Reklama

Trela: Wzorzec skrzydłowego. Na pożegnanie Kamila Grosickiego

Michał Trela

07 czerwca 2025, 09:23 • 10 min czytania 20 komentarzy

Gdy wchodził do reprezentacji, wydawało się, że piłkarzy o jego walorach nigdy nam nie zabraknie. Gdy z nią się żegna, już wiadomo, że jego walorów będzie bardzo brakować. Uznanie jego klasy zajęło mi lata, a poczucie doń sympatii jeszcze dłużej. Ale dziś nie mam wątpliwości, że w meczu z Mołdawią pożegnał się z kadrą narodową jeden z najlepszych skrzydłowych w jej historii.

Trela: Wzorzec skrzydłowego. Na pożegnanie Kamila Grosickiego

Trudno z dzisiejszej perspektywy w to uwierzyć, ale były w polskim futbolu czasy, gdy skrzydłowych traktowano niemal jak dziś bramkarzy. Naszą specjalność, która nigdy się nie skończy. Może nie być w kraju napastników klasy międzynarodowej, czy zaawansowanych technicznie środkowych pomocników z wizją gry. Ale ludzi, którzy mają gaz, serducho i wrzutkę, miało nam nie zabraknąć.

Reklama

Jacek Krzynówek, Kamil Kosowski, Tomasz Iwan, Euzebiusz Smolarek, ustawiany nieraz na boku, wyróżniające się w skali ligowej i powoływane do reprezentacji postaci jak Bartosz Karwan, Marek Zieńczuk, Wojciech Łobodziński, Szymon Pawłowski, czy Damian Gorawski. Narybek kolejnego pokolenia z Jakubem Błaszczykowskim, Sławomirem Peszką czy młodym Łukaszem Piszczkiem, jeszcze zanim został przesunięty do obrony. Może nie była to klęska urodzaju, ale w czasach, w których na wielu innych pozycjach naprawdę nie było kogo wystawiać, o boki pomocy nie trzeba było się obawiać.

Kamil Grosicki na początku nie prowadził się sportowo

Właśnie do takiego krajobrazu polskiej piłki wkraczał za czasów Leo Beenhakkera Kamil Grosicki. Kolejny, jak mogło wtedy się wydawać, półprodukt polskiego futbolu. Czyli zawodnik posiadający ponadprzeciętny dar szybkich nóg i niewiele poza nim. Nie prowadził się sportowo. Zmieniał kluby. Sprawiał problemy. Nie wyglądał na mentalnie gotowego do podbijania świata. Nie trzeba było być wielkim znawcą historii polskiej piłki, by przewidzieć wtedy, w jakim kierunku będzie zmierzała ta kariera. W kierunku autobiografii, w której opowie, co mógł osiągnąć i co mu wróżono, ale nigdy się nie ziściło.

Nawet gdy kariera w Białymstoku wskoczyła jednak na dobre tory i wbrew obawom nie załamała się w Sivassporze, bez czułego podlaskiego uścisku Michała Probierza i Cezarego Kuleszy, Grosicki nie był bohaterem z mojej bajki. Raczej uosobieniem cech, które przeszkadzały mi w polskim futbolu. Ilekroć ktoś odwoływał się w kontekście piłkarskim do tradycji husarii, widziałem Grosickiego, biegnącego do przodu jak koń z klapkami na oczach. Ilekroć ktoś przypominał, że Polska ma we krwi grę z kontry, widziałem Grosickiego. Ilekroć mówiło się, że nie ma sensu próbować w kadrze systemu z trójką stoperów, bo polską tradycją jest gra ze skrzydłowymi, takie opinie miały twarz Grosickiego.

Grosicki wydawał się uosobieniem tradycyjnej duszy narodu, tego ruszania z szabelką na przebój bez jasnego planu, tego „ja z synowcem na czele i jakoś to będzie”. Otoczka, jaka mu towarzyszyła, tylko dodawała mu przaśności. Kojarzące się z nim „oczy zielone”, irytujące cmokanie Tomasza Hajty nad „Turbo-Grosikiem”. To zawsze był jakiś pomost łączący współczesne pokolenie ze słusznie minionymi latami 90. w polskim futbolu.

