Przed dwoma laty zdobyła brązowy medal mistrzostw świata, pierwszy taki w polskiej historii. A potem zrobiła sobie przerwę. Wzięła ślub, urodziła dziecko, ogółem sporo się u niej działo. Gdy wróciła na stok, niemal z miejsca okazało się, że jest… szybsza niż kiedykolwiek wcześniej. Zaliczyła najlepszy sezon w karierze, a teraz postara się go zakończyć kolejnym medalem mistrzostw świata. Choć nadrzędny cel jest inny – podium igrzysk olimpijskich. To dla niego wróciła na deskę.
Aleksandra Król-Walas. Polska snowboardzistka w walce o marzenia
Historyczny brąz
Dwa lata temu, w gruzińskim Bakuriani. To tam napisała się historia polskiego snowboardu w wydaniu alpejskim. Jednego dnia na polskie konto wpadły dwa medale. Zapamiętaliśmy zwłaszcza złoto Oskara Kwiatkowskiego, ale kilka minut wcześniej – jako pierwsza osoba z Polski w historii – to Aleksandra Król zapewniła sobie miejsce na podium mistrzostw świata. Zgarnęła wówczas brąz. Ale cieszyła się, jakby została mistrzynią.
– To była po prostu wszechogarniająca radość. Ja naprawdę bardzo długo marzyłam o tym medalu. Już nieważne było, czy on będzie z igrzysk, czy z mistrzostw świata. Śmieję się, że dla mnie ten brązowy medal jest taki, jakby to było złoto. Czułam się spełniona, zapomniałam o tych latach i trudzie trenowania – mówiła potem „Dziennikowi Polskiemu”. Trudno zresztą było o więcej. Na złoto, jak wspominała, straciła szansę przy okazji wyboru półfinałowych torów – na czerwonym, który jej się trafił, przez cały dzień wyrobiła się spora dziura. Wiedziała o niej, próbowała się wyratować, a i tak upadła, w konsekwencji tracąc szanse na walkę o mistrzostwo.
Niemniej, o tym, że się nie powiodło, zapomniała jakiś kwadrans później, gdy została brązową medalistką. Jak mówiła – nagle cały wieloletni wysiłek został wynagrodzony. Ale też ten z ostatnich kilku dni, bo w Gruzji wcale nie wszystko szło gładko. Ot, choćby jedzenie, jakie otrzymali w hotelu, sprawiło, że dostała zatrucia pokarmowego. W dodatku cały dzień startowy w gigancie był wyczerpujący.
– Pobudka była już o 5 rano, oglądanie trasy nastąpiło jeszcze po ciemku, nigdy wcześniej nam się nie zdarzyło oglądać stoku w ciemności. Później nastąpiły szybkie kwalifikacje, a finał był już o godzinie 12. Od wczesnego śniadania, które było marne, aż do końca zawodów finałowych wypiłam tylko herbatę z miodem – opowiadała we wspomnianym wywiadzie.
Wyświetl ten post na Instagramie
Herbata, jak się okazało, jednak wystarczyła. Ola najpierw wyjeździła swój brąz, a chwilę później mogła cieszyć się ze złota Oskara Kwiatkowskiego. Jeszcze przed mistrzostwami mówiła, że jeśli oboje zdobędą medale, zainteresowanie snowboardem w Polsce powinno się zwiększyć. I faktycznie, nagle zaczęli pojawiać się wszędzie, nawet w telewizjach śniadaniowych. Aleksandra wspominała nawet, że o autograf prosił ją… ksiądz, u którego była w sprawie ślubu.
Z Oskarem w pewnym sensie wymusili też na Adamie Małyszu, prezesie Polskiego Związku Narciarskiego, by ten sprowadził zawody Pucharu Świata w snowboardzie do naszego kraju.
– To się wydarzyło w trakcie łączenia na żywo, gdy gościliśmy w jednej ze stacji telewizyjnych. Dziennikarze zapytali: „To co teraz będzie z polskim snowboardem?”. A my z Oskarem do prezesa: „No co, musi być Puchar Świata panie prezesie”. I musiał się zdeklarować na wizji, że muszą być takie zawody. Śmialiśmy się potem z Oskarem, że super wyszło. Bardzo byśmy chcieli wystartować w Pucharze Świata przed własną publicznością. Byłaby wtedy zupełnie inna atmosfera niż za granicą, wsparcie naszych kibiców. To nam się marzy – wspominała w „Dzienniku Polskim”.
