Reklama

“Scholes wysadził mnie w powietrze”. Polsko-angielskie boje w europejskich pucharach

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

10 kwietnia 2025, 09:09 • 27 min czytania 12 komentarzy

Trener Manchesteru City niesmacznie żartujący sobie z szans Widzewa Łódź na awans do kolejnej rundy. Legendarny Bobby Robson zszokowany propozycją zakładu od polskiego trenera. Boiskowy rzeźnik z Tottenhamu polujący na kości gwiazd Górnika Zabrze. Maciej Szczęsny opowiadający z pełnym przekonaniem, że Legia Warszawa jest mocniejsza od mistrzów Anglii. Wiesław Wraga przyznający ze skruchą, że Widzew niepotrzebnie zaczął się bawić z Liverpoolem na Anfield. Zbliżające się starcie Legii z Chelsea w ćwierćfinale Ligi Konferencji to doskonały moment, by prześledzić dzieje polsko-angielskich rywalizacji w europejskich rozgrywkach. Jak widać – jest co wspominać.

“Scholes wysadził mnie w powietrze”. Polsko-angielskie boje w europejskich pucharach

Zapraszamy do lektury. Wzięliśmy pod lupę najciekawsze (czyli – prawie wszystkie) polsko-angielskie potyczki, do których doszło w Pucharze Europy/Lidze Mistrzów, Pucharze UEFA/Lidze Europy oraz Pucharze Zdobywców Pucharów.

Polsko-angielskie boje w pucharach. Manchester City, czyli rywal odwieczny

Nie sposób opowieści o polsko-angielskich potyczkach pucharowych nie rozpocząć od Manchesteru City. Po pierwsze dlatego, że historia starć polskich klubów z Obywatelami jest niezwykle długa i barwna, a po drugie – zawiera całkiem sporo miłych dla nas akcentów. Zaczęło się jednak niezbyt przyjemnie.

29 kwietnia 1970 roku Górnik Zabrze starł się z Manchesterem City w finale Pucharu Zdobywców Pucharów i przegrał 1:2. Ani wcześniej, ani później żaden polski zespół nie zbliżył się w porównywalnym stopniu do triumfu w europejskich rozgrywkach i można postawić przypuszczenie graniczące z pewnością, że nigdy więcej się to nie wydarzy. Nasza wielka szansa na sukces, niestety, przypadła. Ale trzeba zaznaczyć, że City było tego dnia po prostu lepsze od Górnika. – Ten mecz nie wyszedł nam tak, jak oczekiwaliśmy. Złożyło się na to z pewnością wiele przyczyn. Przede wszystkim kilka tygodni wcześniej zmienił się trener – Gezę Kalocsayia zastąpił Michał Matyas. Nie twierdzę, że był on słabym szkoleniowcem, ale w takim momencie sytuacja nie wpłynęła na nas pozytywnie. W finale Górnik nie był drużyną, do której przyzwyczaili się kibice – opowiadał nam Stanisław Oślizło, jeden z liderów tamtej słynnej zabrzańskiej ekipy i autor honorowego gola w finale.

Dodajmy jednak, że w drugiej połowie lat 60. The Citizens byli naprawdę konkretną ekipą. Wywalczyli mistrzostwo Anglii, puchar kraju, no i Puchar Zdobywców Pucharów na dokładkę. Radzili sobie znakomicie nie tylko z uwagi na szereg gwiazd w składzie. Istotna była też konstrukcja sztabu szkoleniowego.

Reklama

Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Frontmanem był doświadczony manager Joe Mercer, lecz jest tajemnicą poliszynela, iż kluczowe decyzje taktyczne podejmował jego charyzmatyczny asystent, jeden z kolorowych ptaków brytyjskiej piłki, a zarazem futbolowy wizjoner – Malcolm Allison. – Jeden z najlepszych trenerów, z jakimi pracowałem w swojej karierze – przyznał na naszych łamach Mike Summerbee, gracz City w latach 1965-1075. – Koncentrowaliśmy się na tym, co sami chcemy grać. Wiedzieliśmy, z kim się mierzymy, mieliśmy świadomość, jak dobry jest Lubański, jak twardym przeciwnikiem jest Gorgoń. Ale nie snuliśmy planów, jak zatrzymać konkretnych przeciwników. Mieliśmy wyjść i zagrać ofensywnie, jak mieliśmy to wtedy w zwyczaju. Górnik zrobił to samo.

Ofensywna taktyka popłaciła. Manchester do przerwy prowadził dwiema bramkami i nie dał już sobie wydrzeć tej zaliczki. Co było tym łatwiejsze, gdy nad wiedeńskim Praterem, gdzie rozgrywano finał, w trakcie drugiej połowy przetoczyła się rzęsista ulewa. A swoją drogą – atmosfera na stadionie, delikatnie rzecz ujmując, nie była zbyt gorąca. Widownię oszacowano na niespełna dziesięć tysięcy osób, na dodatek mecz nie był transmitowany w telewizji.

Trener wprost nam tego nie przyznał, ale można było poczuć, że przestraszył się rywala – podsumował Stanisław Oślizło. – Do dziś nasze ustawienie taktyczne mnie denerwuje. W drodze do szatni w czasie przerwy podszedłem do trenera i pierwszy raz w życiu podjąłem z nim rozmowę o taktyce. Poprosiłem, aby przesunął Alfreda Olka wyżej, bo swoimi rajdami mógł zrobić krzywdę rywalom. To też miało pomóc Włodkowi Lubańskiemu czy Jankowi Banasiowi, których do tej pory zawodnicy Manchesteru City idealnie kryli. Rzeczywiście trener Matyas dokonał takich zmian i w drugiej połowie zobaczyliśmy już zupełnie innego Górnika. Udało się strzelić nawet gola, ale to było za mało, aby tak doświadczoną drużynę pokonać.

