Reklama

Czas na jasny sygnał. Przyszłości Lechii nie powinno rozstrzygać boisko

Michał Trela

Autor:Michał Trela

22 kwietnia 2025, 14:34 • 11 min czytania 96 komentarzy

Minęło dwanaście lat, odkąd ostatni raz o tabeli Ekstraklasy zadecydowały kwestie pozasportowe. Komisja Licencyjna w tym czasie czasem groziła palcem, ale zwykle rozkładała ręce, choć patologii w tym czasie nie brakowało. Bezprecedensowa liczba zmian właścicielskich w klubach z najwyższej ligi to czas, by wysłać sygnał, że nie można bezkarnie drwić z sobie reguł. Jakkolwiek heroiczna jest walka piłkarzy Johna Carvera o pozostanie w lidze, w profesjonalnych rozgrywkach sport nie powinien być jedynym czynnikiem, który o tym decyduje.

Czas na jasny sygnał. Przyszłości Lechii nie powinno rozstrzygać boisko

Do pewnego momentu sytuacja wydawała się prosta. Wprawdzie wpuszczenie do Ekstraklasy kolejnego niewypłacalnego klubu nie świadczyło dobrze o Komisji Licencyjnej, zrzucanie się wszystkich klubów na transzę za transfer Tomasza Wójtowicza z Ruchu Chorzów do Lechii Gdańsk rodziło zarzuty o jawną niesprawiedliwość, a zawieszanie licencji beniaminka w trakcie sezonu wizerunkowe zgrzyty, ale władze ligi mogły liczyć, że zawieruchę wystarczy przeczekać.

Tak się złożyło, że klub z Pomorza niedomagał także sportowo i po jesieni zdawał się zmierzać prostą drogą do I ligi. Można więc było uspokajać oburzonych i zaniepokojonych argumentem, że warto nie wzniecać afery, nie doprowadzać do dezorganizowania rozgrywek i przeczekać sytuację aż w maju unormuje się sama. Jako że boiskowe sprawy zaczęły jednak wyprzedzać organizacyjne i Lechia doprowadziła do sytuacji, w której jej utrzymanie jest całkiem realne, nie da się uciec od pytania, czy Ekstraklasa naprawdę powinna pozwolić Paulo Urferowi na wszystko.

Minęło już długich dwanaście lat, odkąd o degradacji z Ekstraklasy ostatni raz zadecydował czynnik pozasportowy. Polonia Warszawa prowadzona przez Piotra Stokowca dojechała do mety na szóstym miejscu, wzbudzając powszechną sympatię i współczucie. Jej prezes Ireneusz Król miesiącami zwodził bowiem pracowników, mamiąc ich kolejnymi obietnicami. Czarne Koszule nie otrzymały licencji i w ówczesnej formie przestały istnieć. W następnym sezonie wystartowały już w IV lidze. Do Ekstraklasy nie wróciły do dziś, choć aktualnie mają na to szanse, bo zajmują miejsce barażowe w I lidze. Kilku członków tamtej ekipy wypromowało się jednak na tyle, że zrobiło przynajmniej przyzwoite kariery. Jej kosztem utrzymał się wówczas Ruch Chorzów.

W tamtym czasie takie rozwiązanie, choć drastyczne, nikogo szczególnie nie szokowało. Był to jedenasty przypadek w ciągu dziesięciu lat (!), kiedy obecność w Ekstraklasie decydowała się przy zielonym stoliku. Niechlubna dla polskiego futbolu dekada rozpoczęła się w 2003 roku od tzw. afery barażowej, w której wyniku Świtowi Nowy Dwór Mazowiecki przyznano walkower za baraż ze Szczakowianką Jaworzno. Po sezonie 2005/2006 na skutek fuzji z Lechem Poznań z Ekstraklasy zniknęła Amica Wronki. Rok później Arka Gdynia i Górnik Łęczna zostały zdegradowane za udział w aferze korupcyjnej. W sezonie 2007/2008 z ligą pożegnały się z tego powodu Zagłębie Lubin i Korona Kielce. Z poszerzonego gardła do awansu z I ligi skorzystałoby Podbeskidzie Bielsko-Biała, ale akurat przeszkodziło mu sześć punktów odjętych za korupcję. Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski zmieniła zaś nazwę na Polonia Warszawa i przeniosła się do stolicy. Korona wróciła do elity po rocznej nieobecności, mimo że na boisku nie wywalczyła awansu, bo Widzew Łódź, który wygrał I ligę, nie mógł skonsumować promocji, gdyż sam został akurat karnie zdegradowany. W sezonie 2008/2009 uratowała się Cracovia kosztem ŁKS-u, który nie dostał licencji. Polonia w 2013 roku domknęła szalony cykl: W 2008 znalazła się w Ekstraklasie, choć nie wywalczyła awansu. Pięć lat później z niej zniknęła, choć na boisku nie spadła. Pomieszanie z poplątaniem. Czasy słusznie minione.

Reklama

Lata bierności

Trudno wracać do tamtej dekady z rozrzewnieniem, ale warto pamiętać, że jeszcze całkiem niedawno możliwość, że zespół utrzyma się na boisku, a później mimo wszystko straci miejsce w lidze, była na porządku dziennym. Komisja Licencyjna, chcąc zakończyć to szaleństwo, zaczęła stosować karę degradacji jako absolutną ostateczność. Niezaprzeczalnym pozytywnym tego efektem jest rozstrzyganie awansów i spadków wyłącznie na boisku. Ale niewątpliwym skutkiem ubocznym poczucie bezkarności, jakim cieszą się rozmaite szemrane postaci kręcące się przy polskim futbolu. Licencję otrzymywały Ruch Chorzów Dariusza Smagorowicza i upadający Widzew Łódź Sylwestra Cacka. Otrzymywali ją niemieccy inwestorzy Korony Kielce, Adam Mandziara w Gdańsku i rodzina Midaków w Gdyni. Nie miał z nią większych problemów nawet kibol „Misiek”, gdy rządził w Wiśle Kraków. Jeśli tylko komuś udało się jakimś cudem stanąć na czele ekstraklasowego klubu, o licencję nie musiał się martwić.

Każdy z tych konstruktów ostatecznie zakończył się sportowym spadkiem z ligi. Poprzedzała to jednak często powolna agonia, przeciąganie liny, zwodzenie wszystkich wokół i narażanie na szwank powagi ligi. O ile ciągłe ręczne majstrowanie przy składzie Ekstraklasy na pewno nie dodawało jej powagi, o tyle całkowity brak ingerencji w to, jak funkcjonują kluby piłkarskie, zaczął być przesadą w drugą stronę.

Jeden aspekt to oczywiście kwestie finansowe brane pod uwagę w procesie licencyjnym, ale nie inaczej było w drugim ważnym kryterium, czyli infrastrukturalnym. W 2017 roku dopuszczono do gry w najwyższej klasie rozgrywkowej Sandecję Nowy Sącz, której stadion nie spełniał wymogów. Nie chciano jednak zabierać marzeń klubowi, który nigdy wcześniej na tym szczeblu nie występował. Prawdopodobnie też liczono wówczas, że wyjątek potrwa tylko sezon, co faktycznie się wydarzyło. Zbigniew Boniek, ówczesny prezes PZPN, zapowiedział jednak, że tolerancji dla podobnych przypadków nie będzie. Tymczasem już chwilę później życie powiedziało „sprawdzam”.

Precedens robi precedens

Raków Częstochowa również wpuszczono, pozwalając, by półtora roku grał w Bełchatowie. Był na tyle interesującym projektem, że nie chciano torpedować jego rozwoju. Wtedy wydawało się to przysługą. Dziś można myśleć, że niedźwiedzią. Być może gdyby wówczas PZPN pilnował reguł i nie wpuścił Rakowa do ligi, łatwiej byłoby wpłynąć na miasto i właściciela klubu, by znaleźli wyjście z patowej sytuacji. Terapii szokowej jednak nie zastosowano. Raków gładko wszedł do ligi, skupiając się na rozwoju sportowym, miasto zrobiło minimum, by można było wrócić z Bełchatowa do Częstochowy i prowizorka została stanem docelowym, z którego teraz niełatwo się wyrwać.

Chwilę po Rakowie sensacyjnie weszła też do ligi Warta Poznań, która została w Ekstraklasie na cztery lata i parę razy zagrała w swoim mieście tylko dlatego, że funkcjonuje w nim także inny klub na wysokim poziomie. Gdyby nie to w Poznaniu nie wystąpiłaby w tym czasie ani razu. A skoro Warta mogła funkcjonować w Grodzisku Wielkopolskim, trzeba też było wpuścić Puszczę Niepołomice i pozwolić jej grać półtora roku w Krakowie. Powrót do Niepołomic też nastąpił z nagięciem reguł, bo małopolski obiekt nie ma odpowiedniej pojemności. Na dostosowanie go do niej klub ma kolejne dwa lata. Być może władze ligi znów liczą, że wcześniej „problem” rozwiąże się sam.

Reklama

Jak tylko Ekstraklasa i PZPN na jedno niedopatrzenie przymyka oko, natychmiast pojawia się naśladowca powołujący się na precedens. I w ten sposób reguły się rozmywają. Niektóre drużyny grają na stadionach niespełniających wymogów albo poza własnymi miastami – tak było także chociażby z Ruchem Chorzów, któremu jednak paru miesiącach udało się znaleźć rozwiązanie nieodbierające lidze prestiżu. Inne stadiony mają, jak należy, ale za to miesiącami nie płacą wszystkim wokół. Lechia nie jest oczywiście jedynym klubem, w którym występują opóźnienia, ale skala przewin Urfera w trakcie tego sezonu jest nieporównywalna z żadnym innym miejscem. O ile życzeniowo uznawano po awansie, że sytuacja jakoś się unormuje, bo w Ekstraklasie będzie łatwiej o poprawę finansów, o ile w trakcie sezonu uznano, że dla dobra ligi, trzeba zacisnąć zęby i do końca udawać, że nic się nie dzieje, o tyle pod koniec sezonu, także dla dobra ligi, trzeba zacząć uderzać pięścią w stół.

Błędu nie naprawiać błędem

Piłkarze Lechii dzielnie walczą o utrzymanie. Trener John Carver optymizmem zaraża wszystkich wokół i udowadnia, że w tej drużynie drzemały spore pokłady piłkarskiego talentu. To świetnie. Powinno to pozytywnie wpłynąć na notowania rynkowe angielskiego trenera i jego młodych piłkarzy, którzy po tym, co pokazali, na pewno nie zginą. Nie powinno to jednak przysłonić faktu, że Ekstraklasa to liga zawodowa, w której sport jest tylko jednym z czynników, ale nie jedynym. Przynajmniej nie powinien nim być. Kto nawet nie próbuje poukładać finansów albo kompletnie nie pasuje infrastrukturalnie do towarzystwa, dla tego nie powinno być miejsca. Bo psuje produkt. W sporcie amerykańskim tego rodzaju zasady są nie mniej ważne niż sam sport. Bez spełnienia szeregu pozaboiskowych warunków nie otrzyma się miejsca w tamtejszych zawodowych ligach. W Europie funkcjonuje to inaczej. Nie znaczy to jednak, że otoczka nie powinna mieć absolutnie żadnego znaczenia.

Przychodzi okres w roku, w którym kluby składały wnioski licencyjne, a władze ligi się nad nimi pochylają. Wiemy z poprzednich lat, że władze klubów potrafią wykazywać się w tym czasie ponadprzeciętną kreatywnością. Wpisują niestworzone wyceny zawodników, prognozują nieprawdopodobne wzrosty zysków, a przede wszystkim przedstawiają ugody przedłużające czas spłaty zaległości. Gdy później okazuje się, że piłkarzy jednak nie udało się sprzedać za dziesięć milionów euro, sponsorzy nie przynieśli kolejnych dziesięciu, a wierzyciele zaczynają się dopominać o pieniądze, Komisja Licencyjna rozkłada ręce, bo „w papierach wszystko się zgadzało”. Mając jednak z Urferem już roczne doświadczenia, tym razem Komisja nie powinna się dać zbyć byle świstkami. Bez stuprocentowo uregulowanych kwestii finansowych z obecnym właścicielem albo bez zmiany właściciela, Komisja nie powinna dopuścić Lechii do kolejnego sezonu za samo zapewnienie, że tym razem to już naprawdę będzie lepiej.

W Gdańsku mają pełne prawo pytać, dlaczego akurat oni mieliby ponieść tak dotkliwą karę, skoro kilku wcześniejszych jej nie poniosło? Byłoby to bardzo zasadne. Chodzi jednak o to, by nie naprawiać błędu błędem. Tak jak sędziowie na boisku nie mają „oddawać” złych decyzji, tak na działaczy nie powinno wpływać to, że kiedyś niepotrzebnie przymknęli na kogoś oko, więc teraz muszą to robić już w każdym przypadku. Nie, PZPN i Ekstraklasa muszą w końcu zacząć pilnować standardów, jakie same wyznaczyły. Jeśli nie robiły tego w poprzednich latach, to szkoda. Ale to nie znaczy, że mają nie zacząć tego robić już nigdy. Lechia miałaby prawo w takiej sytuacji czuć się przykładnie ukarana. Potraktowana jako kozioł ofiarny. Pewnie byłaby to nawet prawda. Tyle że sytuacja w polskiej piłce dojrzała już do tego, by wysłać jasny sygnał.

Sygnał ostrzegawczy

Kluby Ekstraklasy znajdują się w trakcie ponadprzeciętnej liczby zmian właścicielskich. Pogoń Szczecin w ciągu kilku miesięcy miała trzech właścicieli. Tylko w tym roku sprzedane zostały Korona Kielce i Widzew Łódź. Trwa proces prywatyzacji Górnika Zabrze. Potencjalni inwestorzy ciągle kręcą się wokół Stali Mielec. Jak z poprzednich lat wiadomo, Ekstraklasa ani PZPN nie mają narzędzi, by prześwietlać kupujących kluby. Notorycznie ktoś na tym trudnym rynku na kogoś się nacina. Skoro nie ma sposobu, by blokować szemrane transakcje, niech chociaż będzie działanie prewencyjne. Czyli ostrzeżenie dla rynku, że Komisja patrzy w finanse i nie przyjmuje wszystkiego. Jeśli ktoś kupi klub, nie będąc do tego finansowo przygotowanym, będzie musiał liczyć się, że lada moment straci licencję. Jeśli takiego straszaka nie będzie, kluby nadal będą w takich sytuacjach zdane wyłącznie na siebie.