Puchar Świata faktycznie do Polski trafił. Choć ona w tych pierwszych, historycznych zawodach nie mogła wystartować.
Przerwa na matkowanie
Po sezonie 2022/23 przyszedł bowiem w życiu Aleksandry Król czas na zmiany. Zaczęło się od nazwiska. Kilka miesięcy po medalu mistrzostw świata doszedł bowiem drugi człon i Król zmieniło się w Król-Walas. Wesele było zresztą huczne, typowo góralskie. Ponad 300 osób, dojazd bryczką do kościoła, państwo młodzi w tradycyjnych strojach, na stole domowa cytrynówka. Impreza trwała dwa dni, w obu przypadkach kończyła się, gdy już robiło się jasno. I w obu – przybyłych żegnali młodzi.
Wielu gości ponoć było gotowych tańczyć dalej. Ale kiedyś trzeba zejść z parkietu. Bywają też takie momenty, że trzeba odłożyć deskę snowboardową na bok na jakiś czas.
Olę właśnie taki czekał. Bo na weselnych stołach może i stała cytrynówka. Ale ona jej nie piła. Wiedziała już wtedy, że jest w pierwszych miesiącach ciąży. Zresztą, jak wspominała – była to ciąża planowana pod każdym względem, również terminu.
– Daliśmy sobie ramy czasowe, kiedy możemy się starać o dziecko i kiedy byłoby najlepiej. Wyszło idealnie, bo młoda urodzi się na początku stycznia. Jest dużo czasu na powrót do Pucharu Świata w kolejnym sezonie. Ten sezon jest bez mistrzostw świata, bez kwalifikacji olimpijskich. Wiedzieliśmy, że możemy się starać. Udało się i już nie mogę się doczekać córeczki. Snowboard mam oczywiście cały czas z tyłu głowy. Obserwuję w mediach społecznościowych jak nasza kadra trenuje. Ostatnio mi się nawet śniło, że jeżdżę z brzuchem ciążowym. Wiem, że to niemożliwe. Myślę, że taka przerwa od startów dobrze mi zrobi. Będzie duży głód deski – mówiła RMF FM.
O to, jak wracać do sportu po urodzeniu dziecka, pytała zawodniczek z różnych dyscyplin, które były matkami. Ale i u siebie miała taką jedną – Glorię Kotnik. Słowenka zaimponowała wszystkim, gdy urodziła dziecko, wróciła na trasy i po roku od porodu zdobyła olimpijski medal w Pekinie. Nic dziwnego, że i ją Król-Walas podpytywała, jak trudno jest wrócić po ciąży. Sama podkreślała, że dobrze jest spytać o to kogoś z doświadczeniem, bo skoro to jej pierwsze dziecko, to „jest zielona”.
Aleksandra Król-Walas z córką podczas zawodów w Krynicy. Fot. Newspix
Poród przebiegł dobrze, wkrótce można więc było wracać do sportu. Ola mówiła, że stęskniła się za deską, ale musiała dostosować się do nowej sytuacji. Córeczka, Hania, znalazła się bowiem na pierwszym miejscu. Trenerzy dobrze to jednak rozumieli i dostosowali plany treningowe pod tę sytuację. A i sama Król-Walas szybko się w tym odnalazła, bo na co dzień jest raczej poukładaną osobą, której niestraszne takie wyzwania. A córka dała jej nową motywację.
– Jeżdżę dla Hani. Chcę w przyszłości pokazać, co jej mamusia robiła, gdy ona zostawała w domu. Zakładam, że córka będzie zdziwiona, gdy pojmie, co się działo. Ten sport naprawdę nie jest łatwy. Wymaga wyrzeczeń – mówiła TVP Info. W pewnym momencie zaczęła się jednak nieco cieszyć z wyjazdów, treningów i startów. Bo, jak żartowała, były pewnego rodzaju wakacjami od tego, co w domu. Z drugiej strony – bardzo szybko zaczynała tęsknić za córką. Gdy była na trzytygodniowym obozie w Cortinie d’Ampezzo, zaczęła nawet namawiać swoją mamę – która pomaga w opiece nad Hanią – by ta do Włoch przyjechała razem z wnuczką.
