Przez lata Ania Kiełbasińska była czołową polską biegaczką na dystansie 400 metrów. Na otwartym stadionie zdobyła pięć medali dużych imprez, w tym olimpijskie srebro w sztafecie 4×400 m pań. Wystąpiła też w finale MŚ na jedno okrążenie w amerykańskim Eugene. Po tym, jak nie zakwalifikowała się do igrzysk w Paryżu, postanowiła zakończyć karierę.
Jakim cudem najlepsze wyniki wykręcała dopiero po trzydziestce? Czy zazdrości Natalii Kaczmarek medalu w biegu indywidualnym igrzysk? Skąd w niej chęć, by kiedyś zostać… działaczką? Jakie nieodpowiedzialne zachowanie sprawiło, że złamała żebro? Zapraszamy do lektury!
***
KAMIL GAPIŃSKI: Nie zamierzasz iść śladem Wojtka Szczęsnego i wrócić z emerytury? On był na niej krócej niż ty.
ANNA KIEŁBASIŃSKA: Od momentu, w którym podjęłam swoją decyzję, cztery razy śniło mi się, że wracam! U mnie jest jednak tak: jak już powiedziałam A, to muszę powiedzieć B i być konsekwentna. Poza tym nikt nie zaproponował mi tak wysokiego kontraktu, jak Wojtkowi Barcelona (śmiech).
Mówi się, że timing is everything. W którym momencie zabrakło ci takiego doświadczenia lub odwagi, która sprawiłaby, żeby ta kariera była, jeszcze efektowniejsza, jeszcze bardziej okraszona medalami i lepszymi wynikami?
Gdy analizowałam sobie swoje lata w sporcie, doszłam do wniosku, że wszystko potoczyło się tak, jak miało się potoczyć. Moje wyniki były uwarunkowane różnymi kwestiami, takimi jak zdrowie czy pozycja w środowisku na danym etapie. Tego nie mogłam zmienić, więc na koniec dnia jestem z siebie dumna. Ze swoich decyzji też.
Oczywiście, ludzie mogą dziś mówić, że powinnam pójść do Laurenta [Meuwly’ego, Szwajcara, z którym Ania trenowała w ostatnich latach kariery – red.] wcześniej, ale przecież wtedy też dawałam szanse komuś innemu – trenerom, w których wierzyłam.
Pytałem o to dlatego, bo jak przygotowywałem się do naszej rozmowy, zauważyłem, że najlepsze wyniki wykręcałaś po trzydziestce, w dojrzałym dla biegaczki wieku.
Tak, to nie zdarza się często, faktycznie. Mówi się, że szybkość zanika po 28. roku życia i ciężko z tym coś zrobić.
Kilka lat temu robiłem w radiu Weszło FM wywiad z Małgosią Hołub-Kowalik. Opowiadała mi, że pośród wszystkich biegaczy najtrudniejsze treningi mają czterystumetrowcy, że zajęcia, na których wymiotujecie z wysiłku, nie są czymś nadzwyczajnym.
Wcześniej biegałam 100 i 200 m, i na pewno mogę powiedzieć, że te dystanse nie wymagają aż takiej ciężkiej pracy. Na 400 musisz budować tolerancję na zakwaszenie. Jeśli masz tego kwasu mlekowego w żołądku w nadmiarze, to on po prostu wywołuje wymioty.
Miałaś trening, którego szczególnie się nie lubiłaś? Lub bałaś?
Tak, zawsze działo się to pod koniec styczna na obozie w Stellenbosch [w RPA], bo tam wtedy jeździliśmy. W każdą sobotę mieliśmy tam trening, który wyglądał tak: 5×300 metrów w tempie 42/43 sekundy, na pięciominutowej przerwie. To były zajęcia, których czasem nie kończyłam.
Ciężkie, bo robione w grupie, więc na bieżąco widzisz, na jakim jesteś poziomie na jej tle. Dochodzi więc czynnik stresogenny. Twoje ego nie chce ucierpieć poprzez fakt, że będziesz w tyle za innymi.
Przed tymi zajęciami ludzie rozgrzewają się oddzielnie, każdy z nas ma swoją strefę. Granice są wytyczone. Wszyscy są, za przeproszeniem, tak zesrani, że nie ma w ogóle rozmów czy żartów. Przy innych treningach na tym etapie jest interakcja i bywa wesoło. Tu nie, pełne skupienie.
