Wiedzieliśmy i podkreślaliśmy wielokrotnie, że Włochy to aktualnie najlepsza ekipa świata. Ale wiele wskazywało na to, że Polki mogą z nimi powalczyć. Nie że koniecznie wygrać – po prostu zostawić po sobie naprawdę dobre wrażenie, zwłaszcza że grały w swojej hali. Niestety jednak – w dzisiejszym półfinale siatkarskiej Ligi Narodów Biało-Czerwone zostały rozbite. To był pokaz siatkówki, ale tylko z jednej strony.

Liga Narodów. Polki gorsze od Włoszek. Został mecz o brąz
Rok bez porażki
Pisaliśmy to już kilkukrotnie, ale takie rzeczy trzeba powtarzać – Włoszki nie przegrały meczu od połowy czerwca ubiegłego roku. Odkąd zaczęły wygrywać w połowie ubiegłorocznej Ligi Narodów, to już nie przestały do dziś. Dobiły do 27 meczów o stawkę. Wygrały ubiegłoroczną Ligę Narodów, wygrały – w kapitalnym stylu – igrzyska olimpijskie, a teraz pewnym krokiem zmierzały po triumf w drugiej z rzędu edycji LN. Mecze z nimi to spotkania najwyższej możliwej próby.
To mniej więcej tak, jakby ktoś spróbował ograć Real Madryt w finale Ligi Mistrzów albo pokonać Adama Małysza w największym sztosie.
Każda seria jednak kiedyś się kończy. Małysz nie wygrywał wiecznie. Nie robiła też tego na przykład Iga Świątek, gdy miała swoją rekordową serię zwycięstw. Polki więc w triumf przed dzisiejszym meczem wierzyły. Ot, choćby Malwina Smarzek – po ćwierćfinałowym meczu z Chinkami – mówiła tak:
– Włoszki to wyzwanie, ale jednym z ostatnich meczów, które przegrały, był mecz z nami. Oglądałam prawie cały ich dzisiejszy mecz. To naprawdę świetny zespół, grający cudowną siatkówkę. Myślę jednak, że my mamy trenera, który nam to rozpisze i powie, jak wygrać. Myślę, że Atlas Arena przyniesie nam szczęście. Natomiast nie zdziwi mnie, jak niemal wszyscy postawią przed tym meczem na Włoszki, bo grają świetnie i są dużo stabilniejsze niż my w trakcie tej Ligi Narodów.
Więc z jednej strony docenienie rywalek, a z drugiej – wiara, że te są do ogrania. Bo czemu nie? Z trzech ostatnich porażek tej kadry w meczach o stawkę, dwie to dzieło Polski właśnie. Wiadomo, inna to była ekipa, nie tak pewna swego i nie grająca tak doskonale pod okiem Julio Velasco, ale jednak. W dodatku Polki miały za sobą trybuny, miały pełną halę fanów w biało-czerwonych barwach. Trzeba było próbować, bo przecież nie można było wyjść na parkiet po to, żeby po prostu czekać na wyrok.
I Polki próbowały, ale… momentami i tak zdawały się kompletnie bezradne. Włoszki to była jednak ekipa z innej siatkarskiej bajki.
Dobre złego początki
Zaczęło się solidnie. Polki wyszły na prowadzenie 4:0, a poza kilkoma atakami od początku nieźle funkcjonował też nasz blok. W międzyczasie doszło do błędu technikaliów i przy serwisie jednej z Polek wybrzmiał brzęczyk, normalnie sygnalizujący zmianę lub przerwę na żądanie trenera. A w tym przypadku – chyba sygnalizujący powrót do rzeczywistości. Bo ten dobry początek naszych zawodniczek był właśnie tylko tym – dobrym początkiem.
Kilka minut później było już bowiem 6:6
Zaczęło szwankować to, co i długim fragmentami było problemem w meczu z Chinkami – przyjęcie. Od tego wszystko się zaczynało, bo kiepsko przyjęta zagrywka Włoszek oznaczała odrzucenie rozgrywającej od siatki, a to powodowało, że nasz atak był po prostu bardziej schematyczny. Na początku Polki jeszcze się przebijały, ale kadra o tej jakości jak ta włoska, dość szybko ogarnęła, gdzie będzie zmierzać piłka od rozgrywającej. Efekt? Blok Włoszek mógł w ciemno ustawiać się po jednej ze stron siatki.
I to robił. A że Polki często atakowały z trudnych pozycji, to w blok trafiały. Niekoniecznie były to od razu punkty zdobywane przez nasze rywalki, ale po prostu cały system blok-obrona działał u Włoszek fenomenalnie. Momentami zdawało się, że kieruje nimi jakiś szósty zmysł, który mówi, gdzie poleci piłka. Bo to nie tylko ataki bezpośrednie, ale też różne „odbitki” – momentami zdawało się, że grają w obronie w pinball, a ostatecznie i tak utrzymywały piłkę w grze. I często ostatecznie ją wygrywały.
Polki za to popełniały błędy. A to zaszło nieporozumienie i żadna nie ruszyła się do podbitej po ataku Paoli Egonu piłki. A to zabrakło komunikacji w rozegraniu. A do tego brakowało nam zwykłego szczęścia, którego rywalki miały pod dostatkiem – choćby w sytuacji, gdy jedna z nich dostała po ataku naszej zawodniczki w głowę i piłka… wróciła w nasz parkiet, akurat tam, gdzie nie było Polek. Finalnie jednak winne Biało-Czerwone były sobie same – kiepsko przyjmowały, za tym szło złe rozegranie, a za tym nieskończone ataki. Efekt był taki, że przegrały seta do 18.
Im dalej, tym gorzej
Drugi set? Znów zawodziła komunikacja, zawodziło przyjęcie, zawodziło rozegranie. No, w sumie to zawodziło wszystko. Może poza Agnieszką Korneluk, która – a to rzadkie, gdy jest się środkową – w pewnym momencie ciągnęła ten wózek. Gdy tylko była okazja, piłka szła do niej. W bloku też pomagała. Raz nawet zaatakowała lewą ręką, bo piłka dograna była do niej tak, że inaczej w ogóle by jej nie przebiła. I zdobyła punkt. Ale to też był pokaz problemów Polek – fakt, że w ogóle była do takiego rozwiązania zmuszona.
Zresztą w całym tym secie było kilka akcji, gdy nasze problemy się mnożyły. Przy 4:7 Polki mogły kilkukrotnie zdobyć punkt, ale z tego faktu nie skorzystały, w dużej mierze przez błędy w rozegraniu. Przy 6:11 podobnie. Włoszki „brały” te akcje, w których to nasze zawodniczki powinny okazać się lepsze, a jednak tak się to nie kończyło.
Widać było różnicę klas, doświadczenia i jakości. Po prostu.
Stefano Lavarini próbował coś zmieniać. Posłał do boju Magdalenę Jurczyk, posłał Malwinę Smarzek (zresztą to chyba najlepsza z naszych zmian), a także Paulinę Damaskę i Alicję Grabkę, dwie bohaterki starcia z Chinkami. Ale to też nic nie dawało. Był co prawda dobry moment i kilka punktów z rzędu zdobytych przy serwisie Smarzek, ale to by było na tyle. Włoszki odjechały, a gdy tylko na chwilę straciły kontrolę, to z miejsca ją odzyskały.
Wynik seta? 25:16. Nokaut.
Ostatnia szansa? Nie no, szans nie było
Nie było dziś nadziei dla Polek na parkiecie. Biało-Czerwone były w stanie rywalizować z Włoszkami przez jakąś połowę seta, ale nagle rywalki odjeżdżały. Nieskończony atak, przegrana piłka sytuacyjna, as ze strony podopiecznych Julio Velasco – mnóstwo było przykładów akcji, gdy Polki coś zawodziło. Nasza obrona zresztą też. Niby sporo było piłek podbitych, ale często te, które powinny być wyratowane, ostatecznie się takimi nie okazywały.
Pod koniec trzeciego seta dało się już zauważyć, że Biało-Czerwone nie wiedzą, co robić. Przeszkadzały sobie w obronie, w ataku próbowały niemożliwych do skończenia kiwek.
Było słabo, bardzo słabo. Nawet biorąc pod uwagę klasę rywalek.
To był mecz ostatecznie rywalkom oddany. Owszem, te robiły wiele, by sobie pomóc, ale Polki z kolei – długimi fragmentami niemal nic. Że nie mają już wiary, dało się zauważyć gdzieś w momencie, gdy rywalki miały 14 punktów w trzecim, decydującym secie (a pod koniec nie miał już nawet spiker, który jeszcze na kilka punktów przed końcem zaczął mówić o jutrzejszym meczu). Skończyło się więc, jak skończyć się musiało – przegraną. Włoszki mają 28. zwycięstwo z rzędu i to wywalczone naprawdę gładko.
A Polki? Im zostaje walka o brąz. Trzeci z rzędu, bo w poprzednich dwóch edycjach właśnie na tym medalu kończyły występy w Lidze Narodów. W Łodzi też mogą więc ostatecznie sięgnąć po medal. A z kim o niego zagrają, przekonają się po 20. Wtedy rozpocznie się mecz Brazylii z Japonią.
Polska – Włochy 0:3 (18:25, 16:25, 14:25)
Fot. Newspix