Ostatecznie musiała jednak jakoś wytrzymać. I dała radę. No bo jaki miała wybór? Akurat cierpliwości uczyła się od samego początku kariery.
Złamana noga nie zniechęciła
Cała ta kariera zaczęła się zresztą od wyjazdu do Austrii. Choć już wcześniej Ola uwielbiała sport. Na nartach jeździła, gdy miała dwa lata. Uprawiała gimnastykę, tańczyła, ze swoją grupą taneczną bywała nawet na konkursach, choć niczego nie wygrała. A wygrywać to lubiła, zawsze miała żyłkę do rywalizacji. Bardzo kusił ją też snowboard, na którym dla frajdy jeździł jej starszy o dziesięć lat brat. Ale w Polsce mówili, że nikt takich małych desek, żeby siedmioletnia Aleksandra mogła pojeździć, nie produkuje.
W Austrii – niespodzianka – jednak się taka znalazła.
– Rodzice deskę najpierw mi w tej Austrii wypożyczyli. Powiedzieli, że trochę sobie pojeżdżę i szybko mi przejdzie. Dopiero co dostałam od nich nowe narty, a tu jakieś dziwne pomysły. Powywracałam się kilka razy, to prawda, ale od razu zapowiedziałam, że nart więcej nie założę. Przerwę od nart miałam potem rzeczywiście długą. 12 lat. Wróciłam do nich dopiero jako studentka AWF-u, na obozie zimowym, gdzie było narciarstwo. Na początku naprawdę było trudno. I zabawnie. A teraz czasami jeżdżę dla przyjemności, dlaczego nie, taka mała odskocznia od codzienności – mówiła Eurosportowi.
Snowboard przez kilka lat towarzyszył jej jako hobby. Aż w końcu na międzyszkolnych zawodach w gimnazjum wygrała bez większego trudu. Wszystko widział Grzegorz Tupta, miejscowy trener, który zachwycił się jej talentem. Podszedł do rodziców Oli, powiedział, że mogłaby za niedługo pojechać na mistrzostwa Polski. To kusiło, rodzice uznali, że jeśli córka chce trenować, to niech trenuje. Niedługo później Król była najlepsza w kraju w swojej kategorii wiekowej.
A potem przyszła kontuzja.
Król pojechała na międzyszkolne zawody do Rabki, na prośbę swojego wuefisty. Trasa była jednak w fatalnym stanie, dziura na dziurze. W jedną z nich, jeszcze podczas rozgrzewki, wpadła Ola. Skończyło się złamaniami kości strzałkowej i piszczelowej. Szybko zabrano ja do szpitala w Nowym Targu, gdzie… akurat w pracy był jej tata, lekarz-ginekolog. Prędko dowiedział się, co stało się z córką. Spodziewał się, że ta może zrezygnować przez to ze snowboardu.
Ale ta nie chciała nawet o tym słyszeć. Owszem, może i w nogę wsadzono jej śruby i blachę, ale co z tego? Snowboard kochała. Nie zniechęciło jej to, że straciła dwa sezony – jeden przez gips, drugi przez to, że trzeba było to wsadzone wcześniej żelastwo z nogi wyjąć.
– Ola zaczęła u mnie trenować i wtedy złapała kontuzję. Faktycznie istniało niebezpieczeństwo, że się podda i odpuści, tym bardziej, że chodziła do elitarnego liceum w Nowym Targu, gdzie wymagano sporego zaangażowania w naukę. Natomiast już od razu po operacji mówiła, że wróci do sportu, bo kocha snowboard. To się nie zmieniło do dziś. Snowboard nadal sprawia jej wielką przyjemność. Trenuje z takim samym zaangażowaniem, jak wtedy – mówił nam kilka lat temu Paweł Dawidek, klubowy trener Król.
