Reklama

Apetyt Sevilli, wahania Capello, ręka Messiego. 18 lat temu LaLiga wymknęła się spod kontroli

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

16 lutego 2025, 12:48 • 19 min czytania 6 komentarzy

Wciąż nie widać w tym sezonie wyraźnego faworyta do wywalczenia mistrzostwa Hiszpanii. Real, Barcelona i Atletico nieustannie gubią punkty, nie tylko w bezpośrednich konfrontacjach, ale też w starciach ze znacznie niżej notowanymi rywalami. Chwiejna postawa głównych kandydatów do tytułu przywodzi na myśl wydarzenia z pamiętnego sezonu 2006/07. Wtedy również w grze o palmę pierwszeństwa do samego końca utrzymywały się trzy zespoły, a ligowe zmagania składały się właściwie z samych gwałtownych zwrotów akcji. No bo kto normalny mógł przewidzieć, że w połowie sezonu Fabio Capello w zasadzie wywiesi białą flagę i pozostanie trenerem Realu Madryt tylko dlatego, że nie uda mu się dogadać z działaczami w kwestii odprawy? Albo że Leo Messi w przedostatniej kolejce strzeli Espanyolowi gola ręką w derbach, ale nawet to nie zagwarantuje Barcelonie upragnionego triumfu? Albo że o losach mistrzostwa przesądzi zawodnik przebywający w Hiszpanii na wypożyczeniu, który po wszystkim publicznie zaapeluje do swych szefów, by wykupili go na zasadzie transferu definitywnego?

Apetyt Sevilli, wahania Capello, ręka Messiego. 18 lat temu LaLiga wymknęła się spod kontroli

– Kiedy przechadzam się ulicami miasta, za każdym razem znajdzie się ktoś, kto podejdzie i przypomni mi o tamtym spotkaniu – opowiadał w wywiadzie dla “Sportu” Raul Tamudo, chyba najbardziej niespodziewany bohater końcówki sezonu 2006/07. To on uratował Espanyol przed porażką we wspomnianych derbach z Barceloną. – Nie sądzę, żeby takie coś mogło się powtórzyć. Nałożyło się wtedy na siebie zbyt wiele czynników, dodających wydarzeniom dramaturgii. Mecz derbowy. Przedostatnia kolejka. Barcelona potrzebująca zwycięstwa, żeby zdobyć mistrzowski tytuł. Messi strzelający nam wyrównującego gola ręką, jak Maradona. Moje trafienie w ostatnich sekundach, odbierające Barcelonie pierwsze miejsce w lidze, bo prawie jednocześnie padł gol dla Realu. To jest takie natężenie niezwykłych zdarzeń, że gdyby nakręcić na tej podstawie film, nikt by nie uwierzył, że jest on oparty na faktach.

Barcelona na szczycie

Faworytem do zgarnięcia mistrzowskiego tytułu w sezonie 2006/07 z całą pewnością była Barca. Katalończycy dawno zapomnieli już o kryzysie, który dotknął ich na początku stulecia. Wygrzebali się z marazmu i w wielkim stylu powrócili na tron – nie tylko w Hiszpanii, ale i w Europie. Blaugrana w 2005 i 2006 roku zajmowała pierwsze miejsce w LaLiga, dorzucając do tego również najcenniejsze trofeum w klubowym futbolu – Pucharu Mistrzów. 17 maja 2006 roku na podparyskim Stade de France podopieczni Franka Rijkaarda pokonali 2:1 Arsenal i potwierdzili status najpotężniejszej wówczas drużyny Starego Kontynentu.

Do kolejnego sezonu ligowego przystąpili prężąc muskuły. I mieli do tego pełne prawo, ostatecznie ich droga do sukcesu w Lidze Mistrzów wcale nie była usłana różami. W 1/8 finału Katalończycy musieli się uporać z doskonale zorganizowaną Chelsea, gdzie na ławce trenerskiej zasiadał Jose Mourinho. W półfinale drużyna z Camp Nou zmierzyła się natomiast z Milanem, zespołem wciąż naszpikowanym wielkimi gwiazdami. Nawet ćwierćfinałowy dwumecz z lizbońską Benficą nie mógł uchodzić za spacerek. Nie wspominając już o decydującym starciu z londyńskimi Kanonierami. Ale Barca dysponowała siłą ognia, która potrafiła przebić się przez każdy, nawet najpotężniejszy defensywny mur. U szczytu piłkarskich mocy znajdował się bowiem Ronaldinho, nagrodzony Złotą Piłką za swoje popisy w 2005 roku. Na wielką scenę wkradał się już pomału Lionel Messi. Fenomenalnie spisywali się Samuel Eto’o, Deco, Ludovic Giuly czy Xavi. Co tu dużo mówić – konkretna paka.

Stąd nie może zaskakiwać, że po zwycięstwie w Lidze Mistrzów nie dokonano na Camp Nou wielkich przetasowań kadrowych. Po prostu nie było takiej potrzeby. Owszem, odszedł Henrik Larsson – bohater finału z Arsenalem. Szwed w układance Rijkaarda był jednak super-rezerwowym, więc uznał, że lepiej wrócić do ojczyzny i tam spuentować bogatą karierę. Z klubem pożegnał się również defensywny pomocnik Mark van Bommel, na wypożyczenie wyfrunął Maxi Lopez.

Reklama

Wszyscy byli zawodnikami cennymi, ale nie niezastąpionymi.

W miejsce Larssona ściągnięto do drużyny Eidura Gudjohnsena. Korzystając na upadku Juventusu, rozbitego aferą Calciopoli, wzmocniono również defensywę. Do Katalonii trafili więc Gianluca Zambrotta i Lilian Thuram. Czyli mistrzowie świata z – odpowiednio – 2006 i 1998 roku. Obaj wciąż jeszcze nieźle dysponowani, ale już nie młodzieniaszkowie. Francuz wylądował na Camp Nou w wieku 34, a Zambrotta 29 lat. – Potężny skład Barcelony został w letnim okienku transferowym jeszcze bardziej ulepszony – pisał w sierpniu 2006 roku Andy Mitten z The Independent. – Zambrotta i Thuram wzmocnią jedyny obszar, w którym Barca jeszcze wzmocnień wymagała. Gudjohnsen zastąpił Larssona, a powracający po kontuzji Xavi na pewno wkrótce przypomni, dlaczego cieszy się reputacją najlepszego hiszpańskiego pomocnika. W przedsezonowych sparingach Barcelona prezentowała się wręcz doskonale, niszcząc Espanyol i Bayern Monachium.

– Ronaldinho zbierał owacje, Samuel Eto’o zdobywał kluczowe gole. Obok tej dwójki dorasta młody Lionel Messi. Nie ma na świecie linii ataku, którą można w ogóle porównywać z tym tercetem – dodał brytyjski publicysta.

Odważna opinia, prawda? Ale tak się wtedy postrzegało potencjał ofensywny Barcelony. Choć trzeba dodać, że w mediach – trochę co prawda po cichu, ale jednak – podkreślano również, iż sztab szkoleniowy Rijkaarda opuścił błyskotliwy taktyk Henk ten Cate. Zresztą Rijkaard bez najmniejszych przejawów arogancji doceniał kluczową rolę swojego asystenta dla triumfów klubu. – Ja byłem motywatorem, odpowiadałem za relacje z zawodnikami. Strategiem w Barcelonie był Henk – przyznał Rijkaard, dla którego sezon 2006/07 miał być już czwartym w roli szkoleniowca Blaugrany, lecz jego warsztat wciąż poddawany był wątpliwościom.

Zerwać z mitem Galacticos

Umiejętności i wiedzy nowego szkoleniowca Realu Madryt nikt nie mógł jednak podważać. Ekipę Królewskich po raz drugi w swojej karierze objął bowiem Fabio Capello. Już wówczas uznawany za jednego z najlepszych trenerów swojej generacji.

Reklama

Capello był kolejną z wielkich postaci włoskiego futbolu, które czmychnęły z Juventusu po korupcyjnym skandalu i degradacji słynnego klubu do Serie B. Włoch sięgnął ze Starą Damą po dwa tytuły mistrzowskie i wszystko wskazywało na to, że lada moment poprowadzi też drużynę do sukcesów na europejskiej arenie, ale afera Calciopoli definitywnie przekreśliła te mocarstwowe plany. Dlatego Don Fabio bardzo chętnie przystał na ofertę Realu i zabrał ze sobą do stolicy Hiszpanii dwóch swoich ulubieńców – defensywnego pomocnika Emersona oraz Fabio Cannavaro, doświadczonego stopera, który podczas mistrzostw świata w Niemczech zagrał swoją życiówkę i przyćmił największe gwiazdy światowego futbolu, ze wspomnianym Ronaldinho na czele.

Powrót Capello na Estadio Santiago Bernabeu miał dla Królewskich stanowić symboliczną rewolucję w filozofii budowania drużyny. Po serii niepowodzeń w poprzednich latach doszło bowiem do zmian na szczytach władzy w klubie – ze stanowiska prezesa Realu ustąpił Florentino Perez, odpowiadający za “galaktyczne” oblicze Los Blancos. Karierę po mundialu zakończył Zinedine Zidane, przez lata będący twarzą tego galaktycznego projektu. Ewidentnie ku końcowi chyliła się już kariera Ronaldo, słabła pozycja Davida Beckhama, w klubie od dawna nie było już Luisa Figo.

Ramon Calderon, nowy prezes Realu, słusznie uznał, że epoka Galacticos to już po prostu przeszłość i trzeba zespołowi nadać nowy charakter. Dlatego do Madrytu powrócił Capello, przez kibiców Los Blancos uważany za futbolowego nudziarza i despotę. Stąd również transfery takich zawodników jak Emerson, Cannavaro, czy choćby Mahamadou Diarra. Nawet zatrudnienie Ruuda van Nistelrooya może jakoś wpisać w ten trend. Wprawdzie Holender w Manchesterze United dał się poznać jako niezwykle skuteczny snajper, prawdziwy król pola karnego, ale efektowna – czy tym bardziej efekciarska – gra nigdy nie była mu bliska.

Emerson i Diarra stanowili wręcz jawne przekreślenie polityki transferowej pierwszej kadencji Pereza. Rzetelni, solidni, systemowi gracze, ale w żadnym razie piłkarscy magicy. Takie jednostki Perez na początku XXI wieku z premedytacją eliminował, pozbywając się z Realu choćby Claude’a Makelele.

– Fabio Capello chciał Fabio Cannavaro, którego ściągnęliśmy, Emersona, którego też sprowadziliśmy. Obu dzięki temu, że Juventus spadł do Serie B za ustawianie spotkań. Prosił o Gianluigiego Buffona, ale odmówiłem, bo mieliśmy Casillasa, także byłby to transfer bez racjonalnych podstaw – wspominał Calderon w rozmowie z Weszło. – Wreszcie zaproponował Davida Trezegueta. Mijatović powiedział mi: „nie bierzmy Trezegueta, nie ma to sensu, van Nistelrooy jest o wiele lepszy”. Capello go nie chciał, bo go nie znał i wydawało mu się, że ma problemy z kontuzjami. Ale finalnie to był imponujący transfer.

Transfery stanowiły tylko część procesu odtruwania Realu z galaktyczności, która początkowo gwarantowała sukcesy, ale ostatecznie wpędziła Królewskich w kryzys.

– Trzeba było wymienić czternastu piłkarzy, zmienić sposób myślenia w zarządzaniu klubem, mentalność obecnych zawodników i sposób selekcji przyszłych, właśnie pod kątem nastawienia – opowiadał Calderon. – Sprawić, by wszyscy zdali sobie sprawę, że gra w Realu to największe wyzwanie w ich życiu. Bo wielu uważało, że skoro już się do Realu dostali, to osiągnęli w piłce wszystko. To był nasz błąd. Nazwano nas najlepszą drużyną w historii, Galacticos, co zrobiło nam wielką krzywdę. W 2003 roku, kiedy prezentowaliśmy Davida Beckhama, specjalnie ustaliliśmy godzinę tego wydarzenia na 11:00, żeby można je było oglądać z każdego miejsca na świecie. Na konferencji prasowej pojawił się tysiąc dziennikarzy. Tysiąc! Na konferencji prasowej! W chwili, gdy nigdy nie pojawia się nic wyjątkowego w sensie informacyjnym, zawsze jest ta sama gadka o spełnianiu marzeń, prezentowanie koszulki. A stało się to wówczas drugim najchętniej oglądanym na żywo wydarzeniem w historii telewizji, jedynie za pogrzebem lady Diany.

– To wszystko nas przerosło. Myśleliśmy, że udało się osiągnąć coś niesamowitego, że od teraz będziemy zdobywać wszystkie możliwe tytuły, a stało się zupełnie na odwrót. Dlaczego? Dlatego, że wszyscy zapomnieliśmy o najważniejszej rzeczy – o pracy, wysiłku, poświęceniu, wytrwałości. O wkładaniu serca w codzienne treningi – dodał były prezes Los Blancos.

Capello wydawał się idealnym szkoleniowcem, żeby przypomnieć wszystkim w klubie, na czym polega ciężka, boiskowa harówka.

Kapitulacja Don Fabio

Ale nie tylko Real Madryt miał chrapkę na zdetronizowanie panoszącej się Barcelony. Bukmacherzy przed startem sezonu 2006/07 wysoko oceniali również szanse Valencii – mistrzów z 2002 i 2004 roku. Nie lekceważono możliwości Villarrealu, który w 2006 roku zakończył zmagania w Lidze Mistrzów na etapie półfinału. W dalszej kolejności pojawiała się w tych przedsezonowych spekulacjach Sevilla. A przecież Rojiblancos przeżywali wspaniały czas. Poprzednią ligową kampanię zakończyli wprawdzie dopiero na piątej lokacie, poza miejscami premiowanymi występem w Champions League, ale udało im się zatriumfować w Pucharze UEFA.

W ekipie Juande Ramosa aż roiło się od znakomitych zawodników. Dani Alves, Frederic Kanoute, Luis Fabiano, Jesus Navas, Andres Palop, Enzo Maresca, Renato… Naprawdę fajnie obsadzona, świetnie zbilansowana ekipa, która – co najważniejsze – nie doznała żadnych istotnych osłabień przed startem sezonu 2006/07.

Efekt?

Spranie tyłka Barcelonie w starciu o Superpuchar Europy.

Oczywiście spektakularny triumf Andaluzyjczyków trudno było traktować jako poważny sygnał nadchodzącego kryzysu Barcy. Wiadomo, jak to bywa ze starciami o superpuchar, jeśli rozgrywa się je latem. Mają swój prestiż, to oczywiste, ale nie mówią wszystkiego o możliwościach uczestników.  Niemniej, z dzisiejszej perspektywy jest już całkiem jasne, że klęska Blaugrany w starciu z Sevillą to nie był zwykły wypadek przy pracy.

Po trzech kolejkach hiszpańskiej ekstraklasy Sevilla zasiadła bowiem na fotelu lidera. Podopieczni Juande Ramosa najpierw rozbili Levante, potem pokonali Real Sociedad, by wreszcie odnieść zwycięstwo w derbowym starciu z Betisem. Bitwa o panowanie w stolicy Andaluzji zakończyła się zwycięstwem 3:2 ekipy z Estadio Ramon Sanchez Pizjuan. Gola na wagę trzech punktów w 86. minucie spotkania ustrzelił Renato. Potem jednak Rojiblancos przegrali aż dwa z trzech kolejnych ligowych meczów. Polegli w konfrontacji z Atletico Madryt, kończąc mecz w dziesiątkę, a w szóstej kolejce zostali zastopowani na Camp Nou. Barcelona zrewanżowała się za katastrofalny występ w Superpucharze Europy i pokonała Sevillę 3:1. Dublet zanotował Ronaldinho, jedną sztukę dorzucił Messi.

Dla podopiecznych Franka Rijkaarda było to piąte zwycięstwo w sześciu meczach La Ligi. A zatem, zgodnie z przedsezonowymi prognozami, Blaugrana rozsiadła się w fotelu lidera. Wydawać się mogło, że wszystko idzie zgodnie z planem rozpisanym na Camp Nou. Katalońska ofensywa hulała wspaniale – Ronaldinho, Messi, Eto’o czy Giuly regularnie trafiali do siatki, a kiedy im brakowało skuteczności, sytuację ratował wchodzący z ławki Gudjohnsen. Tak to właśnie miało wyglądać.

Wtedy do głosu doszedł niespodziewanie Real Madryt. Królewscy sezon ligowy zaczęli niemrawo, na dodatek w Champions League oberwali też od – a jakże inaczej! -Olympique’u Lyon. Ale w siódmej serii spotkań Fabio Capello zatriumfował w taktycznej potyczce z Frankiem Rijkaardem i Los Blancos nadspodziewanie pewnie zwyciężyli z Barceloną w El Clasico. Dwubramkowa wygrana madrytczyków stanowiła jasny sygnał, że nie można ich lekceważyć w mistrzowskim wyścigu. Drużyna przechodziła spore zawirowania, prawda, lecz to nie przeszkodziło poszczególnym zawodnikom w ociągnięciu naprawdę znakomitej dyspozycji.

Proces “odgalaktyczniania” klubu przebiegał nadzwyczaj sprawnie.

Na półmetku rozgrywek Królewscy uplasowali się jednak dopiero na trzeciej lokacie w LaLiga. Klasyk to jedno, ale defensywnie usposobiony Real większość zwycięstw odnosił w niebywałych męczarniach, bazując głównie na solidnej grze obrońców, bramkostrzelności Ruuda van Nistelrooya oraz na skuteczności zawodników wbiegających na boisko z ławki rezerwowych. No a w grudniu ekipę z Estadio Santiago Bernabeu dotknął już naprawdę poważny kryzys formy – Real przegrał wtedy arcyważne dla układu tabeli starcie z Sevillą, został przed własną publicznością rozgromiony przez Recreativo Huelva, poległ też w potyczce z Deportivo la Coruna. Opinie na temat pracy Capello, jeszcze jesienią entuzjastyczne, zmieniły się o 180 stopni. Powszechnie uznano, że jego pragmatyzm nie rozwiązuje bolączek Realu.

Włoch niedługo potem… skapitulował. Nie odszedł klubu tylko dlatego, że nie dogadał się z przełożonymi w kwestiach finansowych. Capello znalazł się w bardzo trudnej sytuacji w połowie sezonu. W zasadzie złożył dymisję, przyszedł do mnie i powiedział, że chce odejść – opowiadał prezes  Calderon. – Od tamtego momentu walczył o rozstanie z zachowaniem odszkodowania, co dla mnie nie miało sensu. Skoro on chciał odejść, dlaczego miałbym mu za to płacić? No więc został w drużynie do końca sezonu, ale jasnym dla mnie było, że skoro w lutym zasygnalizował, że nie chce już trenować Realu, to po zakończeniu sezonu z nami nie zostanie.

Po 26 kolejkach Real plasował się na czwartej lokacie. Za Sevillą, Barceloną oraz Valencią.

Sevilla z apetytem na potrójną koronę

Tymczasem ambitna Sevilla nie zwalniała tempa, choć nie potrafiła też korzystać z szans, jakie podrzucał jej łaskawy los. Trzeba jednak zaznaczyć, że Juande Ramos nie wypisał swojego zespołu z gry na żadnym z frontów. Podczas gdy Barcelona i Real zostały wyeliminowane z Ligi Mistrzów już w 1/8 finału, nieustraszeni Andaluzyjczycy pruli po drugi triumf z rzędu w Pucharze UEFA, dokładając do tego również skuteczną grę w Pucharze Króla. Być może dlatego niekiedy brakowało im już mocy, żeby w kluczowych momencie podtrzymać dobrą serię występów ligowych. Najbardziej jaskrawy przykład tego zjawiska stanowią spotkania marcowe. Los Nervionenses w bezpośrednim starciu pokonali u siebie Barcelonę 2:1, połowicznie rewanżując się Katalończykom za porażkę w pierwszej części sezonu. To pozwoliło im wskoczyć na pierwsze miejsce w lidze, lecz zaraz z niego zlecieli, ponieważ sensacyjnie ograł ich Gimnastic Tarragona.

Brakowało tego pójścia za ciosem. Dlatego przez większą część rozgrywek przyszło Sevilli oglądać plecy Barcelony, choć ta równie często gubiła punkty. Przede wszystkim – Dumie Katalonii nie udało się pokonać na Camp Nou odwiecznych rywali z Madrytu. Rewanżowy Klasyk zakończył się remisem 3:3.

Obie drużyny nie znajdowały się wtedy, delikatnie rzecz ujmując, u szczytu formy, ale i tak stworzyły elektryzujące widowisko. Hat-trickiem popisał się Leo Messi, ale dublet zapisał też na swoim koncie van Nistelrooy. Trzecią bramkę dla Realu zdobył zaś Sergio Ramos.

Remis w meczu z Barceloną niespodziewanie natchnął podopiecznych zrezygnowanego Fabio Capello do serii triumfów. Nie licząc jednej wpadki, Królewscy wygrali w LaLiga wszystkie mecze od 27. do 36. kolejki. Co oczywiście nie oznacza, że zaczęli prezentować się znacznie pewniej niż jesienią. Real znakomitą część swoich zwycięstw odnosił bowiem dzięki bramkom strzelanym w drugich połowach spotkań, a właściwie to przede wszystkim w samych końcówkach. Rewanżowe starcie z Recreativo Huelva udało się madrytczykom zwyciężyć po trafieniu Roberto Carlosa w pierwszej minucie doliczonego czasu gry. W meczu z Espanyolem zawodnicy Realu odwrócili wynik ze stanu 1:3 na 4:3, decydującą bramkę notując w 89. minucie spotkania. Niezwykle istotne zwycięstwo z Sevillą zostało przez Królewskich wyszarpane za sprawą trzech trafień zdobytych po przerwie. I tak dalej, i tak dalej. Real wyrywał oponentom punkty z gardła.

Summa summarum, po 36 kolejkach Real Madryt zgromadził na swoim koncie 72 oczka. Barcelona – też 72. Sevilla – 70 punktów. Andaluzyjczycy mieli korzystny bilans bezpośrednich spotkań z Realem, Real z Barcą, a Barca z Sevillą. Totalny młyn. A niewiele brakowało, by zadyma w czołówce była jeszcze większa, jednak na ostatniej prostej z rywalizacji o mistrzostwo Hiszpanii wypadła Valencia (65 punktów po 36 kolejkach).

W przedostatniej kolejce sezonu teoretycznie najłatwiejsze zadanie miała przed sobą Sevilla, mierząca się z bardzo przeciętną w tamtym sezonie Mallorcą. Real Madryt miał natomiast zagrać na wyjeździe z Realem Saragossa, należącym do ligowej czołówki. Z kolei Barcelonie przyszło rozegrać na Camp Nou derby miasta i skrzyżować rękawice z Espanyolem. Papużki w rozgrywkach ligowych radziły sobie akurat dość przeciętnie, ale rekompensowały to sobie na arenie europejskiej, gdzie dotarły do finału Pucharu UEFA. Tam jednak lepsza okazała się… Sevilla. Podopieczni Juande Ramosa obronili trofeum, zwyciężając z Espanyolem po serii rzutów karnych.

Andaluzyjska drużyna miała olbrzymią chętkę na potrójną koronę.

Mistrzostwo kraju wciąż pozostawało w jej zasięgu, choć oczywiście dwa punkty na dwie kolejki przed końcem to strata naprawdę trudna do odrobienia. Ale akurat w tamtym sezonie wszystko mogło się zdarzyć – Real i Barcelona potykały się przecież regularnie, najczęściej zresztą o własne nogi.

El Tamudazo

Po 30 minutach gry w przedostatniej kolejce na Majorce utrzymywał się jednak bezbramkowy rezultat. 18 tysięcy widzów zgromadzonych na stadionie z ekscytacją obserwowało, jak drużyna przyjezdnych walczy o wyjście na prowadzenie. Tym bardziej że z pozostałych stadionów napływały do zawodników Sevilli coraz bardziej pomyślne wieści – Raul Tamudo zapewnił Espanyolowi prowadzenie w starciu z Barcą, a dwie minuty później Diego Milito z rzutu karnego pokonał Ikera Casillasa. Rywale w wyścigu po mistrzowski tytuł znajdowali się zatem na najlepszej drodze do zanotowania kolejnej w sezonie 2006/07, tym razem już naprawdę spektakularnej, kraksy. Wystarczyło po prostu walnąć bramkę tej cholernej Mallorce i zbliżyć się naw wyciągnięcie ręki do mistrzostwa Hiszpanii.

Gdyby 37. kolejka zakończyła się porażką Barcelony i Realu przy jednoczesnym zwycięstwie Sevilli, Los Nervionenses objęliby prowadzenie w lidze. Ale to już tylko czcze gdybanie. Sevilla zremisowała z Mallorcą bezbramkowo i – jak się okazało – pożegnała się z marzeniami o najwyższym stopniu ligowego podium.

Tymczasem Barcelona zabrała się do odrabiania strat. Na kilka chwil przed przerwą Leo Messi pokonał bramkarza Espanyolu.

Ręką.

Carlos Kameni się wściekł, obrońcy Papużek zaczęli zgłaszać do arbitra gorączkowe protesty. Nie mogli zrozumieć, w jaki sposób przeoczył tak ewidentne przewinienie skrzydłowego Barcy. Ale sędzia pozostał niewzruszony, a nowiny o wyrównaniu szybko dotarły na Santiago Bernabeu, gdzie część kibiców obserwowała spotkanie z radioodbiornikami przytkniętymi do ucha. Gdy obie ekipy zeszły z boiska na przerwę, liderem tabeli była Barcelona, z jednym punktem przewagi nad Królewskimi.

Fabio Capello zapomniał o zniechęceniu, gorączkowo mobilizując swoich podopiecznych do podjęcia walki. Ławka rezerwowych Realu, na której w drugiej odsłonie spotkania zasiadł między innymi Raul, wprost kipiała z emocji. Nadzieje na odwrócenie losów meczu spoczywały przede wszystkim na barkach Ruuda van Nistelrooya, który konkurował z Milito o koronę króla strzelców hiszpańskiej ekstraklasy i przystępował do starcia z Realem Saragossa szczycąc się serią sześciu meczów ligowych z rzędu ze strzelonym golem. No i rzeczywiście – holenderski goleador ukąsił niedługo po przerwie, wyrównując stan meczu. Ale nie było chyba w całych dziejach Realu gola, który zostałby przyjęty z tak skromnym i krótkotrwałym entuzjazmem. Bo niemal dokładnie w tej samej chwili Messi ponownie skierował piłkę do siatki i Barcelona prowadziła już w derbach z Espanyolem 2:1. Mało tego, lada moment Diego Milito dołożył drugie trafienie i Królewscy znów wylądowali pod kreską.

Co tu dużo mówić – podopieczni Franka Rijkaarda znaleźli się na autostradzie do obrony mistrzowskiego tytułu. Espanyol stopniowo opadał z sił i coraz rzadziej zagrażał bramce Barcy, a Real nadal nie potrafił znaleźć właściwego sposobu na przełamanie defensywy rywali.

A potem zaczęły się dziać boiskowe cuda.

Na minutę przed upływem podstawowego czasu gry swoje drugie trafienie w konfrontacji z Saragossą zanotował niezawodny van Nistelrooy. Oczywiście remis 2:2 nic Realowi nie dawał – Raul, który był tak zdenerwowany, że nie potrafił nawet usiedzieć na ławce rezerwowych, jeszcze podrywał swoich kolegów do walki, pokazując palcem na zegarek. Robinho wykrzykiwał coś przy linii bocznej boiska, a na ogół stonowany Emerson szalał, kompletnie tracąc nad sobą panowanie. Sędzia naturalnie doliczył kilka minut, dając Królewskim ostatnią szansę na dokonanie niemożliwego. Okazało się jednak, że ktoś Real tego dnia wyręczył. Wśród fanów z Madrytu rozszedł się nagle szelest niedowierzania, który przerodził się momentalnie w donośny szmer narastającej euforii. Szmer zaś zmienił się w ryk radości.

Piłkarze Realu i trener Capello – również nie dowierzający własnemu szczęściu – dopytywali się lepiej zorientowanych kibiców o sytuację na Camp Nou. Iker Casillas zaczął rozglądać się po trybunach i gdy zrozumiał co się dzieje, wyrzucił w powietrze ramiona w geście triumfu.

Tymczasem w derbach Barcelony właśnie wydarzyło się to:

Raul Tamudo, kapitan Espanyolu, po raz drugi znalazł sposób na pokonanie Victora Valdesa i sensacyjnie strącił Barcę z pierwszego miejsca w hiszpańskiej ekstraklasie.

– Nie miałem pojęcia, że ta bramka będzie kosztowała Barcelonę tytuł – wspominał Tamudo w rozmowie ze “Sportem”. – W ogóle się wtedy nad tym nie zastanawiałem. Prawdę mówiąc, w ostatnich minutach spotkania cofnąłem się już do środka pola, bo nie miałem siły biegać. Byłem zupełnie wyczerpany. Ale znalazłem w sobie energię na jeszcze jeden atak. Chciałem zakończyć ten mecz w taki sposób, by wszyscy mnie na Camp Nou popamiętali. No i pamiętają.

Tak narodziło się El Tamudazo, a napastnik zapewnił sobie status klubowej legendy. Trzeba zresztą przyznać, że działacze Espanyolu ubili całkiem niezły interes, ściągając do siebie Tamudo z Santa Coloma de Gramenet. Kosztowało ich to… sześć piłek.

Krajobraz po bitwie

Czy po tak nieprawdopodobnym rollercoasterze emocje w walce o tytuł się skończyły?

Ależ skąd, sytuacja w tabeli pozostała przecież napięta do granic. Rzecz jasna Realowi wystarczyło już tylko ograć Mallorcę w finałowej serii spotkań, by można było odpalać fajerwerki. Trzydziesty mistrzowski tytuł w dziejach klubu znajdował się tuż-tuż. Ale rywale, którzy dopiero co pokrzyżowali szyki Sevilli, nie mieli zamiaru teraz ułatwiać Królewskich zadania. Zresztą Mallorca słynęła wtedy jako ekipa, która lubi i potrafi uprzykrzać życie faworytom. A zwłaszcza ekipie z Madrytu. Kiedy w 17. minucie spotkania decydującego o losach mistrzostwa Fernando Varela dał gościom prowadzenie na Estadio Santiago Bernabeu, kibice Los Blancos już wiedzieli, że przed nimi kolejny cholernie długi wieczór. Tym bardziej że równolegle Barcelona za sprawą Messiego i Ronaldinho robiła marmoladę z Gimnasticu Tarragona. Nie było więc mowy o kolejnej wywrotce Katalończyków w starciu z lokalnym przeciwnikiem. W tym przypadku Real był już zdany wyłącznie na siebie.

Podopieczni Capello zdominowali pierwszą połowę, lecz stadionowy zegar wciąż wskazywał wynik 0:1. Tytuł zaczął dryfować w stronę Camp Nou. Jednak włoski szkoleniowiec – po raz tysięczny w sezonie – pomógł sobie i swojej ekipie zmianami. W 66. minucie oddelegował na boisko wypożyczonego z Arsenalu Jose Antonio Reyesa, który już po paru chwilach świętował zdobycie bramki na 1:1. Potem do siatki trafił też Mahamadou Diarra, a Reyes ustalił wynik na 3:1 dla gospodarzy.

– Mam tylko nadzieję, że to nie są moje ostatnie gole dla Realu Madryt. Może to, co się dzisiaj wydarzyło przekona jednak władze klubu, że warto mnie zatrzymać – wypalił po meczu Hiszpan.

W ten sposób Real Madryt, po czterech latach gorzkich rozczarowań, powrócił na ligowy tron.

***

Potem Królewskim udało się obronić tytuł, ale już nie pod wodzą Capello. Włoch, w co aż trudno uwierzyć, po raz drugi w karierze opuścił stolicę Hiszpanii tuż po zdobyciu mistrzostwa kraju. I znowu nikt po nim na Santiago Bernabeu nie płakał, bo w Madrycie doceniano skuteczność Don Fabio, ale nigdy go tam nie pokochano. Choć lata 2007-2008 to wciąż jedyny przypadek w XXI wieku, kiedy Realowi udało się utrzymać na ligowym tronie dłużej niż przez jeden sezon.

Ambitna Sevilla musiała się natomiast zadowolić trzecim miejscem w tabeli oraz triumfami w Pucharze UEFA i Pucharze Króla. Juande Ramos do dziś się zastanawia, czy słusznie postąpił, walcząc z Andaluzyjską ekipą o potrójną koronę zamiast skupić się na ligowej młócce. Hiszpański szkoleniowiec uważa, że gdyby jego drużyna była wiosną w pełni skoncentrowana na walce o tytuł, to bez większych trudności zdystansowałaby Real i Barcelonę.

Największymi przegranymi sezonu 2006/07 byli zaś właśnie Katalończycy.

Wicemistrzostwo kraju to nie wstyd, ale od naszpikowanego gwiazdami zespołu oczekiwano trofeów, a tymczasem Barca poległa na wszystkich kluczowych frontach – w lidze, pucharze i Champions League. Kolejne rozgrywki były dla niej zresztą jeszcze mniej udane, co definitywnie zakończyło erę Rijkaarda. A może należałoby rzec: erę Ronaldinho. Wtedy jednak na ławce trenerskiej Barcy wylądował Pep Guardiola, a rolę lidera ofensywy przejął Leo Messi. Reszta, jak to mówią, jest już historią.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Paweł Wojtala dla Weszło: W PZPN jest za dużo polityki, za mało sportu [WYWIAD]

Szymon Janczyk
9
Paweł Wojtala dla Weszło: W PZPN jest za dużo polityki, za mało sportu [WYWIAD]

Hiszpania

Piłka nożna

Paweł Wojtala dla Weszło: W PZPN jest za dużo polityki, za mało sportu [WYWIAD]

Szymon Janczyk
9
Paweł Wojtala dla Weszło: W PZPN jest za dużo polityki, za mało sportu [WYWIAD]