A czy jak takiego treningu się nie dowiozło, bo po prostu człowiek nie dał rady, to mocno wchodziło wtedy na głowę?
Tak. Pamiętam, jak właśnie pierwszy raz nie skończyłam tych zajęć. Grupa mocno mnie nakręcała, żebym jednak wstała i pobiegła. Ale byłam wykończona i wiedziałam, że dla mnie to jest koniec, że nie dam rady. Potem miałam rozmowę z jednym z trenerów. Powiedział, że moje poddanie się wpływa na całą grupę, bo razem jesteśmy w tym bólu, każdy ma wtedy ciężko, więc powinniśmy dążyć za wszelką cenę do tego, by ten trening zamknąć.
Po tej uwadze miałam do siebie pretensje, wiesz, na zasadzie, że każdemu było wtedy niełatwo, a tylko ja się poddałam.
Ale też szybko wyrzuciłam to z głowy. To nie są rzeczy, o których deliberujesz przez miesiąc. Nie, przez dzień możesz być zły i nieco rozżalony na siebie, ale potem trzeba o tym zapomnieć i szukać dobrej energii.
To żadne odkrycie, ale w treningach ważna jest głowa. Od pierwszego odcinka biegowego trzeba być takim trochę zadaniowcem, robotem, który robi swoje. Nie analizuje, czy go to boli, nie myśli o tym, że się boi, tylko działa. Oczywiście, jak widać, nie zawsze się udaje, ale do tego trzeba dążyć.
Mnie udało się przesuwać fizyczne i mentalne granice równolegle. Rozumiałam, że nerwy będą mi podbijać kwas mlekowy i moje reakcje na niego, co z kolei nie będzie dobrze wpływać na trening. Nauczyłam się to opanowywać, choć łatwo nie było, bo przecież wywodzę się ze sprintu, więc niektóre zajęcia były dla mnie na początku koszmarem.
A propos – sporo nocy przepłakałaś przez sport?
Tak, na pewno.
Generalnie to jest tak, że jestem zadaniowcem i „jadę” z tematem, gdy tego wymaga sytuacja. Wtedy skupiam się na rozwiązaniu problemu, odpowiednim odżywianiu czy wysypianiu się. Dopiero potem, po czasie, dotyka mnie, jeśli wcześniej stało się coś złego. Wtedy czasem faktyczne pojawiają się łzy.
Masz poczucie, że sportowcy dojrzewają szybciej od swoich rówieśników?
Zależy od człowieka. Znam takich, którzy nie mogą się rozstać ze swoją dyscypliną, bo boją się zderzenia z rzeczywistością, takiego normalnego, codziennego życia, więc pozostają trochę dziećmi. I takich, którzy dzięki sportowi mega szybko się ogarnęli i wzięli odpowiedzialność za własny los. Ona objawia się różnie, chociażby poprzez regularne informowanie “antydopingu” o tym, gdzie przebywasz. Albo poprzez rozliczanie się ze sponsorami, które wymaga założenia własnej działalności gospodarczej. Człowiek staje się swoim własnym szefem, dyrektorem marki, którą musi sam zarządzać. I to są te momenty, w których sport, który był dla ciebie zabawą i beztroską, nagle staje się twoją robotą i wielką odpowiedzialnością.
Albo to udźwigniesz, albo się rozproszysz i nie pójdziesz dalej, bo coś się wysypie.
W rozmowie z Kubą Pawlakiem w podcaście Race Pace powiedziałaś, że sportowiec nieustannie ma udowadniać światu, że się nadaje do swojej roboty. To musi być męczące.
Po pewnym czasie się do tego przyzwyczajasz. Bardzo szybko zapominasz o tym, co dobrego zrobiłeś i skupiasz się na przyszłości.
Teraz, gdy zakończyłam karierę, mam te wszystkie medale i inne osiągnięcia, myślę sobie tak: udowodniłam już, że moje ciało daje radę, czas na podjęcie pracy, w której pokażę, że i intelekt mam na odpowiednim poziomie (śmiech).