Na pierwszych zawodach po kontuzji Olę straszliwie bolała noga. Ale i wtedy nie odpuściła. Trenowała ciężko i szybko nadrabiała stracony czas. Zresztą stracony podwójnie, bo faktyczne treningi zaczęła jako piętnastolatka. Dołóżmy dwa lata kontuzji i wychodzi nam, że miała 17 lat, gdy mogła bez przeszkód pracować nad swoimi wynikami. Przebijała się. Najpierw przez krajowe zawody, potem niższej rangi imprezy w Europie. Do kadry Polski weszła prędko, bo rok po kontuzji już w niej była.
Może nawet za szybko?
– Nie byłam na to jeszcze przygotowana, bo byłam zbyt młoda stażem. Stresowało mnie to bardzo i chociaż cały czas pracowałam z psychologiem, było to dla mnie obciążające mentalnie. Nawet gdy szło mi dobrze na treningach, nie potrafiłam tego samego pokazać w pucharach świata. Co innego zawody niższej rangi. Myślę, że ta niemoc wynikała z braku objeżdżenia, zaznajomienia się ze wszystkim. Kilka lat mi to zajęło, bo żeby jednak być na najwyższym poziomie, nie można ani popełniać błędów, ani być nieprzygotowanym mentalnie – wspominała na portalu Native Hash.
W końcu jednak weszła na odpowiedni poziom. I w 2013 pierwszy raz stanęła na podium zawodów Pucharu Świata. Była to pewna niespodzianka, zresztą później niemal sześć lat zajęło jej, by znowu się na pudle znaleźć.
W tym sezonie – mimo że wracała po ciąży – nie musiała na takie sukcesy czekać.
Szybsza niż kiedykolwiek
Pierwszy start w Pucharze Świata tej zimy? Drugie miejsce w chińskim Mylin w slalomie gigancie, konkurencji, na którą kilka lat temu zdecydowanie postawiła, bo na igrzyskach jest tylko ona, nie ma „zwykłego slalomu”. Świetny prognostyk. A potem? Potem było tylko lepiej. We Włoszech – najpierw w Carezzy, a potem w Cortinie d’Ampezzo – była dwukrotnie druga. Po przerwie świąteczno-noworocznej pojechała za to do szwajcarskiego Scuol.
I tam wygrała, po raz drugi w karierze, zawody tej rangi. Już wcześniej została też liderką Pucharu Świata, w Szwajcarii umocniła się na tej pozycji.
– Można powiedzieć, że wreszcie to zrobiłam! Te drugie miejsca trochę mi się znudziły i miałam ich nieco dosyć. Cieszę się niesamowicie! Organizatorzy w Scuol wręczyli mi specjalną statuetkę – koziołka wyrzeźbionego w kawałku drewna. Na pewno będzie on dla mnie ważny. Na to zwycięstwo naprawdę czekałam długo, więc nazwałabym je upragnionym. Mam nadzieję, że to jednak nie ostatnia wygrana w tym sezonie. Chciałbym zawsze wygrywać, bo to uczucie jest nie do odpisania. Cieszy mnie też, że koszulka liderki w slalomie gigancie równoległym pozostaje ze mną. Uwielbiam ten żółty kolor! – mówiła Onetowi po tym sukcesie.
O swojej formie mówiła, że w sumie nie była przesadnie zaskoczona. Już w czasie przygotowań, gdy weszła na tyczki, czuła, że jest szybka. Potem widziała się w porównaniu do reprezentantek innych krajów, bo trenowała razem z nimi. Choć przyznawała też, że żeby tak to wyglądało, harowała wręcz niemiłosiernie.
– To ogrom, ogrom pracy. Nie tylko męczące ćwiczenia na siłowni, ale też nieprzespane noce przy dziecku, bo Hania za dobrze nie śpi, potem prosto na trening, po treningu znowu do dziecka, bo mąż w pracy, babcie w pracy. Byłam bardzo zmęczona. Nie wiedziałam, że aż tak będzie brakowało mi snu. Ne doceniałam tego wcześniej, że ten sen jest taki zbawienny. Dodatkowo po ciąży miałam zakwasy, bóle mięśniowe, bo musiałam odbudować sylwetkę. Śmiałam się, że dopiero w lipcu przestałam mieć zakwasy i przestałam odczuwać ból. W sierpniu już czułam, że deska jest przedłużeniem moich nóg (śmiech). Całe ciało było już wtedy gotowe – opowiadała TVP Sport.
Wielokrotnie podkreślała, że pierwszy start po przerwie był niezwykle istotny. Stresowała się nieco bardziej, niż zwykle, bo mimo wszystko nie wiedziała, czego się spodziewać. A tu niespodzianka już w kwalifikacjach – pierwszy przejazd pojechała lepiej od Ester Ledeckiej, zdecydowanie najlepszej snowboardzistki świata (choć w ostatnich latach łączącej snowboard z narciarstwem alpejskim, stąd bez wielkich sukcesów w tym okresie w PŚ). Był szok, ale też i nadzieja na dobry wynik. A potem faktycznie świetny rezultat.
Motywowała, jak wspominała, też córka. Król-Walas chciała stawać na podium i wygrywać dla niej. Wiedziała, że Hania w domu, ogląda jej starty i, choć ma dopiero roczek, to bezbłędnie rozpoznaje mamę – nawet gdy ta jest w kasku i goglach. Olę cieszyło też, że córka dobrze dobiera sobie „kamienie milowe” – pierwsze siadanie, słowa czy kroki. Wszystko to widziała, bo Hania jakby czekała na mamę. Stąd w spokoju ducha i z wielką motywacją mogła startować w kolejnych zawodach.
A wyniki tylko bardziej ją nakręcały. Mówiła, że w pewnym sensie na nowo poczuła zainteresowanie, które pojawiło się po mistrzostwach świata. Bo z powodu jej przerwy Oskar Kwiatkowski musiał sobie z nim radzić samotnie. A teraz to jej przypadła taka rola – bo Oskar doznał kontuzji i na mistrzostwach go zabraknie. W przeszłości podkreślała też, że głównym problemem snowboardu w Polsce jest, jej zdaniem, fakt, że nikt z Polaków nie staje regularnie na podium.
No to ona zaczęła. Kilka razy na niższych stopniach, potem na najwyższym. Podkręciła – znowu – zainteresowanie. Zmusiła też trenerów do przefarbowania włosów na różowo. Bo mieli zakład, że jeśli wygra zawody, to właśnie to zrobią. Wygrała, a szkoleniowcy z uśmiechem się podporządkowali.
Po Scuol było jeszcze trzecie miejsce w bułgarskim Bansko. Potem pojawiło się jednak nieco komplikacji, również zdrowotnych, przyszły trochę gorsze rezultaty. Również w Krynicy, gdzie niestety nie udało jej się powalczyć o podium. W efekcie straciła koszulkę liderki PŚ, ostatecznie skończyła sezon na czwartym miejscu w klasyfikacji generalnej giganta. Ale to, że wypadła poza podium, będzie próbowała powetować sobie w Engadin, w Szwajcarii.
To tam jutro stanie na starcie rywalizacji o mistrzostwo świata. W głowie na pewno ma to, że dwa lata temu była na MŚ trzecia, że ma do obrony medal. Z drugiej strony podkreślała, że wtedy pomogło jej się uspokoić to, że przed startem myślała głównie o… planowaniu ślub. Teraz, podkreślała, myśli zaprząta jej córka. Więc może znowu da jej to spokój ducha, start nie będzie aż tak stresować.
Zresztą – to tylko mistrzostwa świata. Jej wielkie marzenie i powód, dla którego wróciła do jazdy, czeka gdzie indziej.
Cel jest jeden
Za rok Aleksandra Król-Walas po raz czwarty w swej karierze stanie bowiem – o ile wszystko pójdzie dobrze – na stoku podczas igrzysk olimpijskich. Te do tej pory nie były dla niej przesadnie łaskawe. Soczi 2014 to porażka, po prostu. Cieszyła się, że tam jedzie, ale presja występu w olimpijskiej stawce ją sparaliżowała. Wynikowo nie ma co tego występu wspominać – liczą się co najwyżej wspomnienia, fakt, że to był debiut.
