Jest trzecim Polakiem, który rozegrał sezon jako zawodowiec. Teraz szykuje się do mistrzostw świata, a cel ma jeden – awansować do głównej fazy. Żeby to zrobić, potrzebuje wygrać cztery spotkania. Stale powtarza, że jeśli zagra swój najlepszy snooker, to może wygrać z każdym rywalem. Przed mistrzostwami rozmawiamy też jednak o tym, dlaczego najważniejszą wiadomością ostatnich tygodni jest dla niego nowy kij, czy w pierwszym sezonie na zawodowstwie wyszedł finansowo na zero oraz o tym, że na mistrzostwach świata nie będzie osamotniony – zagra tam bowiem jeszcze dwóch Polaków.
Antoni Kowalski. Rozmowa z najlepszym polskim snookerzystą przed MŚ
SEBASTIAN WARZECHA: Jak tam przygotowania do mistrzostw świata?
ANTEK KOWALSKI: Jestem coraz bardziej przyzwyczajony do stołów, forma idzie w górę. Wiesz, to już końcówka sezonu, rozegrałem dużo meczów, jest okej. Nastawienie też jest bardzo dobre. Nie mogę się doczekać, bo to już półtora miesiąca bez turniejów.
Taka przerwa wybija z rytmu?
Wiadomo, że ja i tak cały czas trenuję, gram sparingi z innymi zawodowcami, teraz do 10 wygranych frejmów, żeby się przyzwyczaić do tego dystansu. Ale turniej to turniej, a trening to trening. Lepiej grać w turnieju.
Właśnie, wspomniałeś, że do dziesięciu frejmów, bo na tylu zagrasz na mistrzostwach. Na takim dystansie w tym sezonie jednak jeszcze nie grałeś…
Nie tylko w sezonie – nigdy nie grałem. W amatorskim snookerze takie mecze są tylko w play-offach Q Tour, a ja w nich nie grałem. Jestem tego bardzo ciekaw. Nie mogę się doczekać, bo po tylu latach to coś zupełnie nowego.
Patrzę na twoją drabinkę i na start dostałeś medialny mecz z Reanne Evans, najlepszą zawodniczką na świecie. Tu będziesz faworytem. Ale jak poza tym oceniasz swoje losowanie?
Dla mnie nie ma znaczenia, z kim gram. Jeśli zagram swoje, to spokojnie mogę dojść do Crucible Theatre [tam rozgrywa się główna faza mistrzostw, do której wchodzi 16 zawodników z rankingu i 16 z kwalifikacji – przyp. red.]. Dlatego skupiam się tylko na sobie. Jednak jeśli mam coś powiedzieć o rywalach, to po kolei: w II rundzie Zak Surety, który jest w formie. Dopiero co w World Open prawie doszedł do finału [w półfinale turnieju przegrał z Johnem Higginsem, 5:6 – przyp. red.]. Jack Lisowski [25. w rankingu światowym] zawsze będzie trudnym rywalem. A w ostatniej rundzie kwalifikacji pewnie Ricky Walden [40.]. Każdy z nich jest solidny, każdy umie grać. Trzeba robić swoje.
Wolisz rywalizować z zawodnikami grającymi bardziej ofensywnie czy defensywnie?
Nie zastanawiałem się nad tym… aczkolwiek chyba wolę takich zbalansowanych, którzy nie atakują za dużo, ale też nie odstawiają się cały czas. Ale, jak mówię, nie zwracam na to uwagi, gram sam ze sobą. Jeśli zagram dobrze, to wygram.
Zapytałem, bo i Jack, i Ricky to zawodnicy znani z ofensywy. Zresztą jak groźny jest Ricky Walden, kiedy gra się mu układa, już się w tym sezonie przekonałeś.
Tak, grałem z nim w kwalifikacjach do UK Championship i przegrałem 2:6. To doświadczony zawodnik, dużo atakuje, nie boi się wbijać długich bil. Tak samo Jack. Ale spokojnie, najpierw muszę przejść Reanne, potem Zaka. Dopiero później przyjdzie czas na Jacka i Ricky’ego. Jednak, jak mówiłem – jeśli ja zagram dobrze, nikt nie ma szans.
Kiedy rozmawialiśmy przed startem sezonu, mówiłeś, że wzorem jest dla ciebie Luke Littler. Wtedy jeszcze nie był mistrzem świata w darcie, w międzyczasie jednak nim został, więc w tej kwestii chyba nic się nie zmienia?
Luke jest niesamowity. Bardzo konsekwentny i skoncentrowany. Ma 18 lat i tego zupełnie po nim nie widać. Na pewno chciałbym być jak on, choć pewnie pod niektórymi względami już nie będę, choćby w kwestii najmłodszego mistrza świata. No, jeszcze mam jedną szansę. To ostatnie mistrzostwa, przed którymi mogę to powiedzieć. (śmiech)
CZYTAJ TEŻ: NAJMŁODSZY W HISTORII. LUKE LITTLER MISTRZEM ŚWIATA
Przypomnijmy: Stephen Hendry miał 21 lat i 106 dni, gdy zdobywał pierwszy tytuł mistrza świata.
Ja, gdybym teraz wygrał, miałbym 21 lat i 85 dni. Wyprzedziłbym go minimalnie.
Wiesz, jesteś tylko dziewięć meczów od tego…
Ostatnio liczyliśmy to z Chrisem Wakelinem. Wyszło nam, że od tytułu mistrza świata dzieli mnie 111 wygranych frejmów.
Czyli jesteś już w Anglii?
Nie, lecę jutro [w piątek – przyp. red.]. Teraz przed mistrzostwami trenowałem z Mateuszem Baranowskim w Zielonej Górze, ściągnąłem go tu. On dziś poleciał do Anglii. Ja ruszam tam jutro, zagram sobie dwa sparingi – z Joe O’Connorem i Chrisem Wakelinem [odpowiednio 30. i 20. gracz światowego rankingu – przyp. red.]. Choć chciałem zostać nawet dłużej w Polsce, ale wylot Mateusza sprawił, że też tam lecę. Niby nie muszę, ale wolę z kimś pograć, niż tylko samemu trenować.
Jak oceniasz swój sezon? Mistrzostwa tradycyjnie go kończą, można zacząć się rozliczać. Przed startem mówiłeś mi, że „nie sądzisz, żebyś miał się znaleźć w górnej połówce rankingu”. I faktycznie, na razie zajmujesz 91. miejsce na 128. Ale wygrałeś większość spotkań – 22 na 37.
Przed sezonem nie zdawałem sobie sprawy z jednej rzeczy – że warunki będą się aż tak różnić w stosunku do amatorskiego touru. Musiałem się do nich przyzwyczaić. Gdybym grał tak, jak grałem jeszcze wśród amatorów, to miałbym dużo lepsze wyniki. Mimo wszystko sezon był bardzo dobry, patrząc na to, jak źle czułem się na stole. Wyniki naprawdę były super. W kolejnym roku gorzej nie będzie.
Czyli to te warunki były decydujące?
Tak, to zupełnie inne stoły, sukno, niż na stołach u amatorów. A takie detale są bardzo ważne. Na tych stołach bile zupełnie inaczej reagują na rotacje, a ja 90 procent uderzeń gram z rotacjami. Trzeba się do tego przyzwyczaić. Tym bardziej, że nie ma tu miejsca na pomyłki. A to niestety nie jest tak, że zagram jeden mecz i już wszystko ogarnę, będę pamiętać, jak grać. Na to potrzeba czasu.
Pamiętam jak po meczu z Joe Perrym – wygranym 4:3 – napisałeś mi w odpowiedzi na gratulacje, że „Joe został zasypany gruzem” i była to wygrana bardzo wymęczona.
Tak, bo wolałbym wygrywać swoją dobrą, agresywną grą. Budowaniem breaków, a nie zasypywaniem przeciwnika „safe’ami”. W tym drugim nie ma aż takiej przyjemności, a ostatecznie o to w tym chodzi.
CZYTAJ TEŻ: ANTONI KOWALSKI: “GDY GRAM SWOJE, MOGĘ POKONAĆ KAŻDEGO”
No właśnie, przyjemność. Patrząc na twoje reakcje w czasie wielu meczów, można było odnieść wrażenie, że nie było jej za wiele. Może poza Shoot Outem, gdzie gra się w innej formule – na zagranie jest kilkanaście sekund, mecze gra się do jednego frejma, wszystko jest też dużo bardziej „otwarte” na emocje czy doping fanów.
Zgodzę się, przy czym nie jest tak, że ja nie czuję przyjemności z gry. Po prostu się denerwuję w trakcie grania. Te reakcje są często dziecinne, coś mi nie wychodzi, jakaś bila, którą trenowałem poprzedniego dnia i tak mam. Myślę sobie: „Boże, człowieku, co ty robisz”. Ale na Shoot Oucie pokazałem moją prawdziwą osobowość. Próbuję to przełożyć na inne turnieje.
Wyświetl ten post na Instagramie
Da się to zrobić? Jednak Shoot Out to turniej wyjątkowy.
Największą przyjemność zawsze sprawia dobra gra. Dokładnie tak samo, jak na Shoot Oucie. Jeśli będę grać dobrze, to będę szczęśliwy. Im lepiej, tym bardziej.
To jakie mecze dały ci w tym sezonie najwięcej szczęścia?
O rany, nie myślałem o tym. Muszę sobie teraz przypomnieć wszystkie mecze. (śmiech) Na pewno fajnie było zagrać z Juddem Trumpem w Wuhan na stole telewizyjnym. I to mimo wyniku końcowego [5:1 dla Trumpa – przyp. red.]. W tym przypadku to sprawa poboczna, bo to był mój pierwszy mecz na stole telewizyjnym i to było naprawdę fajne.
A z wygranych spotkań? W sumie nie wiem. Może mimo wszystko ten mecz z Joe Perrym? To klasowy zawodnik, a dostałem się dzięki tej wygranej do głównej fazy jednego ze swoich pierwszych turniejów. Fajne doświadczenie.
Myślałem, że wymienisz dwa inne mecze. Po pierwsze wygraną z Martin O’Donnellem w German Masters. Demolka, 5:0 we frejmach i awans do turnieju głównego.
Nie, bo Martin był wtedy chory i było to widać. Grał bardzo słabo, ja w miarę solidnie, ale to nie było to. On normalnie gra milion razy lepiej.
Okej, akceptuję to wyjaśnienie. Ale że nie wymieniłeś zwycięstwa z Matthew Stevensem, to dziwi. To w końcu lutowe World Open, w miarę niedawno, w dodatku już w turnieju głównym.
Widzisz, zapomniałem o tym meczu. I tak, to na pewno było moje najlepsze spotkanie. Dobrze budowałem brejki, wbiłem jednego na 133 punkty. To była też kwestia nowego kija. Przez dwa lata grałem skróconym, bo ferula [metalowa część na końcu kija, przed kapką, czyli końcówką kija – przyp. red.] wbiła mi się w drewno i trzeba było go obciąć. W efekcie skrócił się o jakieś pięć centymetrów.
Przez to przestawiła mi się – właściwie sama z siebie – technika. Dopiero parę tygodni temu sobie to uświadomiłem, gdy przyszedł ten nowy kij. Teraz wszystko jest już na dobrej drodze. Zaczynam grać tak jak kiedyś. Bo kiedyś miałem idealną techniką, a zepsuła się „bez mojej zgody”. Z Matthew na szczęście były już przebłyski tego powrotu do dobrego grania.
O meczach z najlepszymi na świecie – jak ze wspomnianym Trumpem czy Neilem Robertsonem, z którym też się zmierzyłeś – mówiłeś przed sezonem, że na nie czekasz, bo chcesz grać ze snookerzystami z czołówki. Jak traktujesz te mecze teraz. Jako wyzwanie? Doświadczenie na przyszłość?
Dobre pytanie, bo w sumie… ja traktuję tych wszystkich zawodników już jak kolegów z pracy. To już nie są moi idole, znani z telewizji. Z Neilem grałem w German Masters, a jakiś miesiąc później trenowaliśmy razem. Ale to nadal fajne uczucie, grać z kimś takim, bo takie mecze przyciągają fanów. Fajnie jest się pokazać. To chyba największy plus, bo z tych meczów za wiele wyciągnąć nie mogłem. Niby z nimi walczyłem, było równo, ale wyniki tego nie oddają. Zgnietli mnie.
Wyświetl ten post na Instagramie
Antek z Neilem Robertsonem w czasie German Masters
Wspomniałeś wcześniej o nowym kiju – jak ważne jest to dla zawodnika? Wiem, że wielu ma swoje kije po dobrych kilkanaście lat. Ale jednak dla kogoś, kto nie gra, może to być trudne do zrozumienia.
Najdłuższą historię z jednym kijem miał chyba Anthony Hamilton. Jak jakiś czas temu leciał na turniej, to połamali mu kij, którym grał przez ponad 30 lat. Nawet nie mogę sobie wyobrazić takiego bólu. Ja mój pierwszy kij miałem przez 11 lat. Teraz mam ten nowy i czuję, że to to. Bez swojego kija po prostu nie da się grać tak dobrze. Ważna jest długość, wyważenie, środek ciężkości – nawet giętkość drewna. Większość kijów jest jesionowych, ale ja na przykład używam bardzo gładkiego klonu. Poza mną chyba tylko Liam Davies i Chris Wakelin grają klonowymi.
Gdyby zasłonić ci oczy i podstawić kilka różnych kijów, poznałbyś swój po dotyku?
Oczywiście! To jest naprawdę bardzo duża różnica między swoim a czyimś kijem.
Nowy kij to jednak też koszty, więc porozmawiajmy o pieniądzach. Przed sezonem mówiłeś mi, że wyceniasz przeloty, zakwaterowanie, jedzenie czy treningi na jakieś 150 tysięcy złotych. Na turniejach w tym roku zarobiłeś – już po przeliczeniu z funtów – 175 tysięcy. Czyli jesteś na plus? Czy jednak wszystko wyszło drożej?
Nie odpowiem ci, bo… jeszcze nie podliczyłem budżetu. (śmiech) Ale na pewno jest blisko tych 150 tysięcy, które zakładałem. Co do zarobionych pieniędzy musisz za to pamiętać, że jeszcze trzeba od nich odliczyć podatek. Więc z tych 35 tysięcy funtów zostanie jakieś 27-28 tysięcy. Ale jest jeszcze jeden turniej do końca, może będzie przełomowy i coś dorzucę.
Po podatku wychodzi 130-140 tysięcy. Czyli i tak blisko zera.
Niby tak, ale były jeszcze dodatkowe koszty. Więc właściwie cały czas lecę „na oparach”.
W sumie i tak masz lepiej niż Michał i Kamil Szubarczykowie. Ten pierwszy gra, a drugi go trenuje i z nim jeździ. Więc wszystko to trzeba liczyć podwójnie.
Też kiedyś byłem w tym miejscu, wszędzie jeździłem z tatą. Wiem, jak to jest.
Wspominam o nich jednak nie bez powodu. W kwalifikacjach do MŚ zagra też bowiem Michał oraz wspominany wcześniej Mateusz Baranowski. Razem z tobą – trzech Polaków. Od razu raźniej?
Wiadomo! Im nas więcej, tym lepiej. Ja się nie obrażam, jeśli jakiś Polak jest lepszy ode mnie, bo jak konkurencja jest większa, to i ja rosnę w siłę. Dla mnie to plus. W dodatku Michał zdjął całą tę uwagę fanów ze mnie tym swoim dostaniem się do Main Touru w wieku 14 lat.
Jeszcze nie wiadomo, czy w nim zagra. Decyzja wciąż przed nim i jego ojcem.
Tak, ale to już nowy fenomen w tym snookerowym świecie. Wszyscy komentują ten jego wyczyn i się nim interesują.
CZYTAJ TEŻ: KOLEJNY POLAK W ELICIE SNOOKERA! BĘDZIE NAJMŁODSZY W HISTORII
Ciebie też o niego pytali?
Tak, choć nie miałem nagle nawału pytań. Kilka osób zagadnęło. Z mojego punktu widzenia Michał jest bardzo dobry, choć ludzie zapomnieli już troszkę, że ja w jego wieku też taki byłem. Różnica w tym, że byłem znacznie bardziej nieopierzony, latałem wokół stołu, jakby miał ADHD. Przez to brakowało mi tak dobrych wyników. No i konkurencja była raczej troszkę większa. Przy czym nie ujmuję Michałowi, on jest bardzo solidny przy stole, dlatego ma te wyniki. Skorzystał ze swojej szansy. Ukłony dla niego.
Przed sezonem rozmawialiśmy też o stanie polskiego snookera i wymieniałeś nazwiska trzech młodych zawodników – właśnie Michała, Krzysztofa Czapnika i Sebastiana Milewskiego. Jeden już trafiony, zostało dwóch.
Będą i oni, spokojnie. Krzysiu i Seba są moim zdaniem najlepsi ze wszystkich juniorów w Polsce. Ale są też inni, cały czas się rozwijają. Większość trenuje z Matim Baranowskim, więc mają naprawdę dobrą pomoc. To jego doświadczenie przekładają na swoją grę. W nadchodzących latach powinno ich być coraz więcej.
Mówisz, że Michał zdjął z ciebie uwagę fanów. Odczuwałeś ją faktycznie w czasie sezonu? Byłeś jedynym Polakiem w World Tourze, ale mimo wszystko z rzadka grałeś w tak dalekich fazach turnieju – czy też na takich stołach – żeby można było zobaczyć cię w telewizji, a nie poprzez aplikację w internecie. Więc jak: była presja czy jednak sporo spokoju?
Trudno mi porównywać do czegokolwiek. Wiadomo, że było więcej uwagi, niż w czasach, gdy grałem w turniejach amatorskich. Ludzie mnie widzą, nawet to, że mogą obstawić moje mecze, od razu tu działa. Ale z drugiej strony – jak mówiłeś – na razie nie grałem w ćwierćfinałach i dalej, tylko we wcześniejszych fazach. Więc nie wiem, co będzie dalej. Trudno ocenić. Choć ja wolę ciszę i spokój.
A dostajesz – skoro wspomniałeś – wiadomości związane z obstawianiem meczów?
Jasne, że tak. Na Instagramie jest ich najwięcej. Rzeczy w stylu „weź skończ grać”, „jesteś beznadziejny” i tak dalej. Zwykle po porażkach, ale zdarzało się nawet po wygranej.
Po wygranej?
Tak, to było chyba w German Masters. Grałem tam z Ianem Burnsem w pierwszej rundzie kwalifikacji. Przegrywałem już 0:3, a wygrałem 5:4. Ktoś mi potem napisał, że jestem „useless”. No okej, gościu. Co mam ci na to powiedzieć? (śmiech)
Mistrzostwa świata – jak mówiliśmy – skończą sezon, a potem… zacznie się walka o utrzymanie w Main Tourze. W tym sezonie nie musiałeś się tym przejmować, ale jak oceniasz swoje szanse w kolejnym? Trzeba być w górnej połowie rankingu, wśród 64. najlepszych zawodników na świecie. Spodziewasz się, że spokojnie się tam znajdziesz?
Ja się nie mogę doczekać tego nowego sezonu. Tyle powiem. Nowy kij jest w porządku, wszystko na stole wyczuwam coraz lepiej. Technika wraca na swoje miejsce. Naprawdę czuję, że będzie fajnie. Wiadomo, snooker to snooker, wszystko się może zdarzyć. To super sport, ale czasem dziwny. Niemniej, będzie okej. W tym momencie jestem pewien, że się utrzymam.
***
Kwalifikacje do mistrzostw świata rozpoczną się 7 kwietnia i potrwają do 16 kwietnia.
ROZMAWIAŁ
SEBASTIAN WARZECHA
CZYTAJ WIĘCEJ O SNOOKERZE NA WESZŁO:
- Legenda snookera zachwycona Polakiem. “To wręcz przerażające”
- Szubarczyk zachwycił świat snookera. „Tego nie zrobił nawet Ronnie O’Sullivan” [SYLWETKA]
- “Szachy na zielonym stole”. Odkrywamy tajemnice snookera z Marcinem Nitschke
Fot. Newspix