoby sporo.
Jak wykuwał się mistrz
Trenować brazylijskie jiu-jitsu zaczął, gdy miał 12 lat. Już dwa lata później wygrał stanowe mistrzostwo Sao Paulo w swojej kategorii wiekowej (i na poziomie białego pasa, bo w BJJ to też istotne). Rok później znów został tam mistrzem. Generalnie sukcesy w tym sporcie po prostu do niego przylegały, bo w kolejnych latach zdobywał jeden po drugim. W 2006 roku w najważniejszych turniejach krajowych zgarnął łącznie 16 medali, a w kolejnych latach pokazał się czy to na kontynencie, czy na świecie.
Sporo zaczęło się mówić o młodym, utalentowanym Brazylijczyku, który był genialnym grapplerem. A głosy się niosły.
Tym bardziej, że Charles równolegle zaczął myśleć o MMA. Nie przeszedł ścieżki zdrowia w amatorskiej odmianie tego sportu, bo stoczył tam tylko jedną walkę, którą wygrał przez – oczywiście, ten motyw będzie wracać często – poddanie w… 15 sekund. W dodatku dźwignią na rękę, a to nie tak, że w klatce czy ringu łatwo taką założyć. W marcu 2008 roku wziął za to udział w Grand Prix federacji Predador FC. Stoczył trzy walki w dzień, ale przesadnie się nie zmachał, bo dwie skończył w pierwszych rundach, a jedną na początku drugiej.
I tak to początkowo wyglądało, tylko federacje się zmieniały. Kawai Arena? Wygrana – pierwsza w wadze lekkiej – w minutę. Korea Fight? Dwa triumfy, oba przed czasem. Zresztą dopiero dziesiąty pojedynek w karierze wygrał przez decyzję, poza tym prezentował się jako znakomity grappler, regularnie poddający rywali, ale przy okazji świetny stójkowicz, potrafiący przyłożyć tam, gdzie trzeba i w sposób, w jaki trzeba. Zdążył też zadebiutować w USA, choć pojechał tam tylko na jedną walkę (Ring of Combat), po czym wrócił do ojczyzny.
Ale gdy dobił do 12 wygranych (z czego 11 przed czasem), musieli zainteresować się nim wielcy. I zainteresowali. Oliveirze dwa lata zajęło zwrócenie na siebie uwagi UFC. Federacja Dany White’a chętnie sięgała po fighterów z Brazylii i Charles nie okazał się wyjątkiem. Podpisał kontrakt, zadebiutował 1 sierpnia 2010 roku. Do klatki wszedł zawalczyć z Darrenem Elkinsem, ale przesadnie długo debiutem nie mógł się nacieszyć.
Bo wygrał w 40 sekund. Przez poddanie, rzecz jasna, które dało mu pierwszy bonus w UFC. Swoją drogą już ten debiut naznaczył jego karierę – bo na starcie walki to Elkins go obalił i to potężnym „slamem” w matę. Charles jednak się otrząsnął i z miejsca spróbował duszenia trójkątem. Nie wyszło, więc przeniósł się na dźwignię na rękę. Elkins odklepał i przekonał się, że niekoniecznie warto było próbować się z Brazylijczykiem w parterze.
Po nim miało przekonać się o tym jeszcze naprawdę wielu, nawet dużo lepszych, fighterów. Z drugiej strony Charles z kolei przekonał się, że UFC to naprawdę najwyższy poziom.
Najpierw show, potem wyniki
Po pierwszej wygranej przyszła i druga – też przez poddanie i to mimo tego, że rywal nie zrobił wagi. Oliveira znów dostał bonus, znów za poddanie wieczoru. Karierę w UFC zaczął od dwóch zwycięstw, ogółem na koncie miał już bilans 14-0. Był bezbłędny, na karku miał dopiero 20 lat, przed sobą wielką i długą karierę. Tak to wyglądało. Choć on sam cieszył się przede wszystkim innymi rzeczami.
– Mam nadzieję, że wkrótce będę mógł kupić nowy dom. Mamy dużą rodzinę, składa się z ośmiu osób, licząc też moją babcię. Chcę o nich zadbać – mówił. I cóż, bonusy za poddania znacząco w tym gromadzeniu środków pomagały. Choć wkrótce okazało się, że jednak musi myśleć też o tym, co i w samej klatce. Bo kolejną walkę przegrał i to przez poddanie. Później przyszedł pojedynek z Nikiem Lentzem, który pierwotnie zapisano na konto Brazylijczyka, ale ze względu na nielegalne kolano, zapisano jako walkę nieodbytą. A po tym pojedynku – kolejna porażka.
Z 14-0 wkrótce nic nie zostało. Pomiędzy grudniem 2010 a grudniem 2017 roku Oliveira zanotował idealnie tyle samo zwycięstw, co porażek (a do tego nierozstrzygnięty pojedynek). Schemat był jasny i się powtarzał – Charles roznosił rywali słabszych, ale na tych mocniejszych się wykładał. Nadal był w UFC, bo gwarantował widowisko, ale nagle był już starszym fighterem, widział, jak wchodzą młodsi i głodni sukcesów.
Nie to, że on sam był wiekowy. Ale z bilansem 10-8 (1), jaki miał w samym UFC, na nikim nie robił przesadnie wielkiego wrażenia.
Tym bardziej, że trzykrotnie w tym okresie nie zrobił wagi. Wytykano mu, że w przeszłości mówił, że jest profesjonalistą i nigdy nie ma z tym problemu, a teraz regularnie tego nie dopilnowywał. Fani się denerwowali, on sam – też. Federacja również miała do tego prawo, choć jej włodarze nadal musieli przyznać, że Charles był w klatce znakomity. Czy przegrywał, czy wygrywał, można było spodziewać się absolutnego show.
O odmianie jego losu przesądziła porażka z Paulem Felderem, który sprawę zakończył ciosami łokciami pod koniec drugiej rundy. Oliveira stwierdził, że to jego być albo nie być w UFC, przyłożył się do treningów, mocniej postawił na muay thai, wzmocnił swoje słabe strony i udoskonalił stójkę. Musiał to zrobić, bo wielu rywali nie chciało walczyć z nim w parterze. Bywało, że nawet po powaleniu Brazylijczyka cofali się i czekali, aż ten wstanie.
Nie pomagało też pewnie to, że… słabo widział. Poza klatką od lat często nosił okulary, w niej jednak je zdejmował. Sam twierdził, że widzi wtedy mniej więcej 50 procent tego, co powinien. – Widzę trzy twarze, więc uderzam środkową. I jest okej. Nigdy mi to przesadnie nie przeszkadzało. Czasem chodzę bez okularów, czasem z nimi. Zależy od mojego nastroju. Lubię chodzić w nich, bo wyglądam wtedy bardziej jak nerd – łagodniej niż normalnie – mówił.
Niemniej: te trzy twarze czasem mogły się jednak zmieszać, zawirować. A i trzech rąk czy nóg rywala pewnie trudniej było unikać. Z drugiej strony – to widząc właśnie tak, osiągnął swój największy sukces. A operację poprawy wzroku przeszedł dopiero półtora roku po nim.
Więc może faktycznie lepiej walczyło mu się, widząc nie zwykłego rywala, a Cerbera?
Pan Efektowny wreszcie z pasem
Osiem. Tylu zwycięstw potrzebował Charles Oliveira, żeby nie tylko wskoczyć do czołówki rankingu wagi lekkiej, ale też dostać w niej walkę o pas. Od porażki z Felderem nie przegrał już ani razu przez kolejne trzy lata. W międzyczasie skończył trzydziestkę, ale wiek mu nie przeszkadzał, a sam mówił, że od pewnego momentu nakręcało go to, że został ojcem i chciał osiągnąć sukces również dla swojego dziecka.
