21 lat. Tak długo Ferrari czekało na mistrzostwo wśród kierowców, gdy Michael Schumacher rozpoczynał sezon 2000 w barwach tej ekipy. Jeździł w niej już od kilku dobrych lat, zaczął w 1996. Ostatnim kierowcą włoskiego zespołu, który wygrał klasyfikację generalną mistrzostw, był Jody Scheckter w 1979 roku. A potem nie udało się już nikomu. Niemiec chciał to zmienić. Ale by to zrobić, musiał pokonać największego rywala w swojej karierze.
Schumacher i Japonia, czyli pierwszy tytuł Michaela w Ferrari
Oczywiście, że zdarzały się sezony, w których Ferrari było blisko. Najbliżej w 1982 roku, gdy Didier Pironi został wicemistrzem świata, choć z powodu wypadku – który ostatecznie zakończył jego karierę – przed Grand Prix Niemiec nie wystąpił w ostatnich pięciu wyścigach. Później trwała era względnej przeciętności, gdy legendarny włoski zespół po prostu nie wybijał się ponad rywali. Co najwyżej w jednym sezonie był w stanie z nimi rywalizować, w innym nie.
To wszystko miało zmienić się w drugiej połowie lat 90. I udało się. W 1999 roku Ferrari zdobyło mistrzostwo konstruktorów. Tytuł mistrzowski wśród kierowców – który i w 1998, i 1999 roku padł łupem Miki Hakkinena jeżdżącego w McLarenie – wciąż jednak pozostawał celem nie do osiągnięcia.
Do czasu.
Michael świetnie zaczął, Mika nie odpuścił
Sezon 2000 zaczął się w Australii. Tam wygrał Schumacher i objął prowadzenie w klasyfikacji generalnej. W kolejnych dwóch Grand Prix tylko je powiększył, bo i w Brazylii, i w San Marino też okazał się najlepszy. Hakkinen zaczął za to fatalnie – dwóch pierwszych wyścigów nie ukończył, dopiero w trzecim skończył rywalizację tuż za plecami Schumachera. Potwierdziły się więc słowa Niemca, który jeszcze przed sezonem mówił:
– Nie wiem, gdzie McLaren jest teraz, ale jestem pewien, że dystans między nami a nimi nie będzie istnieć, gdy zacznie się pierwszy wyścig.
No i faktycznie. Ferrari z Schumacherem za kierownicą okazywało się bardzo szybkie i – jak się zdawało – niezawodne. Dopiero w Grand Prix Monako – siódmej rundzie mistrzostw – Michael musiał się pogodzić z tym, że nie zdobędzie punktów. Ale że w kolejnym wyścigu, w Kanadzie, znów był najlepszy, nie stanowiło to większego problemu. Jego przewaga w klasyfikacji generalnej na niemal półmetku (po 8 z 17 Grand Prix) sezonu była komfortowa.
I wtedy się zaczęło.
Schumacher nie dojechał bowiem do mety w trzech kolejnych Grand Prix z rzędu. We Francji zawiódł go silnik. W Austrii wypadł na pierwszym okrążeniu, po kolizji z innymi kierowcami. W Niemczech podobnie – kontakt z Giancarlo Fisichellą zdecydował o tym, że Michael nie przejechał nawet jednego pełnego kółka. W tym samym czasie Mika Hakkinen niezmiennie przyjeżdżał do mety na pierwszym lub drugim miejscu. Nawet gdy Michael przerwał czarną serię – w GP Węgier – i zajął drugie miejsce, Hakkinen wygrał.
W tamtym momencie do końca sezonu pozostawało pięć Grand Prix, a różnica między Niemcem i Finem – która na początku sezonu prędko stała się ogromna – wynosiła dwa punkty… na korzyść Hakkinena (64-62, w tamtym czasie punktowane było tylko miejsce w TOP 6 wyścigu, zwycięzca dostawał za to 10 punktów). W dodatku blisko był jeszcze drugi kierowca McLarena, David Coulthard, który miał 58 oczek.
Zapowiadało się więc, że Michael Schumacher znów może przegrać rywalizację z Finem.
