Nawet nie próbowaliśmy dziś marzyć o tym, że reprezentanci Polski osiągną coś wielkiego w konkursie drużynowym. Bo najzwyczajniej w świecie nie mieliśmy ku temu podstaw. Stąd dzisiejsze zawody oglądaliśmy bardziej jako neutralni fani, niż kibice nakręcający się z każdym kolejnym skokiem Biało-Czerwonych. Tym bardziej, że już po pierwszym było właściwie wiadomo, jak to wszystko się skończy. Cóż, taki to sezon. Jesteśmy przeciętniakami. Po prostu.
Dwóch dobrze, dwóch nie
Słuchajcie, doskonale wiemy, jak wygląda ta zima w wykonaniu polskich skoczków. Dlatego gdy przed dzisiejszym konkursem zastanawialiśmy się, czy możemy mieć jakiekolwiek oczekiwania względem polskiej ekipy, w głowie pojawiał nam się cichy głosik, który mówił: “Po prostu niech tego nie spier…”. Bo w sumie tak to właśnie wyglądało. Liczyć mogliśmy głównie na to, by żaden z Polaków nie pokpił sprawy i wszyscy skoczyli w miarę solidnie.
A jakie miejsce miało to dać? Nie łudziliśmy się, że lepsze niż piąte. Dlatego gdzieś w okolice tej piątki mieliśmy ustawiony celownik, aczkolwiek i szóstą lokatę pozostałoby nam zaakceptować. Niższa oznaczałaby jednak, że coś tu poszło nie tak.
I po pierwszej kolejce, ba, po pierwszych dwóch zastanawialiśmy się, czy aby nie będzie właśnie tak, że coś w tym konkursie pójdzie podopiecznym Thomasa Thurnbichlera bardzo nie tak. Aleksander Zniszczoł skoczył bowiem 116 metrów, co dało mu 32. notę w całej serii. Przy czym za sobą miał wszystkich Chińczyków i Kazachów, a z nacji faktycznie walczących o drugą serię wyprzedził jedynie dwóch Szwajcarów, Amerykanina i Fina. Jednym zdaniem: to był – jak na możliwości Olka – katastrofalny skok.
Taki z gatunku “skupniowych” czy “matejowych”, w tym najgorszym wydaniu Roberta, który przecież był całkiem solidnym skoczkiem.
Kuba Wolny w kolejnej rundzie i nie pomógł, i niczego nie zepsuł. Jego 121 metrów jednak nie pozwoliło nam wyprzedzić rywali, wśród których znaleźli się nawet… Finowie. Ci zaczęli dwoma naprawdę solidnymi skokami, stąd wyprzedzali i nas. Na szczęście tylko do skoku Pawła Wąska. Nasz najlepszy skoczek z tego sezonu pokazał dziś, że akurat on lata solidnie. W pierwszej serii osiągnął 131 metrów (indywidualnie 10. miejsce) i podciągnął Polaków nieco w górę. Dawid Kubacki, kończący to wszystko, wylądował na 127,5 m, co też pomogło umocnić się na – jak to ostatecznie się okazało – szóstej pozycji.
Po pierwszej serii byliśmy więc idealnie w połowie stawki złożonej z 11 ekip. Wiadomo, jeszcze kilka lat temu byłaby to katastrofa. Dziś? Taki wynik zasłużył co najwyżej na lekkie wzruszenie ramion, choć nie sposób było nie zauważyć, że przy solidnym skoku Zniszczoła – powiedzmy, że podobnym do Kubackiego – nie mielibyśmy wcale daleko do czwartych Niemców. A nawiązanie walki z naszymi sąsiadami to już byłoby coś, czego się po prostu nie spodziewaliśmy.
Ale cóż, to nie w tym sezonie.
Sto punktów za najlepszymi
W drugiej serii było lepiej… ale nasze miejsce się nie zmieniło. Paradoks? No w sumie nie, bo do Japończyków – którzy skończyli na piątej lokacie – się nieco zbliżyliśmy. Nie żeby był to wielki powód do radości, ot, warto zaznaczyć, że nie jesteśmy jeszcze tak koszmarnie słabi. Bo że ogółem z nami kiepsko, to akurat fakt.
Jasne, pozytywnie zaskoczył dziś Dawid Kubacki, który może i nie obronił dla nas piątej lokaty (zajmowaliśmy ją przed jego skokiem), ale biorąc pod uwagę jego formę i jej falowania z tego sezonu, to dwa całkiem solidne skoki i tak wystarczają, by napisać, że nie było z naszym weteranem tak źle. Paweł Wąsek też skakał na swoim poziomie, czyli w okolicach TOP 10.
Zawiodła pozostała dwójka, z naciskiem na Zniszczoła. Ten polatał co prawda lepiej w drugiej serii, ale taki pierwszy skok, jak jego, po prostu nie ma prawa się wydarzyć, jeśli chce się myśleć o nawiązaniu jakiejkolwiek walki z lepszymi reprezentacjami. A że się przydarzył, to Polacy co najwyżej naciskali na Japończyków, ale ostatecznie i tak nieskutecznie. O Wolnym było wiadomo, że na papierze będzie najsłabszym punktem tej ekipy, wielkich oczekiwań nie mogliśmy mieć, stąd jego próby traktujemy jako takie idealne na miarę (niskich) oczekiwań.
Miejsce – jak pisaliśmy – w sumie też powinniśmy tak określić. A że w porównaniu do konkursów z 2015, 2017 czy 2019 jest źle? No jasne, że jest. Skończyliśmy przecież ponad sto punktów za podium! Kilka lat temu byłaby to prawdziwa katastrofa. Żeby dogonić rywali i stanąć na podium, każdy z naszych skoczków musiałby dziś dołożyć średnio po nieco ponad 7 metrów na skok. Nie zaskoczyło nas to jednak, bo ostatnie sezony – z wyjątkiem 2022/23 – nauczyły nas, że czasy naszego wielkiego skakania po prostu się skończyły. Czy wrócą i jeśli tak – to kiedy? Nie mamy na to odpowiedzi.
Co najwyżej napisać możemy, że na pewno nie na tych mistrzostwach. O tym akurat jesteśmy przekonani.
Słowenia znów złota
Przed dwoma laty – na własnej ziemi – Słoweńcy okazali się bezkonkurencyjni w konkursie drużynowym. W tym roku faworytami nie byli, większe szanse dawano fenomenalnym przez cały sezon Austriakom, gospodarzom, czyli Norwegom, a także Niemcom, którzy naprawdę dobrze poskakali na skoczni normalnej, gdzie medal zdobył Andreas Wellinger (srebrny), a Karl Geiger ze swoim monstrualnie wielkim kombinezonem skończył tuż za podium.
Dziś jednak to Słoweńcy latali najdalej.
W nieoficjalnej klasyfikacji indywidualnej wszyscy zmieścili się w TOP 15 konkursu (z Polaków był w tej “15” tylko Wąsek, Kubacki skończył na 16. miejscu, Wolny 26., a Zniszczoł 27.). I choć najgorszy z Austriaków był wyżej od najgorszego ze Słoweńców, to Austriacy zajęli miejsca od 8. do 12. (z pominięciem 10., to zajął Paweł), a Słoweńcy byli odpowiednio na 2., 6., 13. i 15. Co ciekawe – indywidualnie najlepszy był Marius Lindvik, a trzeci Johann Andre Forfang. To sugerowałby, że Norwegowie powinni bić się o zwycięstwo, ale do dyspozycji tej dwójki najzwyczajniej w świecie nie doskoczyli dwaj koledzy.
W efekcie zawodnicy ze Skandynawii skończyli na trzecim miejscu, przed nimi z niewielką przewagą wylądowali niezwykle równi – ale nie rewelacyjni – Austriacy, a wszystkim odskoczyli obrońcy tytułu, którzy wygrali z przewagą ponad 20 punktów. Zaskoczenie? Na pewno. I to kolejne na tych mistrzostwach, bo takim było też złoto Mariusa Lindvika na skoczni normalnej.
Niespodzianek w Trondheim więc nie brakuje. I szkoda tylko, że nie należą do nich występy Polaków.
Fot. Newspix
CZYTAJ WIĘCEJ O SKOKACH:
- Adam Małysz – wybitny skoczek, a jaki prezes? “Chodzi po omacku, nie widząc światła”
- Niszczenie dziedzictwa czy zasłużona możliwość? Nasi weterani wciąż skaczą… ale blisko
- Władimir Zografski. Mieszka w Polsce, trenuje z Niemcami, cierpi na bezsenność [WYWIAD]
- Szef skoków: „Za pięć lat w Pucharze Świata będzie się skakać po 270 metrów” [WYWIAD]
- Równo 30 lat temu przeszedł do historii. Dziś mówi: „Nie miałem szans być francuskim Małyszem”