Brzmi fajnie, bo nie podchodzisz do sprawy tak, że coś ci się należy tylko dlatego, że byłaś dobrą lekkoatletką.
Życie nie wygląda tak, że ktoś zapuka do moich drzwi i powie: pani Aniu, my panią zatrudnimy tu czy tam, ponieważ pani dobrze biegała. I okej – lubię wyzwania.
W jednej z rozmów powiedziałaś, że lubisz trenować dopiero od dwóch lat. Byłaś już wtedy po trzydziestce. Czyli co, wcześniej sport nie dawał ci przyjemności?
Chodziło mi o to, że w końcu mogłam pracować z odpowiednim człowiekiem i na takich zasadach, na jakich zawsze chciałam. Przez lata miałam jakieś tam wyobrażenie o treningu i rzeczywistość nie bardzo je spełniała. Wyobraź sobie więc mój entuzjazm, gdy okazało się, że to, co sobie kiedyś wymyśliłam, naprawdę jest możliwe do zrealizowania!
W pracy z Laurentem widziałam plan, rozumiałam dlaczego coś robię, co z czego wynika i tak dalej. Widziałam też progres, a to jak wiadomo nakręca biegacza.
Czyli mówiąc brutalnie tych cech zabrakło twoim poprzednim szkoleniowcom?
No niestety tak.
Może nie wszystkim, ale na pewnym poziomie, kiedy zaczęłam być już bardzo świadomym zawodnikiem, czyli powiedzmy sobie od 23. roku życia, to już chciałam więcej, wraz z tym jak rozwijała się moja świadomość.
W pracy z Laurentem przestałam być tylko pionkiem na szachownicy. Stałam się równorzędnym partnerem, z którym można rozmawiać podczas zajęć. Gdy pojęłam, jak działa trening na najwyższym poziomie, to wszystko nagle stało się takie proste.
Wiem, że mówię trochę ogólnikowo, ale wcześniej naprawdę trenerzy nie tłumaczyli mi co, gdzie, kiedy, jak i dlaczego. Szwajcar to robił, co bardzo pomogło w poprawie wyników.
Chciałam powierzyć swoje ciało i swój potencjał komuś, kto będzie nim umiejętnie zarządzał. I znalazłam taką osobę.
Pierwsze miesiące współpracy były dla mnie wielką nauką, musiałam przyswoić masę nowych rzeczy. Treningi wówczas wykańczały mnie tak, że nie miałam na nic siły. Pomiędzy nimi albo leżałam w łóżku, albo robiłam badania i planowałam, co będę jeść. Byłam wtedy po kontuzji i po operacji, co w ogóle było jakimś takim dodatkowym smaczkiem w tej całej sytuacji.
Jak już przeszłam przez najgorsze, to w pierwszym sezonie praktycznie na każdym z dystansów zrobiłam życiówkę. Satysfakcja była zajebista.
Bardziej cenisz indywidualny brązowy medal ME z Monachium czy srebro IO w sztafecie z Tokio, w której biegłaś tylko w eliminacjach?
Zawsze zadajecie tego typu pytania, chcecie, żeby porównywać biegi indywidualne ze sztafetą. A to są przecież, że tak powiem, dwa różne światy.
Ludzie lubią tego typu rozważania, co mam ci powiedzieć. Możesz przecież nie odpowiadać.
Nie no, powiem tak: oczywiście, że bardzo duża satysfakcja jest z tego, co dokonasz indywidualnie. Bo wiesz, że od początku do końca ty na to zapracowałaś i że nikt ci nie powie, że ktoś pobiegł lepiej w tej sztafecie, a ty to tak naprawdę ledwo się do niej załapałaś albo coś spieprzyłaś. Nie, od początku do końca wiesz, że to była twoja robota i możesz być sobie za to wdzięczna.
W sztafecie to wszystko rozkłada się oczywiście na cztery. I też bywa fajnie, kiedy na przykład ta lepsza zawodniczka troszkę „podciągnie” tą słabszą, a potem wszystkie możemy się cieszyć z tego samego wyniku i z tego samego medalu.
Szczególnie z olimpijskiego, który daje ci jakiś spokój, bo wiem, że za kilka lat będę miała z tego tytułu emeryturę. To ważne, ponieważ ja mam słaby timing w takich kwestiach – jak ogłosiłam zakończenie kariery, to ministerstwo ogłosiło podwyżkę stypendiów, a prezes PKOL-u nagrody za krążki na igrzyskach (śmiech).
Który start uważasz za numer 1 swojego życia? Pytam, bo z doświadczenia wiem, że sportowcy na to pytanie często odpowiadają w zaskakujący sposób, mówiąc o wyścigu, który przeciętny kibic wcale nie uważa za najlepszy w ich CV.
Dla mnie to był występ z 2022 roku z Monachium, co ciekawe w sztafecie 4×100 m. Była taką wisienką na torcie, wcześniej zdobyłam wspomniany przez ciebie brąz sama i srebro z drużyną na 400 m.
Po wszystkim trener spontanicznie się spytał, czy ja i Pia Skrzyszowska nie chcemy dołączyć do sztafety. Ona akurat była po swoim finale na płotkach, ja też byłam, że tak powiem, wolna. Uznałyśmy, że chcemy zaryzykować. Poczułam ekscytację tym pomysłem, ja uwielbiam tego typu historie.
Obydwie byłyśmy w tamtym sezonie szybkie. Pia miała drugi wynik w Polsce na setkę, oczywiście po Ewie Swobodzie, ja trzeci. Więc teoretycznie ten start nam się należał, z tym że wcześniej nie trenowałyśmy z dziewczynami. Mnie to nie przeszkadzało, byłam doświadczona w temacie, bo w końcu przez lata biegałam tę sztafetę.
Skrzyszowska podała mi pałeczkę, ja Marice Popowicz-Drapale, a ona Ewie. Idąc do mety, zobaczyłam na telebimie, że Swoboda wpadła na nią druga, a tak w ogóle to mamy rekord Polski. Zajebiste, że udało nam się coś takiego zrobić, na spontanie i po całym sezonie startów.
Zrobiłaś w trakcie kariery coś skrajnie nieodpowiedzialnego? Może nie aż tak, jak Janne Ahonen, który skakał na mamucie w Planicy pijany, ale chętnie wysłucham jakieś pikantnej anegdotki.
To nie będzie hardcorowe, ale kilka lat temu w marcu pojechałam w przerwie między sezonem halowym a letnim na konie w Bieszczady. Jeździłam w terenie, przed galopem nie docisnęłam popręgu do siodła. W efekcie zjechałam z nim na bok, a potem spadłam i prawdopodobnie złamałam żebro. Nie wpłynęło to na moje wyniki, bo miałam jeszcze wtedy chwilę do startu sezonu. Ale i tak głupio mi się było przyznać, co zrobiłam.
Jazda konna to w ogóle jest piękna sprawa. Rewelacyjnie, gdy osiągasz konkretną prędkość, ale nie swoimi nogami.
Kiedyś powiedziałaś, że gdybyś mogła coś zmienić w swojej karierze, szybciej stawiałabyś granice. Jak zrobiłaś to w Eugene, mówiła o tym cała Polska [Ania odmówiła startu na MŚ w sztafecie mieszanej. Wcześniej zapewniano ją, że pobiegnie tylko w finale, potem okazało się, że tych startów ma być więcej, na co nie wyraziła zgody – red.].
To był właśnie moment, w którym po raz pierwszy porządnie to zrobiłam, i wcale tego nie żałuję. Do dziś uważam, że ta sprawa nie została rozwikłana – nikogo nie ukarano z powodu wprowadzenia nas w błąd, nie wyciągnięto też żadnych wniosków.
Rozmawiasz dziś z trenerem Aleksandrem Matusińskim, Igą Baumgart-Witan i Justyną Święty-Ersetic? W trakcie amerykańskiej aferki ci ludzie nie wypowiadali się o tobie pochlebnie.
Rozmawiam. Oczywiście, że rozmawiam. Najszybciej normalne relacje miałam z Igą. Powiedziałyśmy sobie wszystko prosto z mostu, nie było owijania w bawełnę, i za to ją szanuję. Nie musimy być przyjaciółkami, ale myślę, że jesteśmy we w miarę dobrych stosunkach.
Z trenerem próbowałam pogadać jakiś czas temu, na imprezie w Monachium. Przed startem sztafety mieliśmy zebranie, poruszyłam temat, ale usłyszałam tylko o tym, jaka ta prasa jest okropna i koniec tematu.
Wiadomo, dziennikarze tylko zmyślają czyjeś wypowiedzi, to nasza główna robota!
(śmiech)
Czy 20-letni zdolny polski lekkoatleta, który dziś wchodzi na areny, może mieć gwarancję, że PZLA dobrze poprowadzi jego karierę?
To zależy od tego, jakiego masz trenera i jak on jest, że tak powiem, ustawiony w środowisku.
Czasem taka osoba ma lepiej, czasem gorzej, ale generalnie to się chyba zmienia na plus. Być może przez moją sytuacją z Eugene.
Przetarłaś szlak?
Chyba tak, zobacz chociażby sytuację z Natalią Kaczmarek. Ona nie biega miksa, przyklaskuję tej decyzji, uważam, że jest bardzo dobra. W ogóle zastanawiam się, czy sztafeta mieszana to jest optymalne rozwiązanie. Mamy ją od kilku lat na imprezach, ale wiem, że to jest dyskusyjny temat w wielu ekipach, nie tylko w naszej.
To jest jednak bieg na 400 m, przed chwilą rozmawialiśmy o tym, jak ciężko trenuję się ten dystans. Pomyślmy więc, jak trudne dla organizmu jest gdy musisz go przebiec przykładowo siedem razy w ciągu tygodnia – indywidualnie, w jednej i drugiej sztafecie.
Jak człowiek ma predyspozycje by osiągnąć coś sam, to powinien na to stawiać od początku, bo to sport indywidualny, nie drużynowy. Wiem, że przyzwyczailiśmy się do tego, że w sztafecie są większe szanse na medal i taka mentalność trochę nam została – że drużyna jest najważniejsza.
Pamiętajmy jednak, że przez lata u nas odmieniły się role: zaczęłyśmy być coraz silniejsze indywidualnie, a to jest istotniejsze od występów drużynowych.
Zobacz, zajęłam ósme miejsce w finale mistrzostw świata. Ktoś powie: tylko ósma pozycja, żaden sukces. Ale biorąc pod uwagę, że cały świat biega, jest to jedno z większych osiągnięć mojego życia. Biała dziewczyna, która ma nieco inne uwarunkowania od ciemnoskórych koleżanek – oczywiście bez rasistowskich podtekstów, chodzi mi o sport – a jednak dała radę.
Co ma Natalia Kaczmarek, czego nie miałaś ty, że udało jej się zdobyć indywidualnie olimpijski medal?
Chyba miała wokół siebie więcej spokoju niż ja. U mnie ciągle było coś – zmiana dystansu, problemy zdrowotne, szukanie odpowiedniej treningowej drogi. Pamiętam, że jak ukrywałam swoją chorobę autoimmunologiczną i wahałam się co za tym idzie przenieść na 400 m, to wielu ludzi uważało, że boję się tego wysiłku. A to nie była prawda, po prostu bałam się, że przy większym stresie zaczną mi bardziej wypadać włosy. Przez to wszystko, niestety, straciłam pare lat.
Skala talentu jest u was podobna?
No tak, chociaż głupio mi tak o sobie samej mówić.
Polacy często niepotrzebnie są za skromni.
Po pewnym czasie trenowania zorientowałam się, że dostałam po rodzicach fajne, sportowe geny, że pewne rzeczy przychodziły mi dużo łatwiej niż innym. Miałam w sobie ciekawość sportu i tego, jak działa ciało. Rozwijałam ją, dało to dobre efekty.
Jak patrzyłaś na paryski bieg Natalii z perspektywy trybun, pojawiła się w sercu jakaś zadra, że to nie ty jesteś na jej miejscu?
Zupełnie nie. Zadziwiająco szybko przyszło mi przestawienie się na tryb przeszły, pogodzenie się z obecną sytuacją. Oglądałam ten start z perspektywy osoby usatysfakcjonowanej tym, co zrobiła w sporcie, a nie zazdroszczącej koleżance wyniku.
Zrobiłam wszystko, by być na igrzyskach w innej roli, ale skoro nie wyszło, to oznacza, że tak właśnie miało być. Zaakceptowałam to, poza tym byłam podekscytowana nową rolą, na której mi zależało. „Cieleśnie” już pokazałam, co potrafię, teraz mogłam błysnąć intelektualnie (śmiech).
Jak mówisz o sporcie, w głowie pojawia ci się tryb „biegam” czy „biegałam”?
Jak ktoś mnie pyta, kim jestem, to odpowiadam, że kobietą, tak jest najbezpieczniej, poza tym brzmi jakoś lepiej niż emerytką.
Polska lekkoatletyka jest dziś tak słaba na igrzyskach w Paryżu, czy jednak z twojej perspektywy nie ma co panikować?
Nie, ja uważam, że trzeba panikować!
Ok, może to nie jest najwłaściwsze słowo, bo w panikowaniu jest chaos, a co za tym idzie nie ma myśli przewodniej, która pozwoliłaby działać. A to działanie jest dziś najważniejsze.
To, co wydarzyło się na igrzyskach, jest efektem końcowym lat różnych zaniedbań. My naprawdę mamy utalentowanych zawodników, których można doprowadzić do sukcesów. Czasem, by wyzwolić z nich potencjał, wystarczyłoby po prostu dobre słowo, chęć pomocy drugiej osobie. Wtedy ktoś taki widzi, że się w niego wierzy, i rośnie.
Czyli co, polscy trenerzy stosują zimny wychów?
Trochę tak. Niejednokrotnie zamiast pochwał zawodnik słyszy od nich głównie teksty typu: „ja za twoich czasów to trenowałem w beznadziejnej, obskurnej siłowni, a ty masz szczęście, że masz to, co masz, nawet jeśli to niezbyt wiele”. No dobra, to możemy przy tym zostać, z tym że świat idzie do przodu. Ludzie jeżdżą w różne miejsca i trenują w idealnych warunkach. Dzięki temu codziennie wykonują kroczki do przodu. Jeśli chcemy z nimi rywalizować, musimy działać tak samo.
A czy PZLA działa dobrze, czy uważasz, że związek mógł w ostatnich latach coś zrobić lepiej?
Wiesz co, ja nie będę tutaj szukała jednego winnego tego stanu rzeczy, czy nawet kilku, bo to nie ma w ogóle sensu. Tu nie chodzi o rozliczanie, tylko o ruchy pod hasłem: żeby zrobić, trzeba robić.
Tego się trzymajmy.
Podstawa jest – mamy dostęp, choć może jeszcze nie tak często jakbyśmy chcieli, do różnych zgrupowań zagranicznych, stypendia zawodników będą szły do góry, mam nadzieję, że pensje trenerów również. Oni także potrzebują motywacji aby poświęcić się tej pracy w stu procentach, a nie dorabiać w szkole czy jakichś prywatnych sekcjach, by godnie żyć. Żeby trener chciał się rozwijać i mógł się rozwijać, to musi mieć na to czas, nie może ciągnąć kilku srok za ogon.
Żeby iść do przodu, szkoleniowcy powinni też uczyć się języków i jeździć na zagraniczne konferencje, aby wymieniać się na nich opiniami z kolegami po fachu z innych krajów. W Polsce cały czas rozmawiasz z określoną liczbą ludzi, w pewnym momencie to zatrzymuje rozwój.
Potrzebna nam jest też lepsza współpraca z Instytutem Sportu i uniwersytetami. Mamy świetnych uczonych, którzy są w stanie zaimplikować sportowcom odpowiednią wiedzę, która pomoże im się rozwinąć.
Jak chcesz się przyczynić do tych zmian?
Brałam pod uwagę opcję kandydowania na stanowisko prezesa Warszawsko-Mazowieckiego Okręgowego Związku Lekkiej Atletyki. I to byłby wiesz, dopiero jakiś pierwszy krok do tego, żebym mogła temu sportowi pomagać. Nie chodzi o to, że ja chciałam wejść tam i zarządzać twardą ręką, jak jakaś herszt baba.
Po prostu czuję, że mam w sobie bardzo dużo fajnej energii i pomysłów. Widziałam kawałek świata, jestem otwarta na wiele rzeczy, chce mi się działać. Przez lata byłam przewodniczącą Rady Zawodniczej i z jednej strony słuchałam czego brakuje sportowcom, z drugiej rozmawiałam regularnie ze związkiem. Rozumiem więc, jak to wygląda z obu perspektyw, chciałabym to kiedyś wszystko połączyć w jedną całość, żeby nie było narracji w stylu: Wy jesteście beznadziejni! I wy też!
Ostatecznie się na to nie zdecydowałam. Poczułam, że ten pierwszy rok po zakończeniu kariery chciałabym poświęcić na cieszenie się życiową “wolnością” i rozwijanie projektów, na które wpadłam jako lekkoatletka, a nie mogłam ich wtedy realizować ze względu na brak czasu.
Jak tak z tobą siedzę i słucham cię prawie od godziny, dochodzę do wniosku, że masz duszę społecznej działaczki.
No właśnie okazuje się, że chyba tak. Pytanie, czy to dobrze, czy nie? (śmiech).
Czasami ludzie mówią mi coś w stylu: Skoro ogarniałaś nas od strony zawodniczej, to teraz spróbuj z drugiej. Najpierw śmiałam się z tego i rzucałam coś w stylu: tak, na pewno.
Ale po pewnym czasie zaczęłam myśleć, że mam taki pakiet doświadczeń, który może pomóc mojemu sportowi. To mój duży atut, dlaczego więc kiedyś z niego nie skorzystać? Poza tym, kiedy sytuacja tego wymaga, potrafię być stanowcza i asertywna, a innym razem otwarta na negocjację i rozmowy. Myślę, że te cechy kiedyś pomogą mi na nowej ścieżce kariery.
Nie wszystkim działanie w lekkoatletyce wychodzi na dobre. Z tego co wiem, Tomasz Majewski stracił sympatię wielu osób w środowisku.
Co do jego odbioru – tak, jak mówiłam wcześniej, jest perspektywa zawodnika i związku, który tłumaczy czasem, jak coś wygląda od strony prawnej, współpracy z ministerstwem i tak dalej. To cholernie ciężkie, żeby pogodzić obie strony i każdy był zadowolony.
A co do mnie: czasami mam wrażenie, że ludzie w środowisku widzą mnie jako osobę zero-jedynkową, z którą się nie da dogadać. Myślą, że gdybym wskoczyła na wysokie stanowiska, poprzewracałabym wszystko do góry nogami. A tak nie jest. Ze mną na pewno można porozmawiać, jestem otwarta na kontrargumenty.
Nie chodziła ci po głowie trenerka? Na przykład Joanna Fiodorow pracuje z Wojciechem Nowickim.
Gdybym się tym zajęła, znowu przebywałabym kilkaset dni w roku poza domem. Nie mogłabym sobie ułożyć życia tak, jak chcę, przedłużyłabym w ten sposób swoją karierę.
No i chyba dalej chcesz pracować jako telewizyjna ekspertka?
Tak, to jest dla mnie fajna sprawa, przynosi mi dużą satysfakcję.
Ale to wiesz, taka robota dorywcza, od imprezy do imprezy kilka razy w roku. Poza nią muszę zajmować się czymś innym, mam dużo energii! Poza tym lubię rutynę. Jest fajna, uważam, że aby być naprawdę szczęśliwym w życiu, musisz mieć jakąś rutynę, jakiś obowiązek. Musi być coś, co trzyma cię w ryzach, musisz mieć do czego dążyć.
Jak tak o tym opowiadasz, przypomina mi się teoria jednego z menedżerów, który mówił, że eks-sportowcy są idealnymi pracownikami, bo są bardzo dobrze zorganizowani.
Coś w tym jest – moja mama rekrutowała ludzi i mówiła, że jak widziała u kogoś w CV, że uprawiał sport lub służył w wojsku, to od razu miał u niej plus 10 punktów.
Myślę, że będę dobrym pracownikiem. Przez ostatnie lata musiałam trenować w Polsce właściwie sama, sama musiałam sobie narzucić systematyczność i zdecydowanie dawałam radę. Uwielbiam mieć poczucie sprawczości, uwielbiam działać, w obliczu problemu zawsze staram się wymyślić rozwiązanie. Ja nie lubię nie robić!
Fot. Newspix.pl