Ostro, ale z szacunkiem
Po latach wszyscy są zgodni w ocenie – Mika Hakkinen był największym rywalem Michaela Schumachera w całej karierze Niemca. A przy okazji najpewniej rywalem, którego Schumi darzył największym szacunkiem. Obaj z Finem często wymieniali się uprzejmościami, podkreślali, że obaj są znakomitymi kierowcami. Widać było, że doceniają wzajemnie swoje umiejętności. A przez to wiedzieli, że żeby pokonać drugiego, trzeba dać z siebie wszystko.
W wywiadzie dla BBC Sport w 2011 roku Schumacher powiedział to wprost:
– Mika Hakkinen był najlepszym rywalem, jakiego miałem, jeśli chodzi o jego jakość. Najbardziej ceniłem go, gdy walczyliśmy na sto procent na torze, ale poza nim byliśmy całkowicie zdyscyplinowani. Szanowaliśmy się bardzo mocno, a przez to pozwalaliśmy sobie na to, by żyć spokojnie – mówił Niemiec.
W pewnym sensie to też sprawiało, że by w pełni docenić tę rywalizację, potrzeba było czasu. Bo to nie pełne wybuchów pojedynki Nikiego Laudy i Jamesa Hunta czy Ayrtona Senny z Alainem Prostem albo… kimkolwiek, kogo akurat Senna potrzebował pokonać. Nie, to był zupełnie inny rodzaj walki na torze.
Mierzyli się ze sobą jeszcze przed F1. W 1990 roku w niemieckiej F3 na Hockenheim Hakkinen niespodziewanie objechał Niemca ze sporą przewagą. Rok później obaj trafili do Formuły 1. Schumacher debiutował w Jordanie w drugiej części sezonu, ale ledwie jeden wyścig później został kierowcą Benettona i to w nim spędził kolejnych kilka sezonów. Hakkinen od początku tamtego roku był kierowcą Lotusa.
Fin miał swoje problemy. W Lotusie jedynie od czasu do czasu był w stanie jeździć na poziomie. Po dwóch sezonach przeszedł więc do McLarena, początkowo był tam trzecim kierowcą, ale pod koniec roku dano mu szansę i z niej skorzystał. Jednak brytyjska ekipa nie była już zespołem rywalizującym o mistrzostwo świata i Hakkinen musiał poczekać kilka lat na odmianę sytuacji. Inaczej niż Schumacher – on w Bennettonie sięgnął po tytuły w 1994 i 1995 roku.
#OnThisDay in 1994.
Michael Schumacher wins his first World Championship in controversial circumstances.
Title rivals Schumacher (Benetton-Ford) & Damon Hill (Williams -Renault) colliding on lap 36 of the Australian Grand Prix. Schumacher winning the title by a single point. pic.twitter.com/hTgKMERlBs
— Formula 1 Through the Years
(@Formula1_OTD) November 13, 2024
A potem przeszedł do Ferrari, chcąc przywrócić mu dawny blask. I tak naprawdę znalazł się w podobnej sytuacji co Hakkinen. Obaj potrafili pokazać wielkie możliwości, ale obaj też nie dysponowali bolidem gotowym na walkę o tytuł.
To zmieniło się w 1998 roku, gdy McLaren przyszykował świetny samochód… choć Ferrari nie pozostało daleko w tyle. Hakkinen wygrał w tamtym sezonie osiem Grand Prix, z kolei Schumacher sześć. Ale Fin był nieco równiejszy, więc zdobył mistrzostwo z równą setką punktów na koncie, przy 86 Niemca. Sezon później je obronił, ale z dużo większym trudem. I to bez oddechu Schumachera na karku. Ten bowiem złamał nogę w wypadku na Silverstone, opuścił właściwie pół sezonu.
I kto wie, czy gdyby historia potoczyła się inaczej, nie zdobyłby mistrzostwa już wtedy. Hakkinen nie był już bowiem tak znakomity. Skorzystać z tego próbował zespołowy kolega Niemca, Eddie Irvine, ale mistrzostwo przegrał o dwa punkty, właściwie w ostatnim Grand Prix – w Japonii Hakkinen okazał się najlepszy, drugi był (już po powrocie) Schumacher, a Irvine, liderujący klasyfikacji generalnej przed wyścigiem, dojechał trzeci, z wielką stratą do pierwszej dwójki.
A fani Ferrari mogli potem tylko zastanawiać się, „co by było gdyby…”. Zresztą Hakkinen też prowadził takie rozważania. – Lubię myśleć, że gdyby Michael jeździł cały sezon, to i tak zdobyłbym mistrzostwo. Satysfakcja z tego tytułu bez niego nie była jednak taka sama – mówił Fin.
I to też świadczyło o tym, jak obaj rywale się cenią. Fin po prostu wiedział, że przez kontuzję Niemca nie jest to tytuł tak znaczący, jak ten pierwszy. Stąd tym bardziej czekał na sezon 2000.
Wielkie ściganie i felerny silnik
Wróćmy więc do ostatniego sezonu w XX wieku. Zostało pięć Grand Prix do końca, Schumacher traci dwa punkty i niezmiennie podkreśla – nawet gdy Hakkinen i Coulthard mieli przez moment tyle samo punktów i obaj znajdowali się za jego plecami – że to Fin jest jego głównym rywalem w walce o mistrzostwo. Podkreśla słusznie, co pokazało Grand Prix Belgii, gdzie teraz udała się Formuła 1. Tam bowiem Mika udowodnił, że tytułu tanio nie sprzeda.
Hakkinen – choć po kończącym poprzedni sezon GP Japonii mówił Coulthardowi, że jest wykończony i to Brytyjczyk będzie musiał walczyć o mistrzostwo – w miarę trwania rywalizacji w 2000 roku jeździł tylko lepiej. Odrobił straty do Schumachera. Wyprzedził go w klasyfikacji generalnej. Znalazł się na pole position w drodze po mistrzostwo.
A to, co zrobił w Belgii przeszło do historii.
Właściwie cały ten wyścig ogranicza się do tego jednego manewru, choć walka między Finem i Niemcem trwała przez dużą część Grand Prix. Michael był z przodu, momentami genialnie się bronił, choć często na limicie, a nawet ten limit przekraczając (Hakkinen stoczy z nim potem wychowawczą pogadankę o takiej jeździe). Mika zdał więc w sobie w końcu sprawę, że aby pokonać Schumachera, potrzebuje manewru genialnego i takiego, którego Niemiec nie zablokuje.
Doszło do niego na prostej – a przy okazji podjeździe – pod Eau Rouge. Obaj dublowali wtedy Ricardo Zontę. Michael objechał rywala z lewej, a Mika zdecydował się zaatakować z prawej, gdzie – mogłoby się zdawać – kompletnie nie było miejsca. To jednak się znalazło, jakby na życzenie Fina. Ten kompletnie zaskoczył tym rywala, którego w genialny sposób wyprzedził. A potem już prowadzenia nie oddał, powiększając przewagę.
– Trudno było mi tamtego dnia z Michaelem. Kilkukrotnie wypchnął mnie na trawę przy ponad 300 kilometrach na godzinę. Gdybym stracił panowanie, mógłbym poważnie ucierpieć. Byłem wściekły. To, co zrobił, tylko mnie zmotywowało. Myślę, że był zdesperowany, bo prowadziłem w mistrzostwach – mówił potem Hakkinen. A jeśli miał rację, to desperacja Schumachera miała się tylko powiększać. Bo przecież większa stała się też przewaga Fina w generalce.
Tę Michael na powrót zniwelował do dwóch oczek we Włoszech. A już w czasie następnej rundy – w USA – okazało się, że zniknęła całkowicie.
Schumacher na Indianapolis, gdzie toczyła się rywalizacja, zaliczył świetny początek, odsadzając rywala na mokrym torze. Ale po przeschnięciu nawierzchni i zmianie opon, zaczął regularnie tracić sekundy. Na ośmiu okrążeniach Hakkinen odrobił siedem sekund i do Schumachera tracił już tylko cztery. I wtedy… nie wytrzymał jego silnik. Bolało tym bardziej, że od marca bolidy McLarena były właściwie niezawodne. Jednak w kluczowym momencie walki o tytuł to nie kierowca, a samochód nie wytrzymał napięcia.
Choć Michael Schumacher musiał jeszcze dojechać do mety. A i z tym były problemy, Niemiec zaczął bowiem popełniać błędy.
– Po tym, jak odpadł Mika, nie byłem skoncentrowany. Jechałem szybko i miałem tak dużą przewagę, że zespół musiał mnie prosić, żebym zwolnił. Zrobiłem to i wyjechałem na trawę, która wciąż była mokra. W efekcie złapałem uślizg. Takie rzeczy się zdarzają, gdy brakuje ci koncentracji – wspominał. Mimo wszystko zdołał jednak przezwyciężyć słabość i dotarł do końca Grand Prix na pierwszym miejscu. W efekcie nie tylko wrócił na prowadzenie w mistrzostwach, ale wypracował sobie osiem punktów przewagi.
Do końca sezonu pozostawały w tym momencie dwa wyścigi.
21 lat czekania. I wystarczy
Kwalifikacje w Japonii, gdzie potem znaleźli się kierowcy, z miejsca przeszły do historii. Michael Schumacher zdobył bowiem pole position, pokonując Mikę Hakkinena o… dziewięć tysięcznych sekundy, a sam Niemiec podkreślał, że celem jego i zespołu jest wywalczenie mistrzostwa już na Suzuce, by przy okazji ostatniej rundy mistrzostw móc świętować.
Hakkinen, oczywiście, też miał swoje cele.
– Wiem, co przytrafiło mi się w poprzednim Grand Prix, gdy miałem awarię. To może zdarzyć się każdemu, również Michaelowi. Jestem optymistą. Przyjechałem tu przygotowany i myśląc o kolejnych dwóch Grand Prix. Jestem gotowy wyciągnąć z naszego auta, co najlepsze. Osiem punktów to sporo, ale nie jestem na straconej pozycji – mówił Fin. Z Niemcem zresztą – na konferencji po kwalifikacjach – obaj się nawet przekomarzali. Hakkinen, na pytanie o strategię, odpowiadał, że nie ma żadnej konkretnej, jedynie będzie hamować na każdym zakręcie o kilka metrów później, niż zwykle.
– Więc ja o kolejnych kilka metrów później – odpowiedział Schumacher.
– Wtedy wylądujesz w żwirze – odpowiedział na to Hakkinen.
– Obaj wylądujemy! – skończył Michael.
Jemu, oczywiście, ta opcja by pasowała. Utrzymałby przewagę i szanse, że przegra tytuł byłyby minimalne. Jeśli chodzi o zapewnienie sobie tytułu, miał proste zadanie – wygrana dawała mu pewność, że zostanie mistrzem świata niezależnie od wyniku Hakkinena. Wszelkie inne wyliczenia miały wejść w życie tylko wtedy, gdyby Niemiec nie dojechał do mety pierwszy.
Niemal od startu wyglądało jednak na to, że faktycznie może trzeba będzie wszystko analizować. Hakkinen ograł bowiem rywala w pierwszym zakręcie. I wyszedł na prowadzenie.
Obaj z miejsca odjechali reszcie stawki, właściwie nikt inny się w rywalizacji o triumf na Suzuce nie liczył. W czasie pierwszej serii zjazdów do alei serwisowej, Mika miał 2,5 sekundy przewagi nad Niemcem. Sytuację zmienił jednak wkrótce deszcz, który zaczął padać nieco mocniej. Na śliskim torze lepiej zaczął radzić sobie Michael, który zbliżył się znacząco do Fina. Pomógł mu w tym zator – przed Miką znalazło się akurat wielu dublowanych kierowców, na moment go to zwolniło.
McLaren zdecydował się więc sprowadzić swojego kierowcę na pit stop, reagując też na coraz mocniej padający deszcz. Gdy Hakkinen wrócił na tor, miał przed sobą pustą drogą, mógł się rozpędzić. Tyle że Schumacher też w tym czasie nie próżnował.
– Gdy zobaczyliśmy, że Mika zjeżdża, wiedzieliśmy, że mamy kilka okrążeń i to kluczowy czas. Problemem był korek przede mną, nie było łatwo ominąć wszystkich rywali. Potem, gdy sam zjechałem do alei, nie wiedziałem, czy mam wystarczająco dużo czasu. Deszcz też padał coraz mocniej. Gdy jednak wróciłem na tor, Ross [Brawn] mówił mi przez radio: „Jest dobrze! Jest dobrze! Jest cholernie dobrze!”.
Schumacher miał przewagę. Kilka okrążeń, które przejechał w czasie i po pit stopie Hakkinena były absolutne genialne. Mimo ruchu i deszczu powiększał przewagę nad mającym przed sobą czysty tor Finem. To był geniusz niemieckiego kierowcy, który pokazał się wtedy w pełni. Geniusz, który dał mu mistrzostwo. Bo choć w końcowej fazie rywalizacji na Suzuce Fin zbliżył się do liderującego Niemca, to Michael przeciął linię mety jako pierwszy.
Żadne wyliczenia nie były potrzebne.
A third world title, and a first with @ScuderiaFerrari for Michael
Suzuka will always be special
#JapaneseGP
#F1@schumacher
— Scuderia Ferrari HP (@ScuderiaFerrari) April 3, 2024
– Gdy wreszcie przekroczyłem linię mety, poczułem, że dopadły mnie wszystkie emocje. W końcu to zrobiłem! To była niesamowita wygrana, sezon miał swoje wzloty i upadki, ale to uczyniło go jeszcze lepszym. To była kulminacja pięciu lat pracy, dlatego czułem aż takie emocje. Nie dało się tego porównać do moich innych tytułów, to była inna wygrana – mówił potem Schumacher. Hakkinen z kolei twierdził, że gdy zjeżdżał do alei serwisowej, wszystko wyglądało dobrze. Ale gdy z niej wyjechał, już takie nie było.
A na końcu po prostu pogratulował rywalowi, ostrzegając go jednak, że w 2001 roku będzie chciał na powrót powalczyć o mistrzowski tytuł.
Dwie różne drogi
Dave Coulthard zapowiadał, że o tytuł będzie chciał powalczyć nie tylko Mika Hakkinen, ale też on sam. Dodawał również, że w sezonie 2000 Schumacher nie był najlepszym kierowcą, po prostu pomogły mu inne czynniki. I cóż, to kwestia opinii. Jednak kolejne lata udowodniły, że wiele z tych zapowiedzi Brytyjczyka nie zostało.
Dla Hakkinena sezon 2001 był bowiem ostatnim w jego karierze. Już w trakcie pierwszego Grand Prix, w Australii, Fin zaliczył potężny wypadek. – Dotknął mnie bardziej, niż było to widać – mówił potem Mika. Dojechał do końca sezonu, ale miał swoje problemy, a potem postanowił przerwać karierę. Dał sobie co prawda – zgodnie z sugestią przyjaciół – nieco czasu na przemyślenie spraw. I przemyślał. Do F1 już nie wrócił, startował za to w innych seriach wyścigowych czy rajdach.
Tak zakończyła się więc rywalizacja Schumachera z Hakkinenem. Została przerwana nagle, tak naprawdę tuż po sezonie, w którym obaj dali wspaniałe show, walcząc niemal do końca o mistrzostwo. Bez największego rywala w dobrej formie, Michael okazał się nie do zatrzymania. W 2001 roku wygrał dziewięć Grand Prix i zdobył 121 punktów. Drugi w klasyfikacji David Coulthard miał ich na koncie 65.
A to i tak nie był najlepszy sezon Niemca. Ten miał przyjść w kolejnym sezonie i trzecim mistrzostwie z rzędu w wykonaniu Schumachera. Trzecim z pięciu.
Koniec kariery Miki Hakkinena wyznaczył też bowiem początek absolutnej dominacji Michaela Schumachera. Tak się to wszystko ułożyło.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Michael Cooper / ALLSPORT (Wikimedia)