Reklama

Czy ktoś widział obrońców Lecha Poznań?

Wojciech Górski

21 sierpnia 2025, 22:44 • 6 min czytania 117 komentarzy

Lech Poznań wyszedł na Genk bez prawego obrońcy? No nie, Lech wyszedł na Genk bez żadnego obrońcy. Antonio Milić boisko opuścił jeszcze w pierwszej połowie, Joao Moutinho zainteresowany był tylko grą do przodu, a Alex Douglas z Mateuszem Skrzypczakiem uprawiali sabotaż. Na karuzelę wrzucony został z konieczności ustawiony na prawej flance Wojciech Mońka, a Michał Gurgul w pierwszym kontakcie z piłką zaliczył samobója. Lech Poznań przegrał u siebie 1:5 z Genkiem w pierwszym meczu 4. rundy el. Ligi Europy, a gdyby nie Bartosz Mrozek, mógł polec nawet wyżej.

Czy ktoś widział obrońców Lecha Poznań?

No nie da się. Nie da się. Nie da się zrobić nic, gdy twoi obrońcy grają tak, jak dzisiaj defensorzy Lecha Poznań.

Reklama

Podsumujmy:

  • Alex Douglas – dopóki był ustawiony na prawej stronie, Genk miał tam korytarz. Po jego gapiostwie Oh Hyeon-gyu trafił w słupek, a gdy przesunął się na środek defensywy, od razu sprokurował rzut karny. Grał tak fatalnie, że został zmieniony już w przerwie.
  • Antonio Milić – dziś klątwa urazów padła na niego. Gdy zgłosił kontuzję i na chwilę zszedł z boiska, grający w dziesiątkę Lech stracił gola.
  • Mateusz Skrzypczak – był zakręcony, jakby ktoś rzucił na niego zaklęcie Confundus. Notorycznie gubił krycie, co kosztowało nas stratę choćby drugiej bramki. Nie popisał się też przy czwartej.
  • Joao Moutinho – myślał tylko o grze do przodu, z tyłu był wiecznie spóźniony.
  • Wojciech Mońka – awaryjnie wszedł w trakcie pierwszej połowy na niewdzięczną dla siebie pozycję prawego obrońcy. Genk mógł hulać tą stroną do woli, czego efektem był gol na 4:1.
  • Michał Gurgul – strzelił samobója pierwszym kontaktem z piłką…

Lech Poznań rozbity przez KRC Genk

A przecież Lech zaczął tak obiecująco. Cyk, podanie, pyk, wyjście na pozycje, podniesiona głowa, eleganckie rozegranie, wysoka kultura gry. Nawet Belgowie zdawali się zaskoczeni tym, jak w pierwszych minutach prezentował się Kolejorz. Ten wchodził śmiało w tercję obronną przeciwka, najpierw, gdy Luis Palma dośrodkowaniem szukał Mikaela Ishaka, później gdy Honduranin mógł dogrywać do Joao Moutinho, ale wybrał uderzenie z szesnastu metrów.

No, ale szybko okazało się, że wystarczy piłkarzy Lecha trochę nacisnąć, by ten posypał się jak domek z kart.

Błyskawiczna wymiana ciosów

Zaczęło się od doskoku na Leo Bengtssona, gdy ten przyjmował wyrzuconą z autu piłkę. Szwed ją stracił i nagle – oho, Lech jest goły. Boczni obrońcy ustawieni zbyt wysoko, środkowi pomocni ustawieni zbyt wysoko, nic tylko ruszyć z kontrą czterech na trzech.

No to Genk ruszył i wyszedł na prowadzenie. W pierwszej chwili wydawało się, że Kolejorza uratuje jeszcze Bartosz Mrozek, ale nic z tego. Jeśli pozwalasz we własnym polu karnym, żeby rywal zbierał piłkę przy dobitce, wystawiał ją koledze, a ten poprawiał sobie jeszcze piłkę przed strzałem, nie możesz liczyć na nic innego, jak na wykonanie wyroku. I Patrik Hrosovsky, 33-letni Słowak, ten wyrok wykonał.

Ale był to jeszcze moment, w którym nie wszystko wydawało się stracone. Zwłaszcza, że Lech zareagował wzorowo. Gdy kilka minut później piłka tylko troszkę odskoczyła Hrosovky’emu, już był przy nim Filip Jagiełło, napędzając kontrę podaniem z własnej połowy do Ishaka. Szwed podholował piłkę kilkadziesiąt metrów, oddał ją do Jagiełly i zaraz mieliśmy wyrównanie.

Na zegarze 19. minuta, 1:1 na tablicy wyników. Przewaga psychiczna po stronie Lecha. Co może pójść nie tak?

Fatum i horror w obronie Lecha

Przekonaliśmy się bardzo szybko. To, że nad Lechem ciąży fatum wiedzieliśmy już wcześniej – trenerowi Nielsowi Frederiksonowi najpierw posypała się ofensywa (kontuzje Patrika Walemarka, Daniela Hakansa, a ostatnio Aliego Gholizadeha), a później defensywa, gdy z gry wypadło dwóch prawych obrońców – Robert Gumny i Joela Pereira.

Teraz i w obronie Lech zaliczył hat-tricka, bowiem kilka chwil po wyrównującym golu uraz zasygnalizował Antonio Milić, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie będzie w stanie kontynuować gry. Opuścił więc boisko, a Lech przez chwilę przebywał na boisku w dziesiątkę. Tyle wystarczyło, by stracić kolejnego gola.

I żeby jeszcze błąd popełnił Gisli Thordarson, przesunięty awaryjnie na środek defensywy – okej, moglibyśmy to zrozumieć. Ale zagapił się Mateusz Skrzypczak, zwyczajnie dając Hrosovsky’emu uciec z pola widzenia, a ten nie zamierzał dawać Lechowi taryfy ulgowej. Zdobył swoją drugą bramkę, a my naprawdę tego doświadczyliśmy. W europejskich pucharach gnębił nas stary Słowak.

Tuż po tym za Milicia na boisku pojawił się Wojciech Mońka, z konieczności ustawiając się na prawej stronie, co spowodowało przesunięcie do środka Alexa Douglasa. Ale nie zmieniło to nic – na tej flance Genk dalej miał otwarty korytarz, a Douglas grał dziś tak fatalnie, że został zmieniony przez już po 45 minutach. Zanim do tego doszło, zdążył jeszcze sprokurować karnego, ale na jego szczęście Oh Hyeon-gyu był dziś wybitnie nieskuteczny. Najpierw jego strzał z jedenastu metrów obronił Mrozek, a gdy Koreańczyk dopadł do dobitki i mógł uderzyć gdziekolwiek, strzelił prosto w miejsce bramki, w którym leżał golkiper Lecha.

Ale to nie miało już większego znaczenia – chwilę wcześniej, w 33. min, Bryan Heynen huknął pod ladę po rzucie rożnym i Genk prowadził przy Bułgarskiej już 3:1.

Gorzej być nie może? Może

Kolejorz rzucił się więc do przodu, chciał usiąść na rywalu i zgnieść go pressingiem. Ale znów zrobił to tak naiwnie, że przypłacił to stratą kolejnego gola. Gdy lechici na połowę rywala posłali sześciu piłkarzy, ten przesunął sześciu na połowę Lecha. I pach, pach, dwa podania wystarczyły, by odnaleźć autostradę między Mońką a Gurgulem. A że Koreańczyka Oha pilnował beznadziejny dziś Skrzypczak, ten skorzystał z programu „Do czterech razy sztuka” i w końcu także zdobył swoją bramkę.

Lech na przerwę schodził więc z wynikiem 1:4, przekonany, że wszystko co najgorsze, że cała ta kumulacja pecha, już za nim. Trener Niels Frederiksen próbował nawet poukładać to wszystko na nowo, zdejmując Douglasa, przesuwając na prawą obronę Moutinho, a na lewą wprowadzając Michała Gurgula.

No, i gdy tylko druga połowa się zaczęła, ten Gurgul strzelił gola. Pierwszym kontaktem z piłką. Do własnej bramki.

Lewy obrońca naszedł na piłkę po centrze z przeciwnej strony boiska, uderzył ją barkiem, a ta wpadła do bramki obok patrzącego na kolegę bezradnie Mrozka. Było 1:5. I można było się rozejść.

Gdyby litewski sędzia mógł, pewnie oszczędziłby piłkarzom Lecha cierpień i zakończył już w tym momencie spotkanie. Ale że nie pozwalały mu na to przepisy – ci musieli przemęczyć się jeszcze ponad 40 minut. Choć nie miało to większego sensu i skończyło się jedną z najwyższych porażek Lecha w historii jego gry w europejskich pucharach. A u siebie – nawet najwyższą, wyrównując rekord z 1993 roku i meczu ze Spartakiem Moskwa.

Z pozytywów – jedno jest pewne. Lech już pierwszym spotkaniem zapewnił sobie grę w Lidze Konferencji.

Lech Poznań – KRC Genk 1:5 (1:4)

  • 0:1 – Hrosovksy 10′
  • 1:1 – Jagiełło 19′
  • 1:2 – Hrosovsky 25′
  • 1:3 – Heynen 33′
  • 1:4 – Oh Hyeon-Gyu 40′
  • 1:5 – Gurgul 48′ samobój

CZYTAJ WIĘCEJ O EUROPEJSKICH PUCHARACH NA WESZŁO:

Fot. Newspix

117 komentarzy

Uwielbia futbol. Pod każdą postacią. Lekkość George'a Besta, cytaty Billa Shankly'ego, modele expected Goals. Emocje z Champions League, pasja "Z Podwórka na Stadion". I rzuty karne - być może w szczególności. Statystyki, cyferki, analizy, zwroty akcji, ciekawostki, ludzkie historie. Z wielką frajdą komentuje mecze Bundesligi. Za polską kadrą zjeździł kawał świata - od gorącej Dohy, przez dzikie Naddniestrze, aż po ulewne Torshavn. Korespondent na MŚ 2022 i Euro 2024. Głodny piłki. Zawsze i wszędzie.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Liga Europy

Reklama
Reklama