Pożądana mieszanka

Także piłkarsko, nawet w najlepszych czasach, był dla mnie dowodem, że przeobrażenie reprezentacji Polski w nowoczesną, solidną europejską drużynę, nie dokonało się jeszcze w pełni. Robert Lewandowski, z jego etosem pracy, udowadniał, że profesjonalizmem i pracą można osiągać niewyobrażalne wcześniej szczyty. Piotr Zieliński pokazywał, że nie trzeba się uczyć gry w piłkę na Copacabanie, by mieć technikę Brazylijczyka. Błaszczykowski, też przecież skrzydłowy, zawsze wyglądał na bardziej wszechstronnego. Nie bazował tylko na szybkości i wypuszczaniu sobie piłki na wolne pole. Potrafił dryblować, rozgrywać, schodzić do środka. Podczas gdy były pomocnik Borussii Dortmund, metrykalnie starszy, był skrzydłowym nowej generacji, Grosicki wciąż należał do starej, gdy lewoskrzydłowych, obok bramkarzy, uznawano za najbardziej szalonych ludzi w drużynie.

Przechodząc przez szpaler utworzony z żegnających go reprezentantów Polski, Grosicki żegnał się z zupełnie innym piłkarskim światem, niż ten, do którego siedemnaście lat temu wchodził. O ile w czasach jego młodości cechy, które wnosił, wydawały się na tej pozycji powszechne, o tyle dziś są na wymarciu. Jego szybkość, której do końca nie zatracił do dziś, połączona z bezkompromisowym ciągiem na bramkę, łatwością wchodzenia w pojedynki, stanowi bardzo poszukiwaną dziś w świecie mieszankę.

W czasach, w których reprezentanci Polski przyjeżdżają na kadrę, by niczego nie zepsuć, nie zostać negatywnym bohaterem, podać do najbliższego, Grosicki zawsze wierzył w swoje umiejętności. Dzięki czemu był tym, który potrafił dać impuls reszcie w trudnych momentach. On się nie bał. Trudnych rozwiązań, ryzykownych akcji, wchodzenia w pojedynki, zuchwałych prób. On nie kalkulował. A nowe pokolenie wielu podobnych piłkarzy na tej pozycji już nie przyniosło.

Błaszczykowski był bardziej elegancki, lepiej wyszkolony technicznie, ale obaj należeli też do coraz rzadszego gatunku piłkarzy, którym kadra dodaje skrzydeł. W niemieckiej wersji kimś takim zawsze był Lukas Podolski, który w klubach był zawsze dobry, ale na światowy poziom wznosił się tylko w reprezentacji. Błaszczykowski i Grosicki dla kadry byli dostępni zawsze, niezależnie od sytuacji klubowej i formy. Kiedy inni słabli w koszulce narodowej względem tego, co pokazywali w klubach, Grosicki miał odwrotnie. Wyrastał stopniowo na boiskowego lidera drużyny narodowej. Zawodnika, który zawsze jest gotowy, by zrobić coś, co odmieni losy meczu.

Problem ze skrzydłowymi

Polska ma dziś problem ze skrzydłowymi. Nie przez przypadek kilku kolejnych selekcjonerów próbuje tak ustawiać drużynę, by nie musieć ich wystawiać. Wśród dwudziestu najwyżej wycenianych polskich piłkarzy jest tylko dwóch skrzydłowych – wychowany we Włoszech Nicola Zalewski oraz Jakub Kamiński. Kariery Kamińskiego, Michała Skórasia po wyjazdach zagranicznych jednak wyhamowały.

Przemysław Frankowski to boczny pomocnik jednak innego typu. Rzadziej tracącego piłkę, grającego bardziej rozważnie, ale też niezbyt często wykraczającego poza schemat. Gdy rywale mają przewagę liczebną – oddać piłkę partnerowi. Jeśli nie ma w polu karnym do kogo wrzucać, lepiej tego nie robić. Jeśli nie ma pozycji do strzału o odpowiednio wysokim współczynniku goli oczekiwanych, trzeba cierpliwie spróbować podnieść prawdopodobieństwo gola.

Jakakolwiek przebojowość, inwencja, skłonność do ryzyka, na tej pozycji niezbędna, ani u młodych, ani u starszych polskich skrzydłowych nie jest powszechnie widoczna. Dlatego Grosicki rósł, dlatego wciąż wydawał się dla tej kadry niezbędny, mimo wielu prób wpuszczania do niej nowych nazwisk i zmian na stanowisku selekcjonera. Grosicki każdemu był mniej lub bardziej potrzebny. A gdy nawet nie był, środowisko zawsze się o niego upominało. On zaś zwykle udowadniał, że słusznie.

Zatracona przebojowość

Im bliżej był końca reprezentacyjnej kariery, tym bardziej było czuć, jak bardzo będzie go brakować, gdy już całkiem zejdzie ze sceny. Początkowy sceptycyzm co do jego sposobu gry wiązał się po części z moją naiwną, młodzieńczą nadzieją, że za Lewandowskim i Zielińskim pójdą masowo kolejni polscy piłkarze tego typu. Że zmieni się model polskiego piłkarza, a co za tym idzie polskiego grania w piłkę. Będziemy w stanie grać atakiem pozycyjnym, utrzymywać się przy piłce, przewyższać rywali wyszkoleniem technicznym. Nic takiego jednak oczywiście nie nastąpiło. Zatracone zostały cechy, którymi polski futbol kiedyś się ratował, ale te nowe nie zdołały się wykształcić. Nadal nie byliśmy w stanie górować nad większością rywali umiejętnościami czysto piłkarskimi, ale już nie mieliśmy nikogo, kto na fantazji potrafiłby jednak zmienić dynamikę wydarzeń na boisku. Nie mieliśmy Grosickiego.

W czasach jego reprezentacyjnej świetności rynek zdawał się wyceniać jego umiejętności podobnie. Jako jednak przeżytek. Wprawdzie wybił się z Turcji do silnej ligi europejskiej, ale granie w Rennes nie mogło imponować, gdy jednocześnie trzej jego koledzy z reprezentacji grali w finale Ligi Mistrzów, a Kamil Glik w półfinale, Grzegorz Krychowiak wygrywał Ligę Europy, nad techniką Zielińskiego cmokano nawet we Włoszech, Arkadiusz Milik co zmieniał klub, to szedł do jakiejś wielkiej europejskiej marki, a nawet Krzysztof Piątek miał momenty wielkiej chwały.

Sivasspor, Rennes, Hull City, West Bromwich Albion to nie są złe kluby, a samo dostanie się do Premier League to dla większości polskich piłkarzy niespełnione marzenie. No, ale na tle kolegów z kadry, Grosicki życiorysem jakoś przesadnie się nie wyróżniał.

Jeśli jednak patrzeć na to z dzisiejszej perspektywy, ocena musi być już inna. Grosicki długo każdy kolejny klub zamieniał na lepszy. Traktował go może nie jako trampolinę, ale schodek, po którym można wspiąć się trochę wyżej. Pokonał ich w karierze kilka. Z Jagiellonii do Sivas. Z Sivas do Rennes. Z Rennes do Hull. Z Hull do Birmingham. Utonął dopiero w tym ostatnim, gdzie przeszedł, by jeszcze raz spróbować przebić się na poziom Premier League. Wcześniej przez dekadę bronił się umiejętnościami i charakterem w wymagających europejskich klubach i ligach.

Do Turcji wyjeżdżało w ostatnich latach wielu Polaków, ale Grosickiego z 13 bramkami i 19 asystami należy zaliczyć do wąskiego grona najlepszych, którzy tam grali. Ligue 1 to piekielnie trudne dla Polaków, zwłaszcza ofensywnych, rozgrywki, które przemieliły już niejednego. Grosicki tam nie tylko nie przepadł, ale jeszcze się wybił. Trzynaście goli i trzynaście asyst w Rennes to wynik, który znów uczynił z niego jednego z ciekawszych współczesnych ambasadorów polskiego futbolu we Francji.

Imponujący powrót

W tak trudnej lidze, jaką jest Championship, bezpośrednio wypracował ponad pół setki goli. Poza Grzegorzem Rasiakiem żaden Polak nie może się pochwalić podobnymi liczbami na Wyspach. Szczebel wyżej kariery nie zrobił. Ale patrząc choćby na to, jak niewielu ofensywnych piłkarzy z Polski w ogóle trafia do Premier League, jak odbili się od niej Kacper Kozłowski czy Bartosz Kapustka, te sześć asyst Grosickiego w osiemnastu występach też jest wynikiem nie do pogardzenia. To nie był piłkarz, który dużo mówił, mało robił, a na zgrupowania jeździł dla atmosfery, bo od każdego zagranicznego klubu się odbijał. Grosicki wycisnął z kariery znacznie więcej, niż można było na początku przypuszczać. To stopniowo budowało więc szacunek i docenienie jego umiejętności.

Prawdziwą sympatię do niego nauczyłem się jednak mieć, dopiero gdy wrócił do Pogoni Szczecin. Takie powroty wypadają różnie, czasem, jak w przypadku Błaszczykowskiego, kończą się rozczarowująco. Tymczasem to wielokrotnie wypowiedziane pragnienie, by przed końcem kariery coś jeszcze zdobyć dla swojego miasta i klubu, ta kipiąca w nim ambicja, a wręcz żądza, ta chęć brania odpowiedzialności za zespół i zaniesienia go na plecach po jakiś sukces, sprawia, że chciałoby się zobaczyć, jak to mu wreszcie się udaje. Zresztą, gdyby to tylko od niego zależało, Pogoń już miałaby w gablocie nie jedno, a kilka trofeów.

Grosicki wykazuje się w Ekstraklasie niezwykłą regularnością. Od powrotu z saksów strzelił już czterdzieści osiem goli i zaliczył 53 asysty. Co może jeszcze bardziej imponujące, to, że praktycznie nie opuszcza meczów. Jako 37-letni skrzydłowy, bazujący na zrywach, sprintach i nagłych zatrzymaniach, jest szczególnie narażony na urazy mięśniowe. W ostatnich trzech sezonach opuścił natomiast raptem jeden mecz ligowy. Jego historia kontuzji z całej kariery, jak na sposób gry, jest wręcz zadziwiająco uboga.

Biorąc to wszystko pod uwagę, możliwość pożegnania go była tak naprawdę jedynym powodem, dla którego warto było rozegrać mecz z Mołdawią. Jasne, że rywal na pożegnanie mógłby być lepszy, skład Polaków bliższy wyjściowemu, chciałoby się atrakcyjniejszego widowiska, a w ogóle to bardziej odpowiednią areną jego ostatniego meczu byłby raczej Stadion Narodowy, na którym rozegrał wiele świetnych spotkań, niż Stadion Śląski, z którym wiele go nie łączy.

To wszystko nie miało jednak znaczenia, gdy patrzyło się na Grosickiego z opaską kapitańską śpiewającego hymn, wkładającego całego siebie w trzydzieści minut, które dostał na boisku, a potem żegnanego szpalerem i owacją na stojąco. Pewnie kiedyś jeszcze uznałbym takie fetowanie tego akurat piłkarza za dowód ubóstwa tutejszego futbolu. Ale dziś myślę o tym zupełnie inaczej: niezależnie od miejsca na świecie, niezależnie od czasów, ktoś grający tak, jak Grosicki po prostu musi być uwielbiany.

A w tym konkretnym miejscu, czyli w polskim futbolu, jeszcze na długo pozostanie archetypem cech, które powinien mieć dobry skrzydłowy. Każdy, kto wykaże choć ich zalążek, będzie do niego porównywany. Ale już dziś można z całą pewnością stwierdzić, że większość nigdy nie dojdzie w karierze tak daleko, jak doszedł Kamil Grosicki. Jeden z najlepszych skrzydłowych w historii polskiej piłki.

Fot. Newspix.pl

WIĘCEJ O PIŁCE NA WESZŁO:

 

20 komentarzy

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Piłka nożna

Reklama
Reklama