I w pewnym momencie wszystko ułożyło się idealnie dla niego.
Widzicie, to było tak: Oliveira był w czołówce rankingu już od jakiegoś czasu, ale nie dostał jeszcze walki o pas. Mistrzem z kolei był Chabib Nurmagomiedow, do którego nikt nie miał podjazdu. Czy to Conor McGregor, czy tymczasowi mistrzowie w osobach Dustina Poiriera i Justina Gaethjego, którzy nigdy nie zdobyli przez to pasa. Ale Chabib, zgodnie z obietnicą złożoną rodzinie, skończył karierę w październiku 2020 roku. Pas oficjalnie zwakowano z kolei w marcu 2021.
W tej sytuacji postanowiono, że o pas zawalczą Oliveira i Michael Chandler, były trzykrotny mistrz Bellatora, który do UFC wbił w wielkim stylu w styczniu 2021 roku, gdy rozniósł Dana Hookera w dwie i pół minuty. Ot, gwiazdy sprzyjały Brazylijczykowi.
A fani się z tego cieszyli.
Bo trudno było w tamtym momencie o fightera, któremu życzono powodzenia bardziej niż Charlesowi. Wszyscy znali jego historię, wiedzieli z jakiego miejsca wszedł niemal na szczyty. Do tego Oliveira pozostał zwykłym gościem, bardzo rodzinnym i otwartym. Ale w klatce zmieniał się w maszynę do efektownych finiszów, nigdy nie zawodził. Tych osiem walk na drodze do walki o pas to pięć poddań, nokaut, nokaut techniczny i decyzja w starciu z Tonym Fergusonem, którego jednak wypunktował w sposób wybitny.
Charles był na fali, publika go kochała. I naprawdę, naprawdę chciała jego sukcesu. Choć walczył w Teksasie z Amerykaninem, to można było odnieść wrażenie, że to za niego trzyma kciuki większość osób na trybunach. A to rzadkie, naprawdę rzadkie.
Walka o mistrzostwo była właściwie podsumowaniem tego, co przeszedł w klatce UFC. Było tam wszystko. Celne ciosy Chandlera. Obalenie ze strony Oliveiry i próby poddania. Dobra defensywa Amerykanina, który wyszedł z parteru i na dwie minuty przed końcem pierwszej rundy znakomitymi ciosami z prawej strony trafił Brazylijczyka. Tak dobrze, że tym zachwiało i padł na matę. Sędzia już się zbliżał, monitorując możliwy koniec walki, ale do głosu doszedł instynkt Oliveiry. Uniknął kilku kolejnych ciosów, wciągnął Chandlera w pracę w parterze, gdzie skutecznie się bronił. Przegrał rundę, ale uniknął porażki w walce.
Wydawał się jednak napoczęty, a Chandler ewidentnie zyskał przewagę. I co z tego wyszło?
Ano to, że na początku drugiej rundy to Oliveira trafił rywala. Minęło dosłownie kilkanaście sekund, celny lewy, potem drugi przy siatce, kilka ciosów na skończenie i sędzia został zmuszony do przerwania walki, a tłum ryknął. Charles Oliveira dopiął swego. Po 11 latach w UFC, z których przez siedem był Panem Efektownym, ale też sinusoidą. Wygrywał, przegrywał, ważne że stylowo.
Aż zaczął tylko wygrywać. I nie stracił przy tym na stylu.
– Kiedy Dana [White] zakładał mi pas, myślałem o wszystkim, przez co przeszedłem, o wszystkich, którzy mówili, że nie zdobędę pasa, że nie mam wystarczającego talentu. Myślałem o swojej wierze, o wykonanej pracy, o krwi przelanej, żeby dotrzeć do tego miejsca. Jestem po prostu wdzięczny za to, co osiągnąłem do tej pory – mówił.
Jego historia była wspaniała. Pokazywała, że nawet doświadczony fighter może odmienić swój los, nauczyć się nowych sztuczek, udoskonalić w oktagonie. I po wielu latach kariery osiągnąć absolutny szczyt. Wyżej Charles Oliveira właściwie nie mógł dojść. Był mistrzem, był uwielbiany przez fanów i szanowany przez kolegów. Osiągnął faktycznie wszystko, co sobie wymarzył przed laty. Ale nie planował kończyć.
Powtarzał, że marzy o długim panowaniu. Nie wyszło, z jego winy. Ale o tym za chwilę, pozwólmy sobie na przerywnik.
Oliveira, czyli wciąż swój chłop
O Charlesie Oliveirze powstanie film. Nakręci go wytwórnia 405 Films, którą zarządza Eduardo Ferro, znany w Brazylii z kręcenia teledysków, ale też kilku dzieł o tematyce MMA właśnie. Innymi słowy: może będzie to dobre kino. Powinno. Historia Oliveiry to przecież doskonały materiał sam w sobie, nawet gdyby prezentować tylko karierę Charlesa.
A przecież zostaje jeszcze jego życie prywatne. Choroba. Rodzina. Pasje. Działalność charytatywna. Sporo tego.
Oliveira nigdy nie zapomniał bowiem o swoich korzeniach. Sporo środków i czasu inwestuje w społeczność, z której pochodzi. Wspiera szczególnie dzieciaki, chcąc odwieść ich od przestępstw wynikających z biedy. Ma nadzieję, że – jak on – wspomoże ich sport.
– Wciąż mieszkam w Vicente de Carvalho – mówił. – W innym miejscu, nieco lepszym. Staram się szukać ulepszeń dla siebie, ale mieszkam w swojej społeczności. Myślę, że musimy być tam, gdzie czujemy się dobrze i z kim czujemy się dobrze. Nieważne, ile mamy pieniędzy czy kim jesteśmy. Wiem, skąd się wziąłem i gdzie chcę iść, ale tylko dlatego, że pragnę dojść daleko, nie znaczy, że muszę odciąć się od korzeni.
Dlatego, że nie oderwał się od tych korzeni, wie, czego potrzebują jego dzielnice. I im pomaga. W tym roku Oliveira dostał nawet Forrest Griffin Community Award za rok 2025, przyznawanej członkom społeczności UFC za ich pracę charytatywną. Sam często mówił, że nie widzi siebie jako celebryty, że po prostu jest gościem z faweli, któremu się udało. Za sprawą ciężkiej pracy, która jednak była możliwa dzięki odrobinie szczęścia i dużej dozie wsparcia.
Jemu pomogli. Rodzice, znajomi, „wujek” Paulo i inni. Więc dlaczego on nie miałby pomagać innym? To proste pytanie, na które odpowiedź jest równie prosta – nie ma takiego powodu. Więc Oliveira pomaga.
Ze społecznością łączy się zresztą i na inne sposoby. Ot, choćby… na wyścigach konnych. Ma swoje konie, wystawia je tam. I, jak twierdzą jego znajomi, bliscy, a nawet on sam – jest tam dużo bardziej nerwowy niż na ogół. Konie pokochał, uwielbia atmosferę gonitwy i fakt, że zarówno zwierzaki, jak i dżokeje trenują właściwie tak ciężko, jak fighterzy w UFC. A poza tym – wciągnęło go nieco to, że nie wszystko zależy od niego, a to inna sytuacja niż w klatce.
Więcej o pasji Oliveiry do koni i wyścigów.
Powtarzał też, że marzy o tym, by wygrać lokalną gonitwę. Dokładnie tak, jak marzył o mistrzostwie UFC.
A skoro do mistrzostwa wróciliśmy…
Ostatnia szansa Charlesa Oliveiry i… Mateusza Gamrota?
Oliveira po wywalczeniu pasa obronił go raz i pokonał wtedy Dustina Poiriera przez poddanie w trzeciej rundzie. A potem sam sobie sprawę zawalił. Co prawda w nieco ponad trzy minuty przez poddanie pokonał Justina Gaethjego. Tyle tylko że nie zrobił wagi. A to kończy się tak, że on pasa nie obronił, niezależnie od wyniku. Ale że wygrał, to Gaethje go nie zdobył. Innymi słowy – mistrzostwo zostało zwakowane.
Co prawda Oliveira twierdził, że wszyscy dookoła chcieli, by Justin zdobył pas i utrudniano mu życie, przez co ostatecznie nie udało się z wagą. Ale nikt nie zwracał na to większej uwagi. Zdecydowało niewiele – 200 gramów – ale jednak tyle wystarczyło, żeby odebrać mu tytuł. Charles Oliveira przestał być mistrzem.
I pasa już nie odzyskał. Choć walczył o niego jeszcze dwukrotnie.
Najpierw z Isłamem Machaczewem, który stał się pierwszym od niemal pięciu lat gościem, który pokonał Oliveirę. W dodatku – pokonał przez poddanie, w znakomitym stylu. A potem – po wygranej z Beneilem Dariushem, przegranej z Armanem Carukjanem i kolejnym zwycięstwie nad Michaelem Chandlerem – zmierzył się z Ilią Topurią, o wakujący pas wagi lekkiej. Topuria był na fali, walczył o drugie mistrzostwo – po wadze piórkowej – w UFC.
I je wywalczył. W ledwie 2 minuty i 27 sekund, bo tyle zajęło mu rozbicie Oliveiry, który przed walką mówił, że znokautuje rywala. Wyszło odwrotnie – Charles pierwszy raz został dosłownie złożony na matę – a Topuria udowodnił, że jest fighterem wielkim, nową gwiazdą świata MMA.
A Oliveira? Jemu została najpewniej ostatnia szansa na odbicie się.
Tą szansą miała być walka z Rafaelem Fizievem, aktualnie 10. w rankingu wagi lekkiej. Oliveira – mimo trzech porażek w ostatnich pięciu walkach – jest 4. Więc dla niego to miał być pojedynek, na którym mógł właściwie tylko stracić, ale równocześnie – pokazujący, że jest gotowy do walki z kim będzie trzeba. I że nadal wierzy w swoje możliwości i szansę powrotu na szczyt. Ale Fiziev wypadł z gali z powodu urazu.
A na jego miejsce wskoczył Mateusz Gamrot, 8. w rankingu. Bo na stratę Oliveiry UFC nie mogło sobie pozwolić. Gala będzie w Brazylii, kibice przyjdą tam głównie dla Charlesa. Ten co prawda początkowo nie chciał mierzyć się z Polakiem – ze względu na to, że to rywal po prostu inny stylistycznie od Fizieva – ale gdy okazało się, że Gamer jako jedyny jest chętny wziąć ten pojedynek na dwa tygodnie przed terminem, to zgodził się zawalczyć z nim.
I tak on dostanie walkę na odbicie, a Gamrot – szansę na wielki triumf, który podniósłby go w rankingach i sprawił, że przybliżyłby się do wymarzonego starcia o pas w tak mocno obsadzonej kategorii.
Tyle że Oliveira też marzy o jeszcze jednej takiej szansie. A przy tym doskonale wie, że lata lecą – 17 października skończy ich 36. Gamrot też jednak młodzieniaszkiem nie jest, urodził się nieco ponad rok po Charlesie.
Możliwe więc, że dla obu to właśnie ta walka będzie ostatnią okazją, by doprowadzić do zrealizowania marzeń.
Ale uda się to tylko jednemu.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Źródła wypowiedzi: ESPN, Essentially Sports, Guardian, Independent, MMA Fighting, MMA Junkie, New York Times, O Globo, UOL, Sportskeeda, Sports Illustrated, Variety, a także materiały UFC oraz konferencje prasowe i wywiady sprzed/po walkach.