Widzew i Dyskobolia pomściły Górnika

W kolejnym sezonie Pucharu Zdobywców Pucharów los raz jeszcze skojarzył ze sobą Górnika i Manchester City, tym razem na etapie ćwierćfinału. I znów doszło do niezwykle wyrównanej rywalizacji. Zabrzanie zaczęli od zwycięstwa 2:0 na oczach 90 tysięcy widzów zgromadzonych na Stadionie Śląskim. – 2:0 to wynik, który cieszy i napawa optymizmem przed meczem rewanżowym – relacjonował na łamach “Przeglądu Sportowego” redaktor Lech Cergowski, cytowany w Bibliotece PZPN. – Nie chciałbym nikogo wyróżniać z zespołu Górnika, który tworzył w tym meczu scementowany i owładnięty wspólną zwycięską myślą kolektyw. Wszyscy bez wyjątku zasłużyli na słowa najwyższej pochwały. Zarówno ambitny i koleżeński Lubański, jak i może najmniej widoczny Banaś. Oglądaliśmy akcje nowoczesnej drużyny piłkarskiej, która może w pucharowej karierze zajść bardzo wysoko.

Reklama

Niestety, te optymistyczne wizje okazały się przesadzone. W rewanżu zabrzanie przegrali 0:2, a w trzecim, dodatkowym meczu polegli 1:3. Sposób na nieznośnych Obywateli znalazł dopiero Widzew Łódź, który w sezonie 1977/78 pokonał ich w Pucharze UEFA. Na wyjeździe łodzianie – dla których był to pucharowy debiut – zremisowali 2:2 po dublecie Zbigniewa Bońka, a u siebie udało im się ugrać bezbramkowy remis. – “Wielki Widzew” zaczął się właśnie w Manchesterze – uważa dziennikarz Bogusław Kukuć. Triumf widzewiaków był też gorzką pigułką do przełknięcia dla szkoleniowca City, Tony’ego Booka, który – jak przypomina Marek Wawrzynowski – przed startem dwumeczu niesmacznie zażartował, że “Widzew ma takie szanse na awans, jak Żyd na przetrwanie w komorze gazowej”.

TOP10: Najlepsze pucharowe przygody polskich klubów w XXI wieku

Można powiedzieć, że sukces Widzewa okazał się punktem zwrotnym dla rywalizacji polskich ekip z Manchesterem City. Choć na kolejną konfrontację przyszło długo czekać. Ale – warto było. W sezonie 2003/04 niepozorny Groclin Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski wyrzucił Obywateli za burtę europejskich rozgrywek w 2. rundzie Pucharu UEFA. W pierwszym spotkaniu wicemistrzowie Polski ugrali wyjazdowy remis 1:1 po legendarnej już bramce Sebastiana Mili z rzutu wolnego, a w rewanżu przetrwali z bezbramkowym rezultatem i w efekcie mogli świętować wyeliminowanie znacznie wyżej notowanych rywali. Oczywiście przy zastrzeżeniu, że w tamtym czasie The Citizens dalecy byli od czasów swej świetności. Aczkolwiek kadrowo i tak mogli imponować. Nicolas Anelka, David Seaman, Robbie Fowler, Claudio Reyna, Steve McManaman, Sylvain Distin, Shaun Wright-Phillips… Wszystko to przecież gracze klasy międzynarodowej.

Co ciekawe, Sebastian Mila nie palił się do strzału z wolnego, który w ostatecznym rozrachunku przyniósł Groclinowi gola i w konsekwencji awans, a samego zawodnika na jakiś czas uczynił jednym ze zdecydowanie najgorętszych nazwisk piłkarskiej Polski. Mila wspominał w swojej autobiografii, że w pierwszym odruchu chciał oddać uderzenie bardziej doświadczonemu Tomaszowi Wieszczyckiemu. Czuł, że to pozycja dla niego. Jednak “Wieszczu” uparł się, by uderzył młodszy kolega.

Jeśli ktoś miał dostrzec, że mogę trafić do siatki, nawet uderzając nie ze swojej pozycji, to właśnie “Wieszczu” – opowiada Mila.

Niespodziewany sukces Lecha. Obywatele na deskach

No i nie sposób nie zatrzymać się także na moment przy sezonie 2010/11, gdy Lech Poznań trafił na Manchester City w fazie grupowej Ligi Europy. W pierwszym spotkaniu sensacji nie było. Kolejorz po niezłym początku grupowych zmagań (3:3 z Juventusem, 2:0 z Red Bullem Salzburg) poległ w Anglii 1:3. Rewanż tymczasem przyniósł gigantyczną niespodziankę – poznaniacy odgryźli się Obywatelom i tym razem to oni wygrali 3:1. Jose Mari Bakero nie mógł sobie wymarzyć wspanialszego debiutu na ławce trenerskiej Lecha. Ile w tym było jego trenerskiego kunsztu, a ile efektu nowej miotły? Cóż, spotkanie odbyło się dwa dni po zwolnieniu z Zielińskim, więc pytanie jest raczej retoryczne. Hiszpan zachował klasę – triumf zadedykował poprzednikowi.

“Wygralibyśmy z Lechem 99 meczów na 100”. Pucharowe boje Kolejorza w sezonie 2010/11

Można do znudzenia przypominać – to nie był jeszcze TEN Manchester City. Można podkreślać, że Roberto Mancini z pewnością rozgrywki Ligi Europy traktował z przymrużeniem oka, koncentrując się przede wszystkim na Premier League. Przeglądamy sobie jednak kadrę przyjezdnych ze zwycięskiego starcia przy Bułgarskiej i widzimy, że na boisku pojawili się w mniejszym czy większym wymiarze czasowym: Shay Given, Pablo Zabaleta, Joleon Lescott, Wayne Bridge, Patrick Vieira, Emmanuel Adebayor, James Milner, Shaun Wright-Phillips, Aleksandar Kolarov, Vincent Kompany i David Silva. Na ławce siedzieli ponadto Mario Balotelli, Gareth Barry i Joe Hart. To naprawdę nie są przypadkowe nazwiska. Zwycięstwa Lecha nie należy deprecjonować.

Dramaturgia spotkania była niepowtarzalna. Do 86. minuty meczu stadionowy zegar wskazywał wynik 1:1. Wówczas Krywiec zdecydował się na dośrodkowanie piłki z rzutu wolnego z bardzo dalekiej odległości od bramki Givena. W polu karnym City znajdowało się tylko dwóch piłkarzy Lecha i sześciu zawodników gości. Wymagało wielkiego kunsztu ze strony dośrodkowującego oraz strzelającego, by w takich okolicznościach przyrody wykreować sobie dobrą sytuację strzelecką. No i, tak Bogiem a prawdą, tego kunsztu lechitom zabrakło, bo Krywiec zacentrował wprost na głowę defensora Obywateli. Ten jednak interweniował niefortunnie i nabił szarżującego Arboledę. W taki właśnie sposób, kompletnie przypadkowo, Kolumbijczyk zapewnił Lechowi prowadzenie.

Gospodarze już go nie oddali. A nawet dobili przeciwników.

W doliczonym czasie gry 19-letni wówczas Mateusz Możdżeń fantastycznie przymierzył z dalszej odległości i już na wieki wieków stał się zawodnikiem, który „potrafi uderzyć z dystansu”. Finisz w wykonaniu Lecha w tym spotkaniu był tak miażdżący, że Roberto Mancini długo nie mógł podźwignąć się z ławki rezerwowych. – Pewnie gdyby nie ta bramka, byłbym odbierany zupełnie inaczej – mówił po latach Możdżeń. – Jacek Kiełb zajebiście zagrał w tamtym meczu, a po latach nikt o nim nie mówi. Gdy jesteś młody, nie myślisz, jak się potoczy kariera. Dziś zastanawiasz się: doceniać to, co masz, czy jednak myśleć, że poszło nie tak. (…) Gdyby Kuba Wilk nie zachorował dzień przed meczem, może bym nie zadebiutował w Ekstraklasie i nigdy nie strzelił tej bramki City, która dała mi kopa? Może dziś nie grałbym w ogóle na tym poziomie? W sumie cieszy, że za trzydzieści lat każdy będzie mnie z czegoś pamiętał, a innych zawodników z setkami występów w Ekstraklasie nie będą pamiętać z niczego. To jeden moment. Masz okazję, uderzasz, tyle. Marka Citkę też pamiętają do tej pory z jednego meczu Ligi Mistrzów – dodał.

Mancini nie krył po tym wszystkim rozgoryczenia: – Z Lechem wygralibyśmy 99 meczów na 100 – orzekł.

Manchester United, czyli rywal ekscytujący

No dobrze, temat The Citizens mamy już z grubsza omówiony. Pozostańmy jednak jeszcze na jakiś czas w Manchesterze, lecz przenieśmy się do czerwonej części tego miasta. Parokrotnie zdarzyło się bowiem polskim klubom mierzyć również z Manchesterem United.

Po raz ostatni w latach 90. Konkretniej – w sezonie 1998/99, gdy ówcześni mistrzowie Polski, ŁKS Łódź, wpadli na ekipę Czerwonych Diabłów w 2. rundzie eliminacji do Ligi Mistrzów. Jak się nietrudno domyślić, łódzka ekipa nie sprostała podopiecznym sir Alexa Fergusona, którzy ostatecznie sięgnęli przecież po triumf w Champions League, dorzucając też do tego mistrzostwo Anglii oraz krajowy puchar. No jeszcze tego brakowało, by ŁKS miał podstawić Anglikom nogę w ich marszu po historyczną, potrójną koronę. Trzeba jednak podkreślić, że podopieczni Marka Dziuby wstydu nie przynieśli. Na Old Trafford przegrali 0:2, lecz w rewanżu udało im się ugrać bezbramkowy remis. Oczywiście ktoś sceptycznie nastawiony mógłby zwrócić uwagę, że zapewne United do drugiego starcia podeszli na pół gwizdka, ale uznajmy, że szklanka jest w tym przypadku do połowy pełna. Po prostu ŁKS nie dopuścił, by Czerwone Diabły gładko się po nim przejechały.

Sam przyjazd na Old Trafford… Wychodzimy na rozgrzewkę, a tam nikogo – wspomina na naszych łamach Dzidosław Żuberek, który próbował wówczas forsować linię obrony United i zdołał nawet oddać celny strzał. Zawsze to jakiś sukces, nie? – Puste trybuny. No tak, nie przyjdą, bo to tylko ŁKS, co to dla nich? Ale stadion był właśnie po remoncie, powiększono trybuny, więc nasz mecz był w zasadzie inauguracją. W pół godziny zapełnił się po brzegi. […] Akurat wszedł do ŁKS nowy sponsor, Gipsar, wszyscy piłkarze poza Grześkiem Krysiakiem ścięli się na łyso, by dostać jakieś tam premie. Premie, na które czekam do dziś.

“Gdy założyłem siatkę na Old Trafford, Scholes wysadził mnie w powietrze”

– Stres największy mieli trenerzy, Polak i Dziuba. Siedzimy w szatni, podają skład, jak to powiedzieli, po całonocnym myśleniu. A tu Michał Sławuta zwraca uwagę: “trenerze, jest dwunastu”. Konsternacja – śmieje się Żuberek. – Wyszli do drugiego pomieszczenia, po naradzie wrócili i powiedzieli, że w takim razie Paszulewicz zostaje na ławce. Druga anegdota to już z boiska. Wyszedłem na lewej pomocy, przyjąłem piłkę i biegnę w kierunku bramki Schmeichela. Przebiegałem jednak akurat koło naszej ławki i słyszę jak trener krzyczy: “Żuberek! Gdzie ty biegniesz!”. No mnie się wydaje, że kierunek był słuszny, ale widać powinienem biec na bramkę Bodzia Wyparły. […] Ja grałem na Beckhama. Piłki posyłał na milimetry, ciężki do upilnowania, jak oni wszyscy. Wielkie wrażenie robił niewątpliwie Giggs, ale najbardziej zapadła mi w pamięć rywalizacja ze Scholesem. Wiadomo, świetny z przodu, ale chyba nie wszyscy zdają sobie sprawę jak ostro grał w tyłach. Założyłem komuś siatkę, już nie pamiętam komu, a w odpowiedzi Scholes wysadził mnie w powietrze.

Zdaniem Żuberka w rewanżu ŁKS mógł się pokusić nawet o coś więcej, niż tylko godne pożegnanie z pucharami. – Mecz rewanżowy, gdzie u siebie zremisowaliśmy – woził ich wtedy po Łodzi nasz kierowca. Mówił później, że oni po 0:0 byli wściekli. Mieli do siebie ogromne pretensje, kłócili się ze sobą. Prawda, że rewanż mogliśmy wygrać. Rafał Niżnik strzelił minimalnie obok słupka. Piotrek Matys miał okazję. Schmeichel kiwał się ze mną w narożniku i stracił, ale piłka niefortunnie mi się odbiła. Szkoda tego rewanżu, może brakło nam też trochę wsparcia kibiców. Ptak dał kosmiczne ceny biletów. Ci z United musieli się nieźle zdziwić: po pierwsze, na jakim skansenie przyjdzie im grać. Po drugie, że nawet oni, drużyna przez wielkie D, nie zapełnili stadionu.

Koniec pięknego pucharowego snu Legii

Siedem lat wcześniej z Manchesterem United zmierzyła się również warszawska Legia. Choć nie w Lidze Mistrzów, ale w Pucharze Zdobywców Pucharów. I nie w eliminacjach, tylko w półfinale rozgrywek. Półfinale, do którego Wojskowi przystąpili natchnieni sensacyjnym triumfem w dwumeczu z bardzo mocną w tamtym okresie Sampdorią. Oczywiście nie czyniło to z Legii faworyta starcia z United, nie szalejmy, jednak dawało pewne podstawy do marzeń. Tym bardziej że Czerwone Diabły były dopiero na etapie wspinaczki na szczyt pod wodzą Fergusona. Na mistrzostwo Anglii czekały od kilkudziesięciu lat.

Jak gdyby tego wszystkiego było mało – w 37. minucie pierwszego spotkania Jacek Cyzio zapewnił Legii prowadzenie. Problem w tym, że kilkadziesiąt sekund później trafieniem wyrównującym odpowiedział Brian McClair, a potem po sztuce dorzucili też Mark Hughes oraz Steve Bruce.

Szanse warszawskiego zespołu na finał z niewielkich zostały więc zredukowane do iluzorycznych.

“Na rewanż pojechaliśmy po prostu zagrać dobry mecz. Ferguson, który zaczynał wtedy swoją wielką karierę trenera w Manchesterze, był zachwycony naszą postawą. Nikt nie chciał się z nami zamieniać koszulkami – wiadomo dlaczego. Spojrzał na koszulkę firmy Lotto z jakimś wyszytym kwadratem… Ferguson poprosił w końcu zawodników Manchesteru o to, żeby nam dali te koszulki. Dla nas taka koszulka była ważną rzeczą”

Jacek Cyzio

W drugim spotkaniu padł remis 1:1. Swoje ostatnie trafienie w rozgrywkach zanotował robiący wówczas furorę w Europie Wojciech Kowalczyk. – Przyjechaliśmy na mecz z innego świata. Każdy inaczej ubrany, jeden w dresie Pumy, drugi Adidasa. Sponsor zrobił nam ładne koszulki, ale nie pozwolono nam w nich grać. Ktoś to musiał zaszyć. Jakaś pani szyła całą noc. Spojrzeliśmy na przeciwne zespoły – Sampdorię i Manchester – i widzieliśmy tam pełen profesjonalizm. A jak oni spojrzeli na nas, mogli zapytać: „Boże, skąd oni przyjechali? Zebrali parę chłopaków i wpadli w piętnastu na Old Trafford. Kurczę, ale bidę mają”. Na pewno sobie tak myśleli. Dla nas wszystko co ich było kosmosem. Ale to my byliśmy w półfinale, rozegraliśmy doskonały mecz na Old Trafford, u siebie prowadziliśmy 1:0. Szybko dostaliśmy bombkę, ale nie wiadomo, jakby to się potoczyło, gdybyśmy grali w jedenastu do końca – zastanawia się Cyzio.

“Po Sampdorii do dziś mam pamiątkę. Bliznę na udzie!”

Rzeczywiście, w Warszawie tuż przed przerwą czerwony kartonik obejrzał Marek Jóźwiak. – Chwilę wcześniej wszedł przepis, według którego zawodnik, który złapie przeciwnika jako ostatni, otrzymuje automatycznie czerwoną kartkę – tłumaczył skruszony “Beret”. – Wcześniej, jak poskrobałeś kogoś z tyłu, najwyżej żółta…

Czerwone Diabły pokonane przez Widzew

W sezonie 1967/68 Manchesterowi po wyrównanym dwumeczu uległ również Górnik Zabrze. Patent na angielską ekipę znaleźli natomiast zawodnicy Widzewa Łódź. W 1980 roku, w ramach 1. rundy Pucharu UEFA, łodzianie dwukrotnie zremisowali z Czerwonymi Diabłami. Najpierw 1:1 na Old Trafford po trafieniu Krzysztofa Surlita, a potem 0:0 u siebie. Dla klubu, który dopiero w połowie lat 70. zaistniał na najwyższym poziomie rozgrywek w Polsce, tego rodzaju rezultaty były naturalnie oszałamiające. – Wtedy ten Widzew był jeszcze mały, a dopiero stawał się wielki – wspominał burzliwe początki Zdzisław Rozborski na łamach oficjalnego portalu Widzewa. – W środowisku zdawano sobie sprawę, że mamy dobrych piłkarzy, ale mimo to wiele osób na nas nie stawiało. Nasza rosnąca siła w Łodzi nie podobała się też rywalom z ŁKS-u. Mały Widzew nie cieszył się szacunkiem, który musieliśmy wywalczyć, co dawało się odczuć przez traktowanie nas przez sędziów.

Byliśmy jak rodzina – dodał. – Spotkania towarzyskie spędzaliśmy razem, a po zwycięstwach razem z żonami szliśmy do restauracji lub dyskotek. Pomagaliśmy sobie. Ja na przykład po ślubie trzymałem meble w mieszkaniu Zbyszka Bońka. Oczywiście to nie zawsze była sielanka. Pamiętam jedno ze spotkań ligowych, kiedy w pierwszej połowie nam nie szło. W przerwie prawie pobiłem się z Bońkiem, padło wiele niecenzuralnych słów. Wtedy jednak postanowiliśmy wyładować złość na… przeciwnikach, którzy musieli to mocno odczuć. […] My wszyscy byliśmy trudni, a wielu chłopaków, jak Możejko czy Burzyński, miało ciężkie charaktery, ale chcieliśmy osiągnąć sukces i kochaliśmy rywalizację. Pewne tajemnice pójdą z nami do grobu.

