Uwielbiamy wspominać. Kochamy czasy minione. Czasem wręcz im dawniejsze, tym lepiej. Dlatego tak kultowy jest zwycięski remis na Wembley. Dlatego sukcesy Adama Małysza nadal żyją w nas bardziej, niż te Kamila Stocha. Dlatego Zbigniew Boniek i Kazimierz Deyna dla wielu Polaków wciąż są lepsi od Roberta Lewandowskiego. Ale w tenisie? W tenisie musimy zaakceptować fakty. A te są takie, że żyjemy w czasach najlepszych, jakie kiedykolwiek mieliśmy.
Polski tenis przeżywa najlepszy okres w historii
Czy to dziwne, pisać takie słowa akurat w sezonie, gdy Iga Świątek wyraźnie spuściła z tonu? Może trochę. Z drugiej strony – to spuszczenie z tonu w przypadku naszej najlepszej tenisistki oznacza, że nadal zalicza minimum ćwierćfinał w każdym turnieju, w którym wystąpiła w 2025 roku. A w rankingu WTA Race – zliczającym punkty od stycznia – jest czwarta.
Czwarta. Na całym świecie. W swoim gorszym okresie. Daj nam wszystkim, losie, takie dołki formy.
Świątek, oczywiście, stała się w ostatnich latach wizytówką polskiego tenisa. Jej sukcesy stanowiły nie tyle punkt odniesienia dla innych naszych zawodników, co ciągnęły ich wszystkich za sobą. Bo skoro mówiono o Idze, to i o Magdach – Fręch i Linette – albo o Mai Chwalińskiej, z którą Świątek grała w juniorskich rozgrywkach i się lubi. Często też o Hubercie Hurkaczu, choć on na swoją reputację sam też solidnie zapracował.
Innymi słowy – sukcesy Igi spłynęły na cały nasz tenis i opromieniły go sporym blaskiem. Tak dużym, że można było zacząć się zastanawiać, co się pod nim kryje. I czy aby przypadkiem wszystko nam tam już w międzyczasie nie przyrdzewiało. Teraz – wobec gorszej dyspozycji Świątek – da się tam zajrzeć. I odpowiedź brzmi: nie tylko nie ma rdzy, ale wręcz wszystko odpicowano.
Bo polski tenis na zawodowym poziomie ma się tak dobrze, jak nigdy wcześniej.
***
Mieliśmy w naszym tenisie, oczywiście, wielkie momenty. Wojciech Fibak jako jedyny Polak w czasach komunistycznych zdołał wejść na poziom wielkoszlemowy i w singlu, i w deblu. W tym drugim zresztą wygrał Australian Open. Agnieszka Radwańska wyznaczyła kierunek już w nowym stuleciu, dochodząc do finału Wimbledonu czy wygrywając WTA Finals. Rok po tym, jak Aga grała o tytuł, w ćwierćfinale w Londynie zmierzyli się w polskim meczu – do dziś jedynym na tym poziomie – Jerzy Janowicz i Łukasz Kubot. Ten drugi ma do tego dwa tytuły wielkoszlemowe w deblu.
CZYTAJ TEŻ: JEDYNY TAKI MECZ. POLSKI ĆWIERĆFINAŁ NA WIMBLEDONIE
Dziś jednak można napisać, że to w latach 20. XXI wieku polski tenis rozwinął się najbardziej.
Iga – to jedno. Owszem, jej sukcesy są fantastyczne, już teraz jest jedną z najlepszych tenisistek w dziejach tego sportu. Nikt jej tego nie zabierze. Jednak bywa tak, że cały kraj „ciągnie” wybitna jednostka, a za nią nie ma nic. Spójrzcie na kobiecy tenis w Danii, który w czasach Caroline Wozniacki nie miał właściwie nikogo innego (gdy wygrywała Australian Open, drugą najwyżej notowaną zawodniczką była Barritza Karen na 549. miejscu). Caroline maskowała ten stan rzeczy, ale wiadomo było, że jeśli ona zacznie grać gorzej, to nikt jej nie wspomoże.
A w Polsce? W Polsce jest aktualnie zupełnie inaczej.
Owszem, to nie dobrostan taki, jak mają Czechy czy USA, które momentami zdają się wyciągać kolejnych tenisistów i tenisistki jak z hodowli i posyłać ich do touru, by walczyli o najważniejsze trofea. Ale to i tak – powtórzmy, żeby się utrwaliło – najlepszy okres w naszej historii.
***
Nie trzeba wiele na poparcie tej tezy. Wystarczy kilka liczb. Hubert Hurkacz został kilka lat temu najwyżej w dziejach sklasyfikowanym polskim tenisistą w rankingu ATP. Iga Świątek przewodziła rankingowi WTA. Dziś z kolei – po raz pierwszy – mamy równocześnie trzy zawodniczki w TOP 30 rankingu WTA. I to naprawdę spora sprawa. Jasne, dla niektórych krajów to norma.
Dla nas – absolutna nowość, o której do niedawna nawet byśmy nie marzyli.
Może się wydawać, że to tylko TOP 30, a więc nic wielkiego. Ale takie postrzeganie tej sprawy to błąd. To istotny moment, bo pokazuje, że w Polsce możemy mieć więcej zawodników i zawodniczek na wysokim poziomie, nie musimy obstawać wyłącznie przy wybitnych tenisowych jednostkach – jak (najpierw) Radwańska i (teraz) Świątek. A w każdym sporcie ważne jest, by oprócz jednej (a najlepiej kilku) osób na poziomie światowej czołówki, mieć też takie, które dołożą coś od siebie na minimalnie niższym szczeblu.
I dokładają. Magda Linette była w półfinale Australian Open. Niedawno doszła do ćwierćfinału w Miami, w turnieju rangi WTA 1000. Na koncie ma trzy wygrane turnieje rangi WTA – historycznie patrząc była drugą Polką (po Agnieszce Radwańskiej), której udało się sięgnąć po tytuł w głównym cyklu. Magdalena Fręch triumfowała w zeszłym sezonie w imprezie rangi WTA 500 w Guadalajarze. Obie potrafią pokonać rywalki ze światowej czołówki.
Niedawne zwycięstwo Magdy Linette nad Coco Gauff, trzecią rakietą świata.
Ba, bywa, że dokładają się nawet tenisiści i tenisistki z dalszych miejsc. Katarzyna Kawa dopiero co zagrała w finale turnieju WTA 250 w Kolumbii, a zaczynała tam od kwalifikacji i zajmując miejsce w trzeciej setce rankingu WTA (teraz jest blisko 150. pozycji). Kamil Majchrzak po zawieszeniu za nieumyślne stosowanie dopingu zmierza do powrotu do najlepszej „100” rankingu i w turnieju w Marrakeszu zagościł w półfinale, po raz pierwszy od lat. A jedyną osobą z Polski, która ma na koncie w tym sezonie triumf w głównym cyklu, jest… Katarzyna Piter. W deblu, w parze z Mayar Sherif, wygrały turniej WTA 500 w Meksyku.
Kurczę, to chyba naprawdę dobrze wygląda?
***
Jasne, chciałoby się więcej. Jednak wypada docenić, że tylko w ostatnim sezonie po tytuły dla Polski sięgnęły cztery różne osoby w singlu. Że Jan Zieliński został dwukrotnym mistrzem wielkoszlemowym w mikście. Że mieliśmy kilka naprawdę solidnych występów w juniorskich Wielkich Szlemach i być może za kilka lat zbierzemy ich owoce.
Czy istnieje zagrożenie, że te złote czasy się skończą?
No oczywiście, że tak. Polski tenis nadal stoi zacięciem poszczególnych osób – samych zawodników, trenerów, rodziców. To drogi sport, w którym niezwykle trudno się przebić, a pomoc państwa i związku jest niewielka. Zresztą historia uczy nas, że niektóre kraje w sytuacji podobnej do nas, z czasem spuszczały z tonu. Trzy tenisistki w TOP 30 miała na przykład przed laty Argentyna. A potem trudno było tam o choćby jedną (dziś nie ma żadnej w setce). Podobnie Japonia czy RPA, a nawet Chinki, które osiągnęły to w 2012 roku, a później spuściły z tonu (dziś za to na powrót odżywają).
Poza tym takie osiągnięcie to w głównej mierze rzecz krajów tenisowych. Mogą się nim pochwalić Czechy, USA, Rosja, Australia, Niemcy, Włochy, Francja czy Hiszpania. Do nich nie mamy raczej co równać. Ale już do Belgii, Ukrainy czy Białorusi – czemu nie? Czemu nie mielibyśmy uwierzyć, że możemy regularnie wypuszczać kolejną klasową tenisistkę czy kolejnego klasowego tenisistę? Nawet jeśli nie na zwycięstwa w turniejach wielkoszlemowych – co zresztą jest domeną naprawdę nielicznych – to na to, by zaistnieć na światowym poziomie i od czasu do czasu wygrać mniejszy lub większy turniej w głównym cyklu?
***
Naszym problemem jest to, że stale poszukujemy nostalgii. Już teraz wiele osób wspomina wygraną Igi w 2020 roku na Roland Garros czy niezwykły sezon 2022. I w samym wspominaniu nie ma nic złego, ale w podejściu „to se ne vrati”, często przez tych ludzi prezentowanym – jak najbardziej. Bo może i faktycznie nie wróci, nie wiadomo. Ale równocześnie wypada dostrzec, że całościowo nasz tenis ma się tak dobrze, jak nigdy wcześniej.
I fakt, że możemy narzekać na to, że Polka jest w tej chwili czwartą najlepszą tenisistką sezonu, a nie pierwszą, to OGROMNY przywilej.
Magda Fręch i jej triumf w Guadalajarze.
Podobnie jak to, że podchodząc do największych turniejów, mamy trzy zawodniczki – i być może zawodnika, o ile Hubert Hurkacz poradzi sobie z problemami zdrowotnymi – po których oczekujemy dobrych wyników. Powiedzcie Agnieszce Radwańskiej sprzed dekady, że miałaby mieć za koleżanki z kadry triumfatorkę turnieju WTA 500 i półfinalistkę Wielkiego Szlema w singlu. Podejrzewamy, że oszalałaby ze szczęścia.
Nasze tenisowe dobre czasy trwają teraz. Pozostaje mieć nadzieję, że uda nam się je przedłużyć i nie skończą się nagle, za kilka lat.
Bo wtedy faktycznie będziemy mogli co najwyżej wspominać.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix