To był wieczór, jakiego świat wcześniej nie widział. Idealnie skrojony do współczesności, z powiadomieniami wyskakującymi co kilkadziesiąt sekund i niemożliwością wpatrywania się przez półtorej godziny w jeden ekran. A jednocześnie taki, który przywrócił futbol do źródeł. Czasy, w których wszystko działo się wszędzie i jednocześnie, przecież bardzo długo istniały, a starsi kibice wspominają je z nostalgią.
W dyscyplinie istniejącej od półtora wieku trudno jeszcze doświadczyć czegoś zupełnie nowego. Choć przemysł medialno-rozrywkowy skupiony wokół piłki stara się przy każdym meczu produkować nowe rekordy, wydarzenia „bezprecedensowe” i „historyczne”, w znakomitej większości dotyczą one spraw zupełnie błahych, tak dla piłkarzy, jak dla kibiców. Majstrowanie przy przepisach i formułach rozgrywek zwykle nie służy niczemu dobremu. Po czasie zazwyczaj okazuje się, że i tak nikt nie wymyślił niczego bardziej sprawiedliwego i zarazem atrakcyjnego niż mecz i rewanż każdego uczestnika rozgrywek z każdym. Dlatego działacze przyzwyczaili kibiców, by do nowinek byli nastawieni raczej sceptycznie. Pod wieloma względami pierwszy wieczór z Multiligą Mistrzów był więc wyjątkowy. Naprawdę dawał wrażenie oglądania czegoś, czego jeszcze futbol nie widział. I naprawdę trudno było nie zakochać się w tym od pierwszego wejrzenia.
Długą drogę musiały przejść telewizje transmitujące rozgrywki, a wraz z nimi ich organizatorzy, by dotrzeć tam, skąd przyszły. W przeszłości Multiliga nie była wydarzeniem, na które czeka się cały rok. Występowała praktycznie co tydzień. Różne kraje miały swoje święte godziny rozgrywania meczów. We Włoszech szczególnie przyjęła się godzina 15.00 w niedzielę. W Niemczech cotygodniowa „msza” odbywała się w sobotę o 15.30. Grali wtedy wszyscy. A media, w miarę technicznych możliwości, też starały się być wszędzie. Także w Polsce radiowy program „Studio S-13”, w którym łączono się z korespondentami rozsianymi po stadionach całego kraju, dla wielu starszych kibiców wciąż ma status kultowego. Nakładanie się na siebie często wielu meczów było przez dziesiątki lat normą. Także gdy powstały europejskie puchary, miały dla siebie zarezerwowany termin, czyli środowy wieczór. Żeby na piłkarską rozrywkę nie trzeba było czekać cały tydzień, aż do weekendu, w połowie występował przerywnik. Środa faktycznie była małą sobotą.
To wszechobecność telewizji wokół futbolu zaczęła mnożyć terminy rozgrywania meczów. To nadawcy zaczęli rozciągać kolejki na całe weekendy. Rozbicie spotkań na sobotę i niedzielę, albo popołudnia i wieczory było jeszcze łatwiejsze do przełknięcia, wszak dla kibiców uczęszczających na stadiony wiele to nie zmieniało, a tym konsumującym piłkę nożną sprzed telewizorów faktycznie dawało możliwość zobaczenia większej liczby meczów. Problematyczne stało się to dopiero, gdy zaczęło wkraczać także w dni robocze. Zwłaszcza w krajach, w których istnieje kultura masowego jeżdżenia za swoją drużyną także na mecze wyjazdowe, wywoływało to protesty. Interes kibica stadionowego zaczął się kłócić z interesem widza. By dotrzeć na drugi koniec kraju na piątkowy wieczór, czy, jak obecnie w Polsce, nawet późne popołudnie, kibic stadionowy musiał już nierzadko brać urlopy. Zobaczenie na własne oczy meczu poniedziałkowego w praktyce wkraczało już czasem na dwa dni robocze.
Odpowiedź na rebelię
Europejskie puchary, które od jakiegoś czasu rozgrywa się już we wtorki, środy i czwartki, wypełniły cały tydzień piłką nożną. Studia S-13 i tego typu programy w innych krajach straciły rację bytu, bo w Polsce, nie licząc ostatniej kolejki, żaden mecz nie nakłada się na drugi, dając teoretyczną szansę zobaczenia przed telewizorem, w czasie rzeczywistym, 33 z 34 serii gier. W państwach, gdzie kultura piłkarska jest bardziej konserwatywna i przywiązana do świętości, pozostały ślady tradycji, ale w Niemczech w sobotę o 15:30 rozgrywa się już dziś cztery, maksymalnie pięć spotkań. I to tych mniej atrakcyjnych. Ciekawsza połowa kolejki odbywa się o różnych porach od piątku do niedzieli. Próbowano, jak w innych europejskich krajach, wydłużyć ją do poniedziałku. Dzikie protesty kibiców skłoniły jednak władze tamtejszej piłki do porzucenia tego rozwiązania. Jak pisano na licznych transparentach: „Samstag, halb vier: Fussball, Bratwurst, Bier” (sobota, wpół do czwartej: piłka, kiełbaska, piwo). Wszystkie niemieckie świętości wypisane w sześciu słowach. We Włoszech nawet tej namiastki obronić się nie udało. W najbliższą niedzielę o 15.00 odbędzie się tam jeden mecz z dziesięciu składających się na kolejkę Serie A.
Gdy w takim krajobrazie gruchnęła kilka lat temu wieść, że bogacze z dnia na dzień powołali do życia Superligę, niezależną od Ligi Mistrzów, w której prawdziwie wielkie firmy miały grać tylko z innymi prawdziwie wielkimi firmami, wywołało to falę oburzenia i oskarżeń o chciwość zarządców klubów. Florentino Perez tłumaczył się wówczas troską o przyszłość dyscypliny. Mówił o młodym pokoleniu tracącym zainteresowanie futbolem. Przestrzegał przed utratą zainteresowania generacji, mających coraz większy problem z utrzymaniem koncentracji przez półtorej godziny meczów, w których przecież nie zawsze dużo się dzieje. Podkreślał, że dziś sposób konsumowania piłki nożnej się zmienił. Że patrzy się już nie tylko w jeden duży ekran telewizora, ale w kilka mniejszych. I jeśli dyscyplina chce się dalej rozrastać, musi nadążyć za zmieniającym się społeczeństwem. To w odpowiedzi na te ruchy, groźby i naciski dużych klubów wykuwał się nowy format Ligi Mistrzów, którym UEFA raczy nas od września. Rebelia została zduszona, ale buntownikom trzeba było dać coś w ramach rekompensaty. Władze europejskiej piłki dały im największą od dekad reformę elitarnych rozgrywek.
Poszerzenie ich do aż 36 zespołów dawało pozór uczynienia Ligi Mistrzów bardziej inkluzywną. W praktyce miało w białych rękawiczkach zabetonować formowany od końca XX wieku układ sił, w którym liczą się tylko tzw. ligi top 5. Najpierw dawano im kolejne miejsca w kwalifikacjach. Potem zapewniano bezpośredni awans, by Barcelony i Reale tego świata nie musiały się męczyć wakacyjnymi wyjazdami do Wisły Kraków, która wprawdzie i tak nigdy nie miała szansy ich wyeliminować, ale czasem na wczesnym etapie sezonu zmuszała do wysiłku albo przynajmniej przynosiła wizerunkowe straty, raz na jakiś czas ośmielając się ograć giganta w pojedynczym meczu. Stopniowo poszerzano grono krajów z czwórką wchodzącą bezpośrednio do Ligi Mistrzów. Jeszcze dziesięć lat temu takie prawo miały tylko trzy najsilniejsze ligi. Mijanka między Bundesligą a Serie A, do jakiej doszło w połowie poprzedniej dekady, miała znaczenie, bo nagle Niemcy zyskali cztery miejsca w elicie, a Włosi musieli się przebijać przez kwalifikacje. Francuzi i tak zawsze byli w tyle. Nie mogli marzyć o czterech drużynach. Trzecia grała w eliminacjach i też nie za każdym razem potrafiła je przebrnąć.
Produkt na te czasy
Poszerzenie Ligi Mistrzów posłużyć miało największym. Wszystkie ligi top 5 zyskały prawo do wysłania do elity czterech najlepszych drużyn bez eliminacji. Dodatkowo dwa najsilniejsze w danym roku rankingowo kraje miały dostać bonus w postaci kolejnego zespołu. Teoretycznie każdy miał szansę go wywalczyć, ale dziwnym trafem w poprzednim roku nie zrobiły tego Islandia i Czarnogóra, lecz Włochy i Niemcy. W ten sposób udział w elicie uratowała Borussia Dortmund, jeden z klubów zapraszanych do Superligi i jeden z tych, które UEFA chciałaby mieć w rozgrywkach zawsze, niezależnie od aktualnego poziomu. Przepis od razu więc spełnił cel. Miał uchronić największych przed ryzykiem, że jeden słabszy sezon pozbawi ich pieniędzy z Ligi Mistrzów, wpędzając w finansowe tarapaty. A UEFĘ i nadawców przed tym, że kryteria sportowe wykluczą kogoś w stylu Dortmundu – dużą europejską markę, z wieloma kibicami i stadionem, który ładnie wygląda w obrazku – z rozgrywek kosztem kogoś, kto akurat rozegrał lepszy sezon.
36 zespołów to oczywiście nie jest naturalny format do dobrych rozgrywek. Tutaj matematykę trudno oszukać, co widać po 24-zespołowych mistrzostwach Europy i co pewnie uwidoczni się także przy 48-drużynowym mundialu. Najłatwiej rozgrywa się turnieje, w których uczestniczą cztery, osiem, szesnaście, trzydzieści dwa, sześćdziesiąt cztery itd. zespoły. Wówczas można łatwo podzielić je na czterodrużynowe grupy, z których dwie najlepsze wychodzą do fazy pucharowej. W miarę wzrostu liczby uczestników dokłada się tylko kolejną rundę, by, jak w turniejach tenisowych, zejść do ośmiu ćwierćfinalistów, czterech półfinalistów i dwóch finalistów. Kiedy tego nie ma, trzeba albo wprowadzać awanse z trzecich miejsc i porównywać między sobą zespoły grające w innych grupach, co jest mało przejrzyste i niesprawiedliwe, albo dzielić drużyny na nieparzyste, trzyzespołowe grupy, z których tak łatwo wyjść, że obniża się atrakcyjność rozgrywek. UEFA poszła więc w coś zupełnie w piłce nowego.
Pomysł, by po wydłużonej pierwszej fazie, w której każdy uczestnik rozgrywa osiem meczów, zamiast dotychczasowych sześciu, eliminować tylko 1/3 drużyn, wydawał się kolejnym bezpiecznikiem dla największych, by zmniejszyć ryzyko szybkiego odpadnięcia. Dotąd rozgrywano 96 meczów, by zredukować liczbę uczestników o połowę. Po zmianach trzeba odbyć 144 spotkania, by usunąć ledwie najsłabszą dwunastkę zakwalifikowanych. Dwa wolne terminy w kalendarzu na luty też nie wydawały się wystarczającą atrakcyjną premią, by drużynom faktycznie robiło różnicę, czy w wielkiej tabeli zajmą drugie czy dwudzieste drugie miejsce. Były podstawy, by się obawiać, że wprawdzie faktycznie będzie więcej niż dotąd spotkań wielkich z wielkimi (postulat Pereza wygłoszony przy powstaniu Superligi), ale za to ich temperatura, ciężar gatunkowy, będą znacznie niższe (argument wygłaszany przez przeciwników zamkniętej Superligi). Futbol jednak znów się obronił. A nowy produkt okazał się idealnie dopasowany do współczesnych czasów i odbiorców. Przy czym, co dla niektórych jednak ważne, nie do końca, przynajmniej w pierwszej edycji, potoczył się zgodnie z planem największych.
Odpadający giganci
Owszem, ostatecznie żaden z dyżurnych kandydatów do wygrania całych rozgrywek nie pożegnał się z nimi już po pierwszej fazie, ale Pepa Guardioli jeszcze nigdy w kilkunastoletniej karierze znalezienie się w fazie pucharowej Ligi Mistrzów nie kosztowało tyle stresu i nerwów. Wszak jeszcze czternaście minut przed zakończeniem zmagań jego drużyna była na skraju odpadnięcia. Paris Saint-Germain zostało zmuszone do maksymalnego wysiłku w dwóch ostatnich spotkaniach, a jego mecz z Manchesterem City w poprzedniej kolejce faktycznie miał otoczkę starcia o wysoką stawkę.
Dwa wolne terminy przy naszpikowanym meczami terminarzu też okazały się atrakcyjną gratyfikacją. To, że Bayern przegrał w Rotterdamie, wypadając przed tygodniem poza pierwszą ósemkę, może mieć wpływ na losy jego sezonu nie tylko w Europie, ale też w Niemczech. Jeśli wpadłby na przykład na Manchester City, na co jest 50 procent szans, między meczami w Europie wypadnie mu w lidze wyjazd do Leverkusen, czyli najgroźniejszego konkurenta w walce o mistrzostwo, który będzie wypoczęty, bo Ligę Mistrzów skończył w czołowej ósemce. Po ewentualnych meczach z City Bayern będzie natomiast w ciągu kilku dni grał w kraju z Eintrachtem Frankfurt i Stuttgartem, czyli kolejnymi drużynami z pierwszej czwórki. W skrajnym scenariuszu Bayern może w kilkanaście dni skomplikować sobie cały sezon. Do czego na pewno by nie doszło, gdyby skończył w Europie w ósemce.
Lutowych baraży nie można zresztą traktować jako typowej fazy pucharowej i narzekać, że żadni giganci nie odpadli. Dotychczas faza pucharowa zaczynała się od 1/8 finału, która teraz odbędzie się dopiero w marcu. Wprawdzie z lig top 5 odpadli po fazie ligowej tylko debiutanci z Bolonii i Girony, Stuttgart, wracający do elity po kilkunastu latach niebytu i RB Lipsk, bezsprzecznie największy przegrany tej rundy, ale na tym przecież nie koniec. W 1/16 finału Manchester City zagra z Realem Madryt albo Bayernem, co w starym systemie oznaczałoby, że jeden z wielkich kandydatów do wygrania Ligi Mistrzów nie wyszedłby z grupy. Do tego grona mogą dołączyć, przy niekorzystnym losowaniu Milan albo Juventus. A przecież nie jest wcale zagwarantowane, że w dwumeczu z Brugią albo Sportingiem na pewno nie odpadnie Dortmund, finalista poprzedniej edycji, albo że PSG nie wpadnie w żadne tarapaty z Monaco albo Brestem.
W systemie przegrywający odpada może się zdarzyć wszystko. Wczesna czerwona kartka, gorszy dzień i nawet wielcy wpadają w problemy. Nie bez przyczyny Bayern dominował przez lata w Niemczech, ale akurat z wygrywaniem Pucharu Niemiec ma problemy. We Francji w ostatnich latach wygrywały w tych rozgrywkach Nantes i Tuluza. PSG nie grało wtedy nawet w finale. Tak więc przynajmniej jeden, a potencjalnie kilka zespołów, które w 1/8 finału meldowały się praktycznie zawsze, tym razem w prawdziwej fazie pucharowej nie wystąpi. A ci, którzy nawet do niej przebrną, od razu mogą wpakować się w arcytrudną ścieżkę. Wystarczyłoby, że Bayern strzeliłby Slovanowi Bratysława trzy gole więcej, a nie tylko uniknąłby ryzyka wpadnięcia już teraz na Manchester City, lecz także w 1/8 finału na bardzo mocne w tym roku Atletico czy niewygodny dla Bayernu Bayer. Nawet ci, którzy mieli pewny awans, za to żadnych szans na ósemkę, mieli więc o co walczyć. Bo każdy gol może mieć znaczenie.
Bolesna lekcja Dinama
Najboleśniej przekonało się o tym Dinamo Zagrzeb, które rozegrało imponującą kampanię, jaka drużynie z ligi chorwackiej jeszcze w elicie się nie zdarzyła. Jedenaście punktów to wynik, jakiego mogą zazdrościć wszystkie drużyny ze środkowo-wschodniej części Europy. Chorwaci okazali się niekwestionowanym mistrzem dawnych demoludów, a wygrywanie z Milanem, remisowanie z Monaco czy Celtikiem, albo bicie na wyjeździe Slovana Bratysława i Red Bulla Salzburg to wyniki, których mogą zazdrościć tej drużynie w połowie kontynentu. Nic jednak Dinamu nie dały, kazały pożegnać się z rozgrywkami dokładnie w tym samym momencie, co przegrywającemu wszystko Slovanowi, czy mistrzom Czech czy Serbii, także wyraźnie odstającym od reszty stawki.
Wszystko dlatego, że w pierwszej kolejce drużyna z Zagrzebia pozwoliła sobie na historyczne lanie w Monachium. Gdyby tamten mecz po prostu przegrała wysoko, gdyby dała się Bayernowi rozstrzelać nawet 2:6, grałaby dalej w Europie. Skoro jednak przegrała aż 2:9, najwyżej w dziejach Ligi Mistrzów, musiała ustąpić bilansem bramkowym Brugii. Zarząd Dinama wiedział, co robi, zwalniając po tamtym meczu trenera Sergeja Jakirovicia. Tak wysoka porażka była nie tylko kompromitacją, ale też odwleczonym w czasie pogrzebaniem awansu do kolejnej fazy. Na tym przykładzie wszyscy w kolejnych latach będą już wiedzieć, że nawet przegrywając, jak Dinamo, 2:6 na trzynaście minut przed końcem, wciąż jest o co walczyć. Bo w tym formacie naprawdę każdy gol może zmienić losy sezonu. Tylko nigdy nie wiadomo który.
Nowy format dostarczył więc dramaturgii, problemów faworytów, ciekawych starć wagi ciężkiej i zaskakujących historii. Raczej nikt przed startem rozgrywek nie spodziewał się w czołowej ósemce Lille i Aston Villi. Nie można było zakładać, że drużyna zajmująca w tabeli Ligue 1 piąte miejsce, będzie miała na rozkładzie oba madryckie kluby. W pucharach dalej grają dwa kluby holenderskie, przebili się także Belgowie, Portugalczycy i Szkoci, co przy naturalnej przewadze lig top 5 daje jednak, przynajmniej na tym etapie, chociaż złudzenie różnorodności. Zwłaszcza że w samej tabeli między najsilniejszymi krajami też ułożyło się wszystko względnie proporcjonalnie. Wprawdzie Anglicy, jako najmocniejsze klubowo rozgrywki, zgarnęli trzy z ośmiu najlepszych miejsc, ale za to City do końca walczyło o przetrwanie. Pozostałe pięć czołowych pozycji rozdzielili między siebie Hiszpanie, Francuzi, Niemcy i Włosi, ale niekoniecznie ci najbardziej oczywiści, bo nie ma w tym gronie ani Bayernu, ani Realu, ani PSG. Jasne, że to różnorodność na miarę dzisiejszych czasów, ale to i tak więcej niż można było oczekiwać.
Wspomnienia dla wszystkich
Były fenomenalne mecze w skali całego kontynentu, jak Benfiki z Barceloną, Barcelony z Bayernem, PSG z City, Atletico z Bayerem, Realu z Borussią czy Lipska z Juventusem. Były epokowe wydarzenia, które będzie się pamiętać lokalnie, jak 3:0 Feyenoordu z Bayernem, 4:0 Benfiki z Atletico, 5:1 Crvenej zvezdy ze Stuttgartem, 2:1 Dinama z Milanem, czy sam przyjazd Realu Madryt na mecz z Brestem. Wreszcie ci, którzy nie mieli żadnego sportowego punktu zaczepienia, będą mieli co opowiadać wnukom. Marko Tolić ze Slovana debiutancką bramkę w Lidze Mistrzów strzelił Manuelowi Neuerowi. Nino Marcelli zachwycił golem przeciwko Milanowi. Oprócz tego mistrzowie Słowacji zagrali jeszcze z Atletico i Manchesterem City. Piękny zestaw, oferujący znacznie więcej uniesień, niż miała czternaście lat temu poprzednia słowacka drużyna w Lidze Mistrzów. Żylina też wszystko przegrała, ale trzy dwumecze ze Spartakiem Moskwa, Olympique Marsylia i Chelsea przyniosły na pewno jej zawodnikom i kibicom znacznie mniej wspomnień na całe życie.
Zwieńczeniem wszystkiego była Multiliga, której świat faktycznie jeszcze nie widział. Gole po drugiej stronie kontynentu zmieniające sytuacje. Bramki padające co kilkadziesiąt sekund. Widowisko, którego nie sposób śledzić tylko na jednym ekranie, mające sens tylko wtedy, gdy uwagę odrywa się od boiska, by co chwilę patrzeć na wyskakujące powiadomienia i aktualizację tabeli. Jeśli zdolność koncentracji współczesnego człowieka faktycznie odbiega od tej, jaką ma świnka morska, futbol został uratowany. UEFIE udało się stworzyć coś idealnie skrojonego do potrzeb naszych czasów. Telewizyjne „Studio S-13” razy tysiąc. Po jednym takim wieczorze już chciałoby się przeżyć kolejny. Powiedzieć, że nowy format szybko się obronił, to byłoby za mało. Po ledwie jednej edycji można wręcz zachodzić w głowę, jak to możliwe, że ktoś wpadł na coś tak ciekawego dopiero po 150 latach istnienia tego sportu.
CZYTAJ WIĘCEJ:
- Barcelona bez pięknej puenty. O Szczęsnym znów się dyskutuje
- Nigdy nie lekceważ serca mistrza. Manchester City gra dalej w Lidze Mistrzów!
- Paryżanie górą w finale finałów. Podwójny hat-trick
- Trudny wieczór Majeckiego. Hat-trick Lautaro daje Interowi zwycięstwo
- Real na ustawionym tempomacie. Gaz dociskał głównie Rodrygo
- Vangelis Pavlidis w centrum wszechświata
- Milan pokpił sprawę. Dinamo wygrywa, ale Cannavaro i tak smutny
- Pogromcy Bayernu upokorzeni! Kanonada we Francji dała awans do “ósemki”
Fot. Newspix