Jedyne, co bardzo poważnie przemawia przeciwko stosowaniu drastycznych kar wobec klubów jawnie drwiących z reguł, to fakt, że na końcu najbardziej ucierpią kibice. Piłkarze i trener Lechii pokazali już na tyle dużo dobrego, że w większości i tak znajdą zatrudnienie. Ich wysiłki nie pójdą więc na marne. Właściciela, który doprowadził do całego tego bałaganu, trudno żałować. Koniec końców zapłacą więc kibice, którzy zostaną na miejscu bez klubu w najwyższej lidze, ale z poczuciem niesprawiedliwości. Bo przecież na boisku drużyna tak dzielnie walczyła. Zawsze jest też w nich, choćby naiwna, ale jednak wiara, że sprawy jakoś się wyprostują.

Gdański dysonans

Takie rzeczy się jednak dzieją. Mimo bólu, który wywołują. Francuzi nie wpuścili niedawno do ligi Girondins Bordeaux, jednego z najbardziej zasłużonych klubów w historii tamtejszej piłki. W Niemczech ze względów licencyjnych poza zawodowe szczeble wypadło dekadę temu TSV 1860 Monachium. Rangersi musieli w Szkocji odbudowywać się od IV ligi. Nawet ten najbardziej drastyczny ze środków bywa więc czasem stosowany. W imię chronienia ligi jako produktu.

Ekstraklasa jako produkt potrzebuje klubu z Gdańska, potrzebuje jego stadionu, potrzebuje tamtejszych kibiców. To wszystko musi się jednak odbywać na zdrowych zasadach. A jeśli nie na zdrowych, to chociaż takich w granicach zdrowego rozsądku. W Lechii w minionych miesiącach zbyt często je przekraczano. Dlatego patrząc na jej heroiczną walkę o utrzymanie, trudno nie odczuwać dysonansu. Nie da się nie kibicować młodym chłopakom, którzy odważnie i ofensywnie starają się wyskoczyć ponad strefę zagrożenia niezależnie od wszelkich przeciwności. Jednocześnie jednak trudno trzymać kciuki, żeby im się udało, skoro będzie to oznaczało triumf właścicielskiej ignorancji. Do tego prawdopodobnie przyklepane licencyjnym glejtem, że wszystko jest w porządku i można działać tak dalej.

W lidze, która pilnuje własnych reguł, po tym, co wyprawiał jej właściciel w minionych miesiącach, Lechia Gdańsk nie miałaby już szans na grę w Ekstraklasie w kolejnym sezonie, a dziś walka toczyłaby się jedynie o dwa miejsca spadkowe i dobre kontrakty zawodników Lechii w innych klubach. Nie powinno być w tym nic dziwnego. Drużyna zasługuje na miejsce nad kreską, ale klub pod obecnymi rządami nie zasługuje na miejsce w Ekstraklasie. Tu nie ma sprzeczności. Prawdopodobnie jednak wyjdzie jak zwykle: jedyny sposób, by zakończyć szkodliwe dla wszystkich, na czele z samą Lechią, działania Urfera, to sportowy spadek.

WIĘCEJ O LECHII GDAŃSK:

Fot. newspix.pl

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

„Jeszcze żyję. Ale jest ciężko”. Liga Mistrzów siatkarzy, czyli umieralnia, pożegnania i duma [REPORTAŻ]

Sebastian Warzecha
0
„Jeszcze żyję. Ale jest ciężko”. Liga Mistrzów siatkarzy, czyli umieralnia, pożegnania i duma [REPORTAŻ]
Anglia

“Sądziłem, że tego nie dożyję”. Jak Crystal Palace wywalczyło pierwsze trofeum w historii

Michał Kołkowski
6
“Sądziłem, że tego nie dożyję”. Jak Crystal Palace wywalczyło pierwsze trofeum w historii

Ekstraklasa

Ekstraklasa

Łukasz Gikiewicz mocno o bracie: “Jego wywiad był tak fatalny, jak dwa ostatnie mecze”

Jakub Radomski
8
Łukasz Gikiewicz mocno o bracie: “Jego wywiad był tak fatalny, jak dwa ostatnie mecze”

Komentarze

96 komentarzy

Loading...