W kolejnej rundzie Pucharu UEFA 1980/81 widzewiacy po dramatycznym, zakończonym rzutami karnymi dwumeczu pokonali Juventus, a zatem zespół w tym okresie jeszcze groźniejszy od Manchesteru United. Naprawdę mogło się więc wtedy wydawać, iż łódzka ekipa ma potencjał na triumf w całych rozgrywkach. Wiadro zimnej wody na rozgrzane głowy łodzian wylali jednak zawodnicy Ipswich Town. Podopieczni sir Bobby’ego Robsona zdemolowali Widzew przed własną publicznością, wygrywając aż 5:0. W rewanżu Anglicy przegrali na śniegu 0:1, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Wszystko było jasne już po pierwszym starciu.

– Jechaliśmy do Polski z duszą na ramieniu – opowiadał po latach Robson. – W BBC mówili, że w Polsce lada dzień wybuchnie wojna domowa albo wkroczą tam wojska radzieckie. Po przyjeździe zastaliśmy ponury kraj, skuty lodem i śniegiem. Przed oczyma stanęły nam opowieści o białych niedźwiedziach.

Na łamach swojej autobiografii legendarny brytyjski szkoleniowiec użalał się nie tylko na pogodę, ale także na szkoleniowca Widzewa, Jacka Machcińskiego. – Nigdy przedtem nie odczuwałem tak okrutnego zimna. Delegat UEFA zaproponował mi odwołanie spotkania, jednak zaznaczył, że Widzew chce grać. Mieliśmy pięć bramek zaliczki z pierwszego meczu – gdyby nie to, nie zgodziłbym się na rozegranie spotkania w takich warunkach. Na dodatek przed meczem podszedł do mnie trener Widzewa, który… chciał się założyć na pieniądze, że jego zespół zwycięży. Byłem skonsternowany. W piłce spotyka się różnych dziwaków.

Ipswich ostatecznie wygrało całe rozgrywki, zresztą w imponującym stylu.

Widziałem sporo meczów z udziałem wyspiarskich zespołów zarówno u nas w kraju, jak i poza jego granicami, ale to co zobaczyłem w środowy wieczór w Ipswich, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nie była to przede wszystkim angielska drużyna. Thijssen i Muhren to Holendrzy, Wark i Brazil to Szkoci i kto wie czy ten właśnie konglomerat internacjonałów nie decyduje o stylu i obliczu drużyny? Jedno jest pewne. Oni nie grają po angielsku. Jest to futbol europejski poparty doskonałym i wręcz niesamowitym przygotowaniem fizycznym – piał z zachwytu reporter “Piłki Nożnej”.

Liverpool, czyli rywal poskromiony

Skoro już przy złotych czasach Widzewa jesteśmy, to czas wspomnieć chyba najbardziej znaczący sukces tamtej ekipy – pokonanie Liverpoolu w ćwierćfinale Pucharu Europy w sezonie 1982/83. Bo przypomnijmy dla porządku – The Reds w drugiej połowie lat 70. i na początku kolejnej dekady spokojnie mogli aspirować do miana największej klubowej potęgi Starego Kontynentu. W lidze angielskiej właściwie nie spadali z podium, najczęściej kończąc rozgrywki z mistrzowskim tytułem w garści. No i w europejskich pucharach też nie mieli sobie równych. Czterokrotnie (1977, 1978, 1981, 1984) wygrali Puchar Europy, raz (1985) dotarli też do finału tych rozgrywek. Do tego dorzucili zwycięstwa w Pucharze UEFA (1973, 1976). Znokautować takich gigantów? To było naprawdę coś.

Widzewowi się ta sztuka udała. I to już bez Zbigniewa Bońka na pokładzie, choć wciąż ze składem pełnym gwiazd polskiego futbolu.

Pierwsze starcie pamiętnego dwumeczu zakończyło się triumfem łodzian 2:0. W rewanżu na Anfield było gorąco, gdyż The Reds szybko wyszli na prowadzenie, lecz wkrótce Widzew, rzecz jasna nie bez kłopotów, uspokoił sytuację. Finalnie Anglicy wygrali 3:2, co oczywiście nie zapewniało im nic poza poczuciem niedosytu. – Piłkarze Liverpoolu byli dla nas wówczas równorzędnym rywalem. Z tego co słyszeliśmy z mediów, oni podchodzili jednak do nas jak do jakiejś podrzędnej drużyny. Tak to wspominam z różnych przekazów. Ale boisko boleśnie ich zweryfikowało – mówił Andrzej Grębosz w rozmowie z Marcinem Olczykiem.

W każdej szatni jest dwudziestu skurwysynków, z których każdy chce dla siebie jak najlepiej

Jednym z bohaterów dwumeczu został mierzący niespełna 170 centymetrów wzrostu Wiesław Wraga, który w pierwszym spotkaniu strzelił gola głową z kilkunastu metrów. – Od dziecka marzyłem żeby zagrać w Anglii – opowiada Wraga na łamach Weszło. – Pokazywali czasem w telewizji urywki meczów z Anglii, mnie porywała tamta atmosfera i tamte stadiony. Mecze Widzewa z Manchesterami miały unikalną otoczkę. Ale jak na złość, rozegrałem kilkadziesiąt meczów w reprezentacjach juniorskich, ale z Anglią – nigdy! Ówczesny Liverpool był obok Juve najlepszą drużyna świata. Zapotrzebowanie na bilety sięgało dwustu tysięcy głów. W klubie zastanawiali się, czy nie zagrać na Śląskim. Mówiono o specjalnych pociągach, które zawiozłyby kibiców, a potem odwiozły. W końcu “Sobol” uderzył pięścią w stół – my jesteśmy z Łodzi, gramy w Łodzi! Musiałem załatwiać bilety rodzinie i przyjaciołom ze Stargardu. Więcej i więcej, coraz więcej… załatwiałem, a wciąż słyszałem hasło: “albo załatwisz, albo więcej nie pokazuj się w Stargardzie”.

W ostatecznym rozrachunku The Reds nie zrobili jednak na Wradze wielkiego wrażenia. – W rewanżu przegraliśmy 3:2, choć nie musieliśmy. Jak prowadziliśmy 2:1, to się trochę bawiliśmy, bo wiedzieliśmy, że nie odrobią – przyznał bez ogródek. – Mieliśmy tak dobrą drużynę, a Liverpool grał typową angielską piłkę. Do boku, wrzuta – i tak w kółko. Bazowali w wielkim stopniu na walce, ale trafili na drużynę, która w walce była jeszcze lepsza od nich. Był taki moment, że dostałem w czoło piłką z metra, z woleja. Światło mi zgasiło, nie wiedziałem co się dzieje, ale potem się otrzepałem, gramy dalej. Do walki dokładaliśmy fantazję w ataku. To co się działo po meczu to coś pięknego. Na Anfield zgotowali nam owację, niewiele ekip może to o sobie powiedzieć.

Bolesna riposta The Reds

Niestety, więcej sukcesów w dwumeczach z Liverpoolem polscy przedstawiciele w pucharach już nie zanotowali.

W sezonie 1984/85 bardzo bolesne lanie od podopiecznych Joe Fagana zebrał Lech Poznań. The Reds wygrali dwumecz aż 5:0, a cztery trafienia zanotował John Wark. – Pierwszy mecz nie wyglądał tak tragicznie – opowiadał Damian Łukasik na łamach portalu Retro Futbol. – Anglicy chyba nas troszeczkę zlekceważyli. Wiedzieliśmy, że w rewanżu będzie ciężko, ale na początku mieliśmy dwie sytuacje, z których Jarek Araszkiewicz i Mirek Okoński mogli zdobyć gola. Wtedy wyglądałoby to zupełnie inaczej. Z czasem tłum i kibice zaczęli robić na nas ogromne wrażenie samym dopingiem. Strzał celny czy niecelny, fani zawsze nagradzali akcje zakończone strzałami burzą oklasków. To ich motywowało. Nam się wydawało, że piłka już wychodzi za linię boiska, a im jeszcze udawało się ją jakąś wyłuskać. Ostatecznie ponieśliśmy tam klęskę, ale pomimo tego, nie mieliśmy się czego wstydzić i schodziliśmy z boiska z podniesionymi głowami.

Oni biegali jak charty, które najadły się surowego mięsa. I tak przez 90 minut – skwitował zaś po swojemu trener Wojciech Łazarek.

Niespełna dekadę wcześniej Liverpoolowi nie dał też rady Śląsk Wrocław, choć akurat nie w Pucharze Europy, tylko w Pucharze UEFA. Mówimy zresztą o sezonie 1975/76, gdy The Reds – z Kevinem Keeganem na czele – wygrali całe rozgrywki. U siebie wrocławianie polegli 1:2, co w sumie nie było aż takim złym rezultatem, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, iż rundę wcześniej Liverpool zmiażdżył Real Sociedad aż 9:1 w dwumeczu. W rewanżu Anglicy nie pozostawił już Śląskowi żadnych złudzeń – zwyciężyli 3:0 i tym samym uczynili kolejny krok w stronę końcowego triumfu w rozgrywkach.

“Trener Żmuda nie mówił nam wiele o rywalach. Chyba nie chciał wpędzić nas w kompleksy”

Tadeusz Pawłowski

Przed rewanżem różni ludzie z klubu – nie wiem nawet, czy mogę ich nazwać działaczami – pouczali nas głównie, jak się mamy zachowywać podczas wyjazdu na Zachód, mecz był dla nich sprawą drugorzędną – wspominał Tadeusz Pawłowski, autor jedynego gola dla Śląska w dwumeczu z The Reds. – Pierwsze spotkanie graliśmy w środę o 13, na stadionie było chyba z 50 tysięcy widzów. Pogoda nie dopisała – koniec listopada, mróz. Boisko zamarzło. I dla nas to był spory problem. Nie wiedzieliśmy, jakie obuwie dobrać, żadne korki nie nadawały się do gry na takiej nawierzchni. Liverpool takich problemów oczywiście nie miał i to zadecydowało o tym, jak ten mecz wyglądał. Gdyby warunki były nieco inne, remis we Wrocławiu był w naszym zasięgu.

Tottenham, czyli rywal perfidny

Dwukrotnie los kojarzył też polskie kluby w europejskich pucharach z Tottenhamem Hotspur. I w obu przypadkach można było odnieść wrażenie, iż przy odrobinie szczęścia londyńczycy są rywalem do pokonania. Ale na wrażeniu się skończyło.

Pierwszy przypadek to Pucharu Europy 1961/62. Mistrzowie Anglii – dowodzeni przez legendarnego Billa Nicholsona, mający w składzie takie gwiazdy brytyjskiej piłki jak Danny Blanchflower czy Cliff Jones, we wrześniu 1961 roku zameldowali się na Stadionie Śląskim w Chorzowie, by zmierzyć się tam z Górnikiem Zabrze. Także dysponującym gwiazdorsko obsadzonym składem, żeby wymienić choćby Ernesta Pohla, Huberta Kostkę, Stanisława Oślizłę czy Erwina Wilczka. Zabrzanie po 48 minutach gry prowadzili z Tottenhamem aż 4:0. Ostatecznie wygrali jednak tylko 4:2. Tak, “tylko” to właściwe słowo w kontekście tego meczu.

Klęska i zemsta. Jak wielki Tottenham wojował z wielkim Górnikiem

Piłkarze Górnika ustępowali wyspiarzom pod względem przygotowania motorycznego, lecz absolutnie ich deklasowali, jeżeli chodzi o zaawansowanie techniczne. Kiedy zanosiło się na kompromitację Spurs, do akcji wkroczył jeden z największych brutali w całych dziejach angielskiej piłki – Dave Mackay.

Wspominaliśmy na Weszło: “Szkot był sercem i płucami Tottenhamu. George Best wskazał go swego czasu jako najbardziej niewygodnego i najodważniejszego przeciwnika ze wszystkich, z jakimi przyszło mu się mierzyć. Jego umiejętności czysto piłkarskie można przy naprawdę dużej życzliwości określić najwyżej jako przyzwoite. Na najwyższy poziom Mackay wskoczył przede wszystkim dzięki nieprawdopodobnej wydolności i niezłomnemu charakterowi. Szybko stał się pupilem trenera Nicholsona, który przywiązywał niesamowitą wagę do treningów siłowych i wytrzymałościowych.

– Na treningi z Dave’em trzeba było przychodzić w zbroi. Rozsmarowywał nas na ścianach – wspominał się Bobby Smith, inny z piłkarzy Kogutów. – Sytuacja podczas gierki treningowej była zawsze jasna: „Może i jesteśmy kumplami, ale nie dziś. Nie dziś, koleżko”.

Piłkarze Górnika na mecz z Tottenhamem wyszli bez zbroi i gorzko tego pożałowali. Pierwszą ofiarą rozjuszonego Mackaya padł Jan Kowalski. Brutalnie sfaulowany zawodnik został zniesiony z boiska w 17. minucie drugiej połowy i już nie zdołał powrócił na plac gry. Oznaczało to, że gospodarze muszą dokończyć mecz w dziesiątkę – regulamin rozgrywek nie dopuszczał przeprowadzania zmian. Wkrótce potem Mackay z pełną premedytacją wykluczył też z gry Jerzego Musiałka, czyli najjaśniejszą postać całego widowiska. Osłabieni zabrzanie spanikowali – padła organizacja gry, a Spurs zdołali wpakować Kostce dwie bramki.

W rewanżu oszołomiony atmosferą meczową Górnik nie zdołał już nawiązać walki z Tottenhamem.

Spurs rozegrali jedno z najlepszych spotkań w historii klubu i powieźli zabrzan bez litości. Skończyło się triumfem 8:1. – Trafiliśmy do innego piłkarskiego świata. Kiedy staliśmy w tunelu, byliśmy autentycznie wystraszeni. Oni wrzeszczeli, walili głowami w mur… Do tej pory nasze kontakty z zagraniczną piłką to były towarzyskie mecze z Banikiem Ostrawa i innymi zespołami bloku wschodniego – opowiadał Hubert Kostka w wywiadzie dla “Przeglądu Sportowego”. – Kiedy szliśmy tunelem na boisko, w tym gąszczu labiryntów, gdzie nikt nas nie prowadził, trafiliśmy do toalety.

Niby zabawna anegdotka, ale dość dobitnie pokazująca, że Górnikowi zwyczajnie brakowało obycia na międzynarodowych salonach piłkarskich, by wytrzymać ciśnienie i obronić korzystny rezultat. Co ciekawe, ponoć to właśnie podczas rewanżowego starcia z Górnikiem Zabrze narodziła się na trybunach Spurs tradycja wyśpiewywania słynnej pieśni „Glory, glory”, na melodię „Hymnu Bojowego Republiki”. Do angielskiej prasy przeciekły bowiem wycinki z polskich gazet, gdzie w jednym z artykułów napisano o piłkarzach Spurs, że „nie są aniołkami”. W ramach reakcji na ten tekst – odnoszący się oczywiście do brutalnych fauli Mackaya i jego kolegów – część londyńskich kibiców na meczu pojawiła się w anielskich kostiumach, a gdy gospodarze objęli już naprawdę wysokie prowadzenie nad zabrzanami, angielscy fani zaczęli wykrzykiwać: „Glory Glory Hallelujah, and the Spurs go marching on”.

Wisła powalczyła, ale awansować nie zdołała

Prawie pół wieku później, bo w sezonie 2008/09, z Tottenhamem przyszło się również zmierzyć Wiśle Kraków. Piłkarze Białej Gwiazdy byli tuż po fantastycznym sezonie 2007/08, gdy pod wodzą Macieja Skorży z wielką przewagą wywalczyli mistrzostwo Polski, lecz w pucharach los ich nie oszczędzał. W 3. rundzie eliminacji do Ligi Mistrzów wylosowali FC Barcelonę, no a po porażce w tym dwumeczu i przejściu do rywalizacji w Pucharze UEFA natychmiast napatoczył się Tottenham. Mający za sobą wprawdzie przeciętny sezon w lidze (ledwie 11. miejsce w Premier League) i zawirowania na ławce trenerskiej (Juande Ramos zamienił Martina Jola), ale mimo wszystko Spurs jawili się jako rywal, którego niezwykle trudno będzie wyeliminować.

Choć trzeba zaznaczyć, że start sezonu 2008/09 w wykonaniu Tottenhamu to była absolutna katastrofa, przynajmniej na krajowym podwórku. Sześć porażek i dwa remisu w pierwszych ośmiu meczach Premier League to bilans, który mówi sam za siebie.

Wiślacy nie zdołali tego wykorzystać. Wprawdzie w obu meczach mieli przewagę pod względem liczby oddanych strzałów, lecz nie przełożyło się to na gole. W Londynie gospodarze wygrali 2:1, w rewanż padł remis 1:1. – Zabrakło nam umiejętności, bo potrafiliśmy sobie stworzyć kilka sytuacji. Jak się ich nie wykorzystuje, to płaci się za to wysoką cenę – gorzko ocenił Skorża. – Jesteśmy bardzo rozczarowani tym, że nie udało się awansować do fazy grupowej Pucharu UEFA. Stać nas dziś było na lepszy rezultat, mogliśmy strzelić tyle bramek, ile potrzebowaliśmy do tego awansu. Mogę mieć pretensje za początek meczu, że nie udało się rywala zepchnąć do obrony, stłamsić, razić ich bramkę strzałami. Potraktowaliśmy rywala ze zbyt dużym respektem.

“Cała nasza praca była skierowana na grę w europejskich pucharach. Brak kwalifikacji to nasza porażka”

Maciej Skorża

Paweł Brożek pewnie do dzisiaj ma do siebie pretensje, że w 87. minucie drugiego starcia nie wykorzystał dogodnej sytuacji strzeleckiej i nie doprowadził do dogrywki. To Wisła była wówczas w natarciu, a Tottenham opierał się o liny i coraz głośniej dyszał. – Przegraliśmy swoją szansę, którą w dobry sposób wypracowaliśmy sobie w Londynie i z tego względu możemy być źli na siebie – bez ogródek stwierdził Marcin Baszczyński.

Blackburn, czyli rywal niestraszny

Oczywiście na osobną wzmiankę zasługuje także rywalizacja Legii Warszawa z Blackburn Rovers w fazie grupowej Ligi Mistrzów 1995/96.

Ekipa z Ewood Park była wówczas świeżo po zdetronizowaniu Manchesteru United na krajowym podwórku, choć oczywiście jeśli porównamy potencjał kadrowy obu zespołów, to skład Czerwonych Diabłów robił wtedy znacznie większe wrażenie. Niemniej, w drużynie Rovers także nie brakowało znaczących postaci europejskiej piłki, takich jak choćby Alan Shearer, Tim Sherwood czy Henning Berg, późniejszy zawodnik Manchesteru United i… trener Wojskowych.

Runda jesienna kompletnie się jednak mistrzom Anglii nie udała. Dość powiedzieć, że w połowie sezonu Rovers nie znajdowali się nawet w górnej części tabeli Premier League. Natomiast w fazie grupowej Ligi Mistrzów udało im się wygrać jedynie szósty mecz (z Rosenborgiem), co nie uchroniło ich rzecz jasna przed zajęciem ostatniego miejsca w stawce. Legia pokonała Anglików 1:0 przed własną publicznością, a na wyjeździe bezbramkowo z nimi zremisowała. – Uważam, że powinniśmy pokonać Blackburn. W tej chwili jesteśmy lepszą drużyną niż Anglicy – mówił Maciej Szczęsny przed domowym starciem z Alanem Shearerem i spółką.

Nie była to bynajmniej arogancja, tylko realna ocena potencjału obu drużyn. Legia miała prawo czuć się wtedy mocniejsza od mistrzów Anglii.

Ku pokrzepieniu serc! Polskie awanse z faz grupowych europejskich pucharów

Wszystkie mecze Champions League to było coś wyjątkowego. Wielkie wrażenie robiły stadiony, choćby gdy pojechało się na Blackburn. U nas, powiedzmy sobie jasno, to był wtedy kurnik, a nie stadion. Blackburn nawet do szatni nie chciało wejść. Po rozruchu pojechali do hotelu, powiedzieli, że w takim syfie nie będą się kąpać. Wtedy na Legii były z tyłu takie baraki, sześć pryszniców, z czego dwa działały – opowiada Ryszard Staniek. Jego zdaniem najważniejszą postacią w zespole był wówczas Leszek Pisz. – Dla mnie to był zawodnik klasy światowej. Mieliśmy w meczach ligi polskiej 70 procent posiadania piłki, ale dopóki nie strzeliliśmy gola, było ciężko, bo rywale stali na szesnastce. “Piszczyk” zwykle znajdywał klucz: to gol z wolnego, to trafił kogoś z wolnego i się zaczynało. Wspaniale się z nim grało.

– Śmiałem się po tym  meczu, że akurat Anglikom strzeliłem gola głową, bo to była przecież moja słabsza strona – wspomina z kolei Podbrożny w TVP Sport.

Kilka lat później z Blackburn zmierzyła się także Wisła Kraków w fazie grupowej Pucharu UEFA. Biała Gwiazda prowadziła nawet po trafieniu Mauro Cantoro, lecz w drugiej połowie wypunktowali ją Robbie Savage i David Bentley. Finalnie Rovers wygrali grupę, a wiślacy nie awansowali do play-offów.

Pełna lista polsko-angielskich starć w europejskich pucharach

Puchar Europy / Liga Mistrzów:

  • (1961/62; runda wstępna) Górnik Zabrze 4:2 / 1:8 Tottenham Hotspur
  • (1967/68; ćwierćfinał) Górnik Zabrze 0:2 / 1:0 Manchester United
  • (1982/83; ćwierćfinał) Widzew Łódź 2:0 / 2:3 Liverpool FC
  • (1984/85; 1. runda) Lech Poznań 0:1 / 0:4 Liverpool FC
  • (1995/96; faza grupowa) Legia Warszawa 1:0 / 0:0 Blackburn Rovers
  • (1998/99; 2. runda el.) ŁKS Łódź 0:2 / 0:0 Manchester United

Puchar UEFA / Liga Europy:

  • (1975/76; 1/8 finału) Śląsk Wrocław 1:2 / 0:3 Liverpool FC
  • (1977/78; 1/16 finału) Górnik Zabrze 0:2 / 1:1 Aston Villa
  • (1977/78; 1/32 finału) Widzew Łódź 2:2 / 0:0 Manchester City
  • (1980/81; 1/32 finału) Widzew Łódź 1:1 / 0:0 Manchester United
  • (1980/81; ćwierćfinał) Widzew Łódź 0:5 / 1:0 Ipswich Town
  • (2003/04; 2. runda) Dyskobolia Grodzisk Wlkp. 1:1 / 0:0 Manchester City
  • (2006/07; faza grupowa) Wisła Kraków 1:2 Blackburn Rovers
  • (2008/09; 1. runda) Wisła Kraków 1:2 / 1:1 Tottenham Hotspur
  • (2010/11; faza grupowa) Lech Poznań 1:3 / 3:1 Manchester City
  • (2011/12; faza grupowa) Wisła Kraków 1:0 / 1:4 Fulham FC
  • (2021/22; faza grupowa) Legia Warszawa 1:0 / 1:3 Leicester City

Puchar Zdobywców Pucharów:

  • (1969/70; finał) Górnik Zabrze 1:2 Manchester City
  • (1970/71; ćwierćfinał) Górnik Zabrze 2:0 / 0:2 / 1:3 Manchester City
  • (1990/91; półfinał) Legia Warszawa 1:3 / 1:1 Manchester United

Liga Konferencji Europy:

  • (2023/24; faza grupowa) Legia Warszawa 3:2 / 1:2 Aston Villa

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Europy