Aleksandra Król-Walas (wtedy Król) przed wyjazdem na igrzyska w Soczi. Fot. Newspix
W Pjongczangu było lepiej, zajęła 11. miejsce. W sumie na miarę oczekiwań. O ile przed Soczi stanęła bowiem na podium zawodów Pucharu Świata, o tyle do Korei jechała… wciąż mając tylko tamto jedno pudło na koncie. Inaczej rzecz się miała przed ostatnimi igrzyskami – w Pekinie, trzy lata temu. Niedługo przed olimpijskim startem po raz pierwszy w karierze wygrała bowiem w PŚ. To wtedy też postawiła wszystko na gigant, uznając, że skoro slalomu nie ma na igrzyskach, to nie ma co się na nim skupiać.
Nadzieje były spore. Naprawdę wierzyła w to, że może stanąć na podium. Mówiła to wprost.
– Jestem sportowcem. Po to trenuję, by zdobywać medale. Dlaczego mam mówić, że przyjechałam tu po coś innego, a nie medal? Wygrałam ostatnio Puchar Świata, to pokazuje, że na ten medal mnie stać. On jest moim marzeniem, będę o niego walczyć – twierdziła na łamach Weszło.
Medalu jednak nie było. Tak naprawdę zabrakło trochę szczęścia. Już w ćwierćfinale trafiła bowiem na wspomnianą Ester Ledecką. Z Czeszką zdarzało jej się wygrywać, ale na treningach. Gdy przychodziło do zawodów, czegoś brakowało. A Ledecka na igrzyskach była nie do zatrzymania. Pokonała Olę, a potem pewnie poszła po złoto, broniąc tym samym tytuł wywalczony w Pjongczangu.
Rozczarowanie? Na pewno. Ale z czasem Ola nauczyła się doceniać tamten występ. Zrobiła olimpijską życiówkę, przegrała z najlepszą zawodniczką w stawce. Trzeba było się z tym pogodzić, bo czasem tak po prostu jest i nic się z tym nie zrobi. Zresztą z Pekinu wywiozła też inne, dużo lepsze wspomnienie – w trybie ratunkowym została chorążą reprezentacji, niosła flagę razem ze Zbigniewem Bródką. Pierwotnie miała to robić Natalia Czerwonka, ale pozytywny wynik testu na koronawirusa zamknął ją w pokoju hotelowym.
Wyświetl ten post na Instagramie
Zaproponowano tę rolę Oli. Ta uznała, że żadną klątwą chorążego się nie przejmuje. I faktycznie, poniosła flagę, choć przyniosło jej to sporo stresu – bała się, że a to ją upuści, a to kogoś (najpewniej Zbyszka Bródkę) nią uderzy. Ale obyło się bez takich przygód. Jakoś przeżyła. I dziś może wspominać tamten moment z dumą.
Ale medalu brakuje. Dlatego chciałaby go wywalczyć za rok, w Cortinie. Wielokrotnie podkreślała, że to dla tego marzenia jeździ. Czy będzie kontynuować karierę, gdyby nie udało się stanąć na podium w przyszłym roku? Nie wie tego, musi rozważyć wiele rzeczy, choćby fakt, że w tym roku skończy 35 lat – jak na snowboard to jeszcze nie tak wiele – a chciałaby więcej dzieci. No i to, że, co sama podkreśla, może i kocha jeździć na desce, ale… niespecjalnie lubi zimę.
Kto wie, jednak – może wcale nie będzie musiała się nad tym zastanawiać i za rok stanie na olimpijskim podium? W końcu, co regularnie podkreśla, „każdy jest do objechania”. I nawet gdyby znowu trafiła na Ester Ledecką, wierzyłaby, że może z nią wygrać. A to ważne. Jak wielokrotnie mówiła: „talent i trening to 40 procent sukcesu, reszta to głowa”. Sama przez lata nabrała pewności siebie.
Teraz trzeba to pokazać. Najpierw jutro, na mistrzostwach świata. A potem za niespełna rok – na igrzyskach olimpijskich. Tak, by dwukrotnie sięgnąć po marzenia.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
CZYTAJ WIĘCEJ O SPORTACH ZIMOWYCH: