Marek Rudziński rozpoznawany jest przez wszystkich fanów skoków narciarskich w Polsce. Znają go też ci oglądający lekką atletykę czy koszykówkę. Jako komentator współpracował z Eurosportem, TVP czy Canal+, wcześniej pracował w Polskim Radiu, a nawet gazetach takich jak “Sztandar Młodych”. Czemu uważa, że widz przed telewizorem widzi więcej od komentatora? Dlaczego mógłby nie być dziennikarzem, gdyby nie Michał Listkiewicz? Jak to się stało, że w Barcelonie komentował mecz z balkonu? I czym może narazić się Robertowi Korzeniowskiemu? Zapraszamy na wywiad o pracy komentatora, jego przemyśleniach o współczesnym sporcie i świecie, ale też przygodach – nocowaniu u Kazimierza Górskiego, podróżach z Ireną Szewińską czy załatwianiu audiencji u… papieża.
SEBASTIAN WARZECHA: Dziwnie ogląda się panu te pierwsze konkursy Pucharu Świata, już nie z dziupli komentatorskiej?
MAREK RUDZIŃSKI: Nie, bo świadomie zrezygnowałem z komentowania na koniec poprzedniego sezonu. W związku z tym byłem przygotowany na to, że nie będę tego robił. Nie brakowało mi tego. Oglądałem te skoki, rozmawiałem przy tym z żoną, jej tam trochę też komentowałem, jeśli można tak powiedzieć. Chociaż ona od lat śledzi skoki, więc wie, o co w tym chodzi.
Mówił pan w przeszłości, że będąc po prostu widzem, ogląda się i komentuje łatwiej. Dostrzega pan to teraz tym bardziej?
Więcej się wtedy widzi. Jak się komentuje, to trzeba być skupionym na bardzo wielu rzeczach. W przypadku skoków przy przelicznikach jest kilkanaście kolumn liczb, które człowiek ma na ekranie i które śledzi. Pokazują się różne dane. Musi też zaglądać w notatki, żeby coś powiedzieć, jeżeli nie ma tego w głowie. A do tego śledzić sam skok i słuchać, co mówi kolega. A potem to wszystko połączyć. Więc na pewno dużo mniej widziałem, niż teraz, jak sobie siedzę i nie muszę na tym wszystkim się skupiać, a tylko oglądam skoki.
Na logikę wydawałoby się, że powinno być odwrotnie.
Nie, nie. Jak ktoś spróbuje sobie pokomentować, to się przekona, że będzie mniej widział, naprawdę.
A kiedy pan zaczynał, to komentować skoki było łatwiej? Nie było przecież przeliczników, zmian belek…
Było, jeśli nie było żadnych problemów z wiatrem. Bo wtedy trafiały się przerwy po 15-20 minut, gdy nic się nie działo, a myśmy byli na antenie. Albo wiatr przerywał zawody, gdy skoczyło już kilkudziesięciu zawodników i trzeba było zaczynać od nowa. To się wtedy ciągnęło, nic się nie działo, tylko pokazywali kiwające się drzewa.
Ale jeżeli konkursy odbywały się płynnie, wszystko było dobrze, to wtedy faktycznie komentowało się łatwiej. Patrzyło się na skok i kto wylądował dalej, nie miał podpórki czy upadku, więc dostał oceny po 18 punktów, to po prostu musiał wygrać z tym, który wylądował pięć metrów bliżej. A dzisiaj nie ma takiej gwarancji, bo decydują przeliczniki.
W wywiadzie dla skijumping.pl mówił pan, że skoki już pana znużyły. Czy to właśnie efekt przeliczników i tego jak wygląda obecnie dyscyplina, czy też tego, że to już prawie trzydzieści lat ich komentowania? A może obu tych czynników naraz?
Pewnie i jedno, i drugie ma wpływ. Trzeba wziąć pod uwagę, że ja już pracuję czterdzieści cztery lata w zawodzie, a od trzydziestu komentuję skoki, bo zacząłem na igrzyskach w Lillehammer. Z kolei ponad dwadzieścia sam Puchar Świata, a kiedyś jeszcze komentowałem i biegi, i kombinację norweską ze świętej pamięci Bogdanem Chruścickim. U mnie jeszcze był curling, u niego łyżwy szybkie, więc mieliśmy tego bardzo dużo. Do tego dochodzi to, że moim zdaniem skoki nie idą w dobrym kierunku przez te przeliczniki wiatru. Ale też mieszkam od kilku lat w Gdańsku, więc stałe jeżdżenie przez cztery miesiące w roku do Warszawy mnie zmęczyło.
Gdy dzisiaj siada pan w fotelu i włącza skoki, słuchając, jak komentują Michał Korościel oraz Igor Błachut, to myśli pan sobie czasem: „o, ja bym to inaczej powiedział”, albo „ja bym w inny sposób ten skok ograł”?
Wiadomo, że każdy robi to trochę inaczej, ale nie zastanawiam się nad tym. Choć mam czasami tak, że niektórzy komentatorzy – ale nie ci ze skoków narciarskich – są dla mnie irytujący. Jednak jeżeli nie odpowiada mi komentarz, to sobie ściszam głos i oglądam bez niego. Na szczęście w przypadku skoków i moich kolegów, którzy komentują teraz, nie muszę tak robić. Owszem, czasami pewnie można powiedzieć coś inaczej, ale ja sam do siebie też miałem nieraz zastrzeżenia, że coś powiedziałem tak, a mogłem inaczej. Język jest bogaty i można różnie interpretować różne wydarzenia, użyć różnych słów, przeżywać różne emocje. Nie mam do Michała i Igora zastrzeżeń.
Marek Rudziński i Igor Błachut. Fot. Newspix
Czy w skokach – szczególnie teraz, gdy tych konkursów jest coraz więcej – nie jest tak, że komentarz staje się w pewnym momencie bardzo wtórny i trudno uciec do pułapki powtarzania po sobie?
Na pewno jest problem w tym, że sportu jest generalnie za dużo. Kalendarz jest tak przeładowany, że to już jest trudne do zniesienia. Kiedyś sport był „weekendowy”, pomijając oczywiście igrzyska czy piłkarskie mistrzostwa świata albo Europy raz na cztery lata. Imprezy sportowe odbywały się w soboty i niedziele. A w tej chwili sport jest od niedzieli do niedzieli. Na okrągło. Nie ma właściwie dnia, żeby nie było jakichś wydarzeń.
To oczywiście pociąga za sobą znużenie wśród widzów, ale też wśród komentatorów, szczególnie jeśli mają oni za sobą kilkadziesiąt lat pracy. Ale to też powoduje dramatyczną sytuację u zawodników, bo kontuzje stały się chlebem powszednim dzisiejszego sportu i są jego zmorą przez to, że kalendarz jest tak przeładowany. Żeby być dzisiaj sportowcem osiągającym sukces, trzeba ciężko pracować, na przeciążeniach. Nie na obciążeniach, tylko przeciążeniach. To powoduje, że organizmy tego nie wytrzymują. Kontuzji jest multum.
Czego pana zdaniem potrzebuje dobry komentator?
Wiedzy przede wszystkim. Musi się znać na tym, co robi. Tak jak każdy zresztą. Jak ktoś jest hydraulikiem, to musi się znać na hydraulice, prawda? Jest nauczycielem, więc ma obowiązek wiedzieć, o co chodzi w pedagogice. Komentator czy dziennikarz powinien dobrze się znać na tym, co chce robić. W związku z tym musi daną dyscyplinę czy dyscypliny, którymi się zajmuje, rozumieć. Powinien znać przepisy, historię, zasady, ludzi… Wiele rzeczy się na to składa.
Jeżeli jest komentatorem mówiącym, to mógłby też mieć głos, który jest odpowiedni, i umieć mówić po polsku. Powinien umieć przeżywać to, co robi, budować emocje. Jeżeli pracuje w radiu, to do tego tworzyć teatr wyobraźni, czyli opisywać wszystko tak, żeby ludzie mogli to sobie wyobrazić. Jeżeli w telewizji, to z kolei nie zagadywać, nie przeszkadzać i potrafić zagrać ciszą, obrazem. Wiele elementów się na to składa i to nie jest takie proste zadanie. Tym bardziej, że, tak jak mówiliśmy, gdy ktoś siedzi sobie w fotelu, to i tak widzi i wie lepiej. A dzisiaj jeszcze żyjemy w takich czasach, że wszystko jest w Internecie, więc jak człowiek popełni jakąś gafę, to ludzie natychmiast to wychwytują.
Da się zaliczyć transmisję idealną?
Żeby nie popełnić jakiegoś błędu, żeby się trochę nie „zakalapućkać”, to ciężko jest. W Eurosporcie jeszcze podlegamy wydawcom, którzy nam przekazują informacje, bo są momenty, kiedy trzeba przerwać komentarz, tak zwane cue pointy. Teraz dochodzi jeszcze studio, do tego jakieś inne rzeczy, więc tych komend na uszy się dostaje bardzo dużo. Plus to, co trzeba oglądać, patrzeć, sprawdzać z wynikami. Jak jesteśmy w studiu, to nie widzimy wszystkiego. Więc zrobienie takiej, nie wiem, 3-4 godzinnej transmisji bez żadnej pomyłki, niedokładności czy jakiegoś błędu, jest niemal niemożliwe. Przecież jesteśmy tylko ludźmi, w związku z tym wszyscy popełniamy błędy.
Pan lubi wyzwania w pracy zawodowej?
To znaczy?
Mówił pan wielokrotnie, że najbardziej kocha oglądać i komentować lekkoatletykę, bo jest do tego komentowania najtrudniejsza.
To nie to, że to wyzwanie, to po prostu fakt. Lekkoatletyka jest najtrudniejsza do komentowania, ale jest piękna. Ja lubię lekkoatletykę jako sport. W związku z tym, czy ona jest lekka czy trudna do komentowania, po prostu lubię ją komentować, bo sprawia mi to wielką przyjemność. Tam bardzo dużo się dzieje, a ja lubię, gdy coś się dzieje. Dlatego też między innymi się z tych skoków trochę wycofałem, bo tam się przestało dziać. Teraz komentuję jeszcze sobie kombinację norweską, gdzie są skoki, ale są też biegi, a w biegach się coś dzieje. A w lekkoatletyce to w ogóle: są skoki, biegi i rzuty, rozgrywane niemal równocześnie. Duża liczba zawodników startujących, emocje, rekordy. Bardzo trudno się to komentuje, bo jest sporo rzeczy naraz do ogarnięcia. To nie jest dwóch bokserów, dwóch tenisistów czy 22 piłkarzy. W czasie sesji na igrzyskach czy na mistrzostwach świata w ciągu trzech godzin jest na stadionie 150 lekkoatletów. I to faktycznie jest wyzwanie.
Przed igrzyskami robiłem wywiad z Przemysławem Babiarzem i mówił właściwie to samo. Dodawał też, że dlatego wybrał kiedyś pływanie a nie kolarstwo – bo na pływalni też stale się coś działo.
Bo tam się ludzie ścigają. W kolarstwie też, ale czasami jadą etap po płaskim przez pięć godzin i można zwariować. Natomiast w pływaniu jest 50 metrów, 100, 200 i się dużo dzieje, bo zasuwają cały ten dystans. A jak się coś dzieje w sporcie, to jest fajnie. Dla komentatora to też przeżycie. Tak samo jak dla widza.
CZYTAJ TEŻ: “IGRZYSKA TO WYJĄTKOWY SPEKTAKL”. WYWIAD Z PRZEMYSŁAWEM BABIARZEM
Kolarstwo trzeba umieć zagadać. Tomasz Jaroński czy Krzysztof Wyrzykowski oczywiście to potrafią.
Ja też komentowałem kolarstwo i je lubiłem, bo tam się dzieje, ale kiedy jadą po górach. Jak jadą po płaskim, to jest spokój przez 200 kilometrów, a na końcu rozgrywają między sobą walkę sprinterzy. Nie wygra nikt inny, to musi być sprinter.
Mówił pan też, że uwielbia lekkoatletykę, bo tam nikt nie ingeruje w zasady. A jednak są próby. Niedawno miał miejsce eksperymentalny mityng w Szwajcarii. Eksperymentuje się też na przykład z chodem.
Tak, ale chód moim skromnym zdaniem w ogóle powinien być poza lekkoatletyką. Może się narażę Robertowi Korzeniowskiemu, ale chód jest jedyną konkurencją lekkoatletyczną, która nie jest pomierzalna. Wszystkie pozostałe są obiektywnie pomierzalne. Rzucanie, skakanie, bieganie – tam liczą się centymetry, milimetry czy sekundy. A w chodzie jest też subiektywna ocena sędziów. Może jeszcze niedługo, bo pracują nad tym, żeby wymyślić czipy, które będą wyłapywać tę fazę lotu i wpływać na dyskwalifikacje. Okej, gdy się to wprowadzi i znajdą metodę, żeby udowodnić, że zawodnik popełnia przewinienie, no to dobrze. Ale jeżeli to jest ocena – jak to było w przepisach – „nieuzbrojonym okiem sędziego”, to nie jest lekkoatletyka. To już jest łyżwiarstwo figurowe.
Natomiast poza tym oczywiście coś tam próbują. Choćby mówi się o zmianie sposobu odbicia w skokach – czy mierzone ma być tak jak do tej pory, od belki, czy może konkretnego miejsca, z którego zawodnik się odbije. Są różne pomysły, ale generalnie rzecz biorąc, oprócz tego, że pojawiają się nowe konkurencje, jak sztafety mieszane, czy jakieś tam jeszcze inne historie, to lekkoatletyczne zasady są niezmienne od lat.
Pan jako komentator jest najbardziej kojarzony z dwoma dyscyplinami, o których tu mówimy – skokami narciarskimi i lekkoatletyką. A ja zapytam: dlaczego nie koszykówka? W końcu to z nią był pan związany jako zawodnik.
No bo jak nie ma jej w Eurosporcie, to jak mam komentować? (śmiech) Jak była w Eurosporcie, to komentowałem. Jak byłem w Telewizji Polskiej przez pięć lat i była tam polska liga, to komentowałem, jeździłem na mecze. Jak zaczynało się NBA w Telewizji Polskiej, a Włodek Szaranowicz poprosił mnie, żebym ją z nim robił, to robiłem. Teraz jestem związany umową z Eurosportem, gdzie koszykówki nie ma, no to nie komentuję. Od przyszłego roku ma być NBA, to zobaczymy. Jak byłem w radiu to komentowałem oczywiście dużo koszykówki, zajmowałem się nią na bieżąco. Później w Eurosporcie czy Canal+ też. Zajmowałem się tym sportem też na przykład na tegorocznych igrzyskach.
Na igrzyskach była też koszykówka 3×3. Wiele osób ją naprawdę polubiło. Panu podoba się bardziej od tradycyjnej?
Początkowo w ogóle mi się nie podobała. Zacząłem się do niej jednak przekonywać, bo ona jest fajna, szybka, dużo się dzieje. Jeszcze bym wprowadził może taki system, jak w piłce nożnej, żeby na igrzyskach to była dyscyplina dla młodzieżowców. Bo czasem trafiają się tam tak, przepraszam za słowo, „odpady” ze zwykłej koszykówki – zawodnicy, którzy kończą tam kariery albo się nie sprawdzają, ale jeszcze chcą pograć, więc przechodzą do 3×3. Ale i tak ta koszykówka mi się teraz podoba, choć początkowo uważałem, że to jakieś zaprzeczenie prawdziwej koszykówki. Mimo tego, że jak byłem graczem, to na treningach meczyki 3×3 były bardzo interesujące i wszyscy to lubiliśmy. (śmiech)
Skąd ta koszykówka w ogóle w pana życiu? W latach 60. czy 70. w Polsce to na pewno nie był sport pierwszego wyboru.
Chciałem być piłkarzem, tak jak wszystkie dzieciaki. Od dziecka chodziłem na mecze czy to piłkarskie, czy bokserskie. Zabierał mnie na nie tata, on we mnie ten sport zaszczepił. Potem jak już byłem chłopakiem, który mógł samodzielnie chodzić na trybuny, to mieszkaliśmy blisko Stadionu Dziesięciolecia, czyli obecnego Narodowego. Chodziłem tam na mecze Gwardii Warszawa. Jak już miałem kilkanaście lat, to chodziłem też na Legię, byłem jej wiernym kibicem. Wszystkie mecze z Feyenoordem, Standardem i tak dalej oglądałem na Łazienkowskiej.
Chciałem być piłkarzem, ale okazało się, że miałem skrzywienie kręgosłupa. Lekarze powiedzieli, że piłka nożna nie jest przy tym najlepszym sportem, że raczej siatkówka, pływanie czy koszykówka. A ja ogólnie lubiłem sport, szkołę reprezentowałem we wszystkich dyscyplinach. I jak miałem jakieś 13 czy 14 lat, to przyszedł kolega i powiedział, że jest taki klub w Warszawie, MKS MDK, gdzie można trenować koszykówkę. Było nas trzech z podwórka, więc pojechaliśmy razem na Konopnicką do dawnego YMCA. Jak trener zobaczył dwóch moich kolegów, którzy mieli 1,80 m, to mu się oczy zaświeciły. A ja miałem 1,65 m, więc nie bardzo zwrócił na mnie uwagę, ale przyjął w pakiecie. (śmiech) Potem się okazało, że oni szybko skończyli, a ja dalej grałem w tym MDK-u, a później poszedłem do Polonii i w niej zostałem.
To chyba takie warszawskie losy? Kibic Legii zostaje zawodnikiem Polonii…
Tak się złożyło. Polonia w tamtym czasie w piłkę grała na poziomie trzeciej ligi, a Legia była czołowym klubem, więc chodzenie na nią było naturalne. Nawet nie wiem, czy wtedy była jakaś „kolizja” na linii Legia-Polonia. Nie zwracałem na to żadnej uwagi. Lubiłem sport, więc chodziłem na Gwardię, chodziłem na Legię, a jak Polonia grała w koszykówkę lepiej od Legii, to chodziłem na Polonię. Nie miałem z tym problemu.
Wygrał pan w Polonii Puchar Polski, było też wicemistrzostwo. Równocześnie łączył pan tę grę z etatem na kolei i studiami. Jak udawało się to wszystko ogarnąć?
Łatwo nie było, bo na uniwersytecie nie przyznawałem się, że jestem sportowcem. Panowała wtedy opinia, że jest się albo intelektualistą, albo „siłowcem”. A jak siłowcem, to niech taki idzie na AWF, a nie uniwersytet. Do tego był ten kłopot, że jak byłem na drugim czy trzecim roku studiów, to już miałem wspomniany etat na kolei. Trenera nie interesowało, czy ja studiuję, czy nie studiuję – skoro miałem ten etat, to musiałem dwa razy dziennie trenować. O 11 rano musiałem być na treningu, a w tym czasie były zajęcia. Więc kombinowałem na różne sposoby. Nie traktowałem tych studiów być może przesadnie entuzjastycznie, ale koledzy pomagali i jakoś udawało mi się zdawać egzaminy. No i tak w sumie bez żadnego dziekańskiego, bez żadnej przerwy, bez żadnego indywidualnego toku studiów skończyłem dzienne studia, trenując równocześnie dwa razy dziennie.
Gdybym miał trochę mniej zajęć związanych ze studiami, może byłbym lepszym graczem. Bo ja nie byłem najlepszym zawodnikiem, ale robiłem te studia i jeszcze do tego byłem młodym człowiekiem, który chciał się trochę bawić. Dużo rzeczy naraz wchodziło w grę. Przez to może i studiów, i sportu nie traktowałem na najwyższym poziomie. Więc nie byłem ani najlepszym studentem, ani najlepszym koszykarzem.
Ale finalnie to wszystko się ładnie połączyło i pomogło znaleźć pracę w dziennikarstwie. Bo tę w pewnym sensie „załatwił” przecież mocno związany z Polonią Michał Listkiewicz, późniejszy prezes PZPN.
Michał mieszkał na Muranowie, blisko Polonii. A ponieważ studiował hungarystykę, to mówił po węgiersku. Myśmy z kolei jeździli właściwie co roku na Węgry, żeby grać jakieś turnieje, więc Michał ruszał tam z nami jako tłumacz. A jak skończył studia, to zaczął pracować jako dziennikarz w warszawskim oddziale katowickiego „Sportu”. Wtedy to była bardzo rozpoznawalna gazeta, największa obok „Przeglądu Sportowego”, pracowali tam Andrzej Kostyra, Kazimierz Marcinek, właśnie Michał i jeszcze paru innych dobrych dziennikarzy.
Michał był już tym dziennikarzem, gdy ja jeszcze grałem. A jak powoli kończyłem, to zacząłem rozpuszczać wici, że chciałbym się w tym dziennikarstwie spróbować. Nie od razu się udało, dlatego poszedłem do pracy na uniwersytecie w Agencji Almatur. Ale potem, w czasie turnieju Wyzwolenia Warszawy, Michał powiedział mi, żebym poszedł do „Głosu Pracy”, bo tam się zwolniło miejsce i być może by mnie przyjęli. Okazało się, że szefem był tam Janusz Karaczewski, który był kiedyś koszykarzem Legii i znał mnie z mojego grania. Tak się to szczęśliwe złożyło, że mnie przyjął, a Michał został ojcem chrzestnym mojej pierwszej pracy w “Głosie Pracy”. Jemu zawdzięczam, że ją znalazłem.
Jedno wolne miejsce, a chętnych pewnie nieco więcej.
To były takie czasy, że była jedna telewizja, jedno radio i trochę gazet, a etaty były w nich limitowane. Ja znałem na przykład dobrze Łukasza Jedlewskiego, wieloletniego naczelnego „Przeglądu Sportowego”, i mówiłem mu, że chciałbym pracować w dziennikarstwie. A on mi na to, że niestety nie może mnie przyjąć do pracy, bo po prostu nie ma etatu. Musiałby ktoś odejść albo umrzeć, inaczej się nie dało.
Wspomniał Pan Janusza Karaczewskiego. To był pana pierwszy mentor w dziennikarstwie?
Tak, Janusz to mój pierwszy szef i mentor. Był fantastycznym dziennikarzem i dobrym człowiekiem – bardzo życzliwym, dużo pomagał. Ja starałem się pisać na tyle, na ile potrafiłem. On mnie właściwie uczył tego pisania. Brał tekst, który napisałem, czytał go i mówił: „zobacz, co ty napisałeś, to powinno brzmieć tak, a to powinno być inaczej”. Musiał mnie uczyć, bo nikt wcześniej tego nie robił. Na studiach nie, bo ja studiowałem nie dziennikarstwo, a nauki polityczne. Zresztą na dziennikarstwie też za bardzo tego pisania nie uczyli. Więc Janusz bardzo mi pomógł. Sporo mu zawdzięczam.
Podobno pierwszy większy tekst, jaki pan opublikował, był tak naprawdę jego dziełem.
Tak, bo on miał wiedzę na temat, na który ja miałem pisać. Chciał, żebym poszedł na konferencję, posłuchał, co tam mówią i o tym napisał. Tak zrobiłem, ale on mi to potem napisał od nowa. Oczywiście ja się później dopiero przekonywałem, że to, co mówi się na konferencjach, niekoniecznie jest prawdą. Wtedy napisałem tekst z tego, co mówili, on powiedział mi, że był bardzo dobry, ale napisał i tak po swojemu, bo więcej wiedział. Tyle że podpisał moimi inicjałami.
Praca więc była, ale wkrótce przyszedł stan wojenny i tę pracę zabrał.
Życie składa się ze zbiegów okoliczności. Stan wojenny spowodował, że wszystkie media były zamknięte. Istniała tylko telewizja i radio dla niewielkiej liczby ludzi, którzy tam się dostawali. Najczęściej w mundurach. Gazety, poza „Trybuną Ludu”, czyli organem Komitetu Centralnego, były zamknięte. Dziennikarze pozostawali w zawieszeniu. Ja też, bo „Głos Pracy” się nie ukazywał. W zasadzie do marca czekaliśmy, co się wydarzy. Ale wiadomo było już chyba w lutym, że gazeta prawdopodobnie nie powróci. No i Janusz znalazł mi nową pracę, w redakcji „Sztandaru Młodych”. Może gdyby nie stan wojenny, to do dziś pracowałbym w „Głosie Pracy”?
Wkrótce trafił pan jednak do Polskiego Radia. Trudno było przestawić się ze słowa pisanego na mówione?
W sumie poszło dosyć gładko. Pomógł kolejny zbieg okoliczności, bo dosłownie chwilę po tym, jak przyszedłem do radia, to odeszli z niego Włodek Szaranowicz, Darek Szpakowski i Henryk Urbaś, czyli trzech czołowych dziennikarzy. No i nagle w tym radiu trzeba było stawiać na takiego początkującego, młodego człowieka jak ja. Ja do tego przyprowadziłem do radia Andrzeja Janisza, którego znałem z uniwersytetu. Był tam też młody, początkujący Tomek Zimoch, do tego starsi koledzy. Musieliśmy tę redakcje dźwigać, bo rzucili nas na głęboką wodę. Jakoś sobie radziłem. Trzeba też było pisać wiadomości, serwisy, scenariusze, więc to pisanie, którego nauczyłem się wcześniej, było dosyć istotne. Mówiłem, jak mówiłem i głos miałem, jaki miałem. Okazało się, że zdałem kartę mikrofonową i mogłem pracować przy mikrofonie na żywo. Nie byłem tym przestraszony, nie miałem tremy. Chyba poszło dobrze.
Wychodzi, że tak, bo przecież w 1984 roku – dwa lata po przejściu do radia – miał pan jechać na igrzyska do Los Angeles. Jak pan zareagował na wieść, że ten wyjazd się nie odbędzie?
Przykro mi było oczywiście. Tym bardziej, że koleżanka i koledzy z redakcji pojechali potem na zawody Przyjaźń 84, organizowane dla zawodników z krajów komunistycznych zamiast igrzysk. A ja, ponieważ miałem jechać do Los Angeles, to nie pojechałem nigdzie. Chyba jako jedyny w całej redakcji. W pewnym sensie zostałem podwójnie ukarany decyzją Polskiego Komitetu Olimpijskiego.
Nie przeżywałem tego jednak jakoś strasznie. Miałem jechać, nie pojechałem – trudno. Ale trochę przykro było. Bardziej chyba jednak dlatego, że nie pojechali sportowcy, bo już znałem trochę ludzi ze środowiska sportowego i wiedziałem, że przygotowywali się do tego startu. Chcieli tam pojechać, potem bardzo przeżywali to, że nie mogli. Więc mnie też było z tego powodu smutno.
Ja sam przy tych igrzyskach, można tak to nazwać, pracowałem zaocznie. Tam pojechał Bogdan Chruścicki, już nieżyjący. I on dawał korespondencję dla nas do Kronik Sportowych. My ją przyjmowaliśmy, montowaliśmy, a przy okazji się z nim rozmawiało. I tak docierały do nas jakieś informacje o tych igrzyskach.
Szczerze mówiąc nie miałem pojęcia o tych korespondencjach. Cenzura je sprawdzała?
Nie, nie. Faktycznie była jeszcze cenzura w radiu, ale nas tam specjalnie nie ograniczali. Tak że nie przypominam sobie, żeby był jakiś problem. A Bogdan potem napisał nawet o tych igrzyskach książkę.
Pan w końcu też pojechał na igrzyska – w Seulu, cztery lata później. Czymś pana ta Korea zaskoczyła?
Dla mnie to było ogromne przeżycie, bo pierwszy raz pojechałem tak daleko, w dodatku do tak wielkiego miasta. Było tam też trochę dodatkowej otoczki, bo z Korei Północnej straszyli, że im się ten Seul w roli organizatora nie podoba i zrobią coś, żeby te igrzyska popsuć. Odgrażali się. Przez to było tam bardzo dużo wojska, policji. Właściwie na każdym kroku się widziało snajperów na dachach, policjantów w mundurach, pewnie też było wielu w cywilu. Te igrzyska były takie mocno policyjne.
Szybko przekonałem się też, że ludzie tam inaczej reagują na niektóre rzeczy niż u nas, w Europie. Była tam taka historia z bokserem koreańskim, który nie chciał zejść z ringu po tym, jak został uznany za pokonanego. I przeżywaliśmy chwile grozy, bo kibice niemal weszli na ring, żeby zlinczować sędziów, a myśmy tam gdzieś siedzieli na swoich stanowiskach z Włodkiem Szaranowiczem.
Choć ogółem dobrze wspominam te igrzyska, mimo że miałem też smutną przygodę. Bo wtedy był ten słynny bieg Carla Lewis z Benem Johnsonem. Dostałem sporo czasu, żeby go zrelacjonować. Chyba dobrze to zrobiłem, bo fragmenty puszczali potem w serwisach w Polskim Radiu. A później okazało się, że Benka wyrzucili za doping. W związku z tym moja transmisja też poszła do kosza. Ale przeżycie było.
Był pan na dwunastu igrzyskach, licząc letnie i zimowe. Trzeba więc zapytać: które były najwspanialsze?
Nie mogę określić, że któreś były najwspanialsze, ale bez wątpienia po tym, co się działo w Paryżu, to mogę powiedzieć, że Paryż chyba wyrasta do miana numeru jeden. Fantastycznie zorganizowano te igrzyska. Człowiek czuł się, jakby chodził z przewodnikiem po Paryżu i odwiedzał w nim wszystkie najważniejsze zabytki, a potem okazywało się, że to były miejsca rywalizacji. Plus po pandemicznych czasach zainteresowanie ludzi było nieprawdopodobne. Tłumy na każdych zawodach, wszystkie te przepiękne obiekty wypełnione od pierwszego do ostatniego miejsca. Do tego ładna pogoda, jedynie z wyjątkiem ceremonii otwarcia. Poziom rywalizacji też był niebotycznie wysoki. Wszystko było na medal. Mieszkaliśmy w bardzo dobrym hotelu, mieliśmy świetnie zorganizowany transport.
Choć oczywiście były też igrzyska w Rio, na których miałem możliwość być z żoną. Mieszkaliśmy w przepięknym miejscu nad samym oceanem, można było wyjść na plażę, bo była piękna pogoda. Cudowne były też igrzyska zimowe w Lillehammer w 1994 roku. Genialna pogoda, piękna zima, ale zabrakło za to sukcesów polskich sportowców, co było trochę smutne.
Tak naprawdę każde igrzyska miały coś w sobie interesującego. Na dobrą sprawę tylko Pjongczang był słaby, bo było bardzo zimno i mało kibiców. Były wydzielone strefy, gdzie fanów przywozili na zawody, a tak poza tym to byli tylko akredytowani ludzie. Przez to było zimno, ponuro i smutno. Ale poza Pjongczangiem wszystkie igrzyska były fajne i każde inne. W Sydney chodziło się do góry nogami. (śmiech) W Atlancie było bardzo gorąco, ale mnóstwo ludzi i też wspaniale. Barcelona była fantastyczna, bo grał Dream Team, a ja mogłem to obserwować. W Soczi mieliśmy medale, to było piękne. Naprawdę nie mogę powiedzieć, że któreś z tych igrzysk były lepsze od innych. Wszystkie były interesujące, każde były wielkim przeżyciem dla komentatora.
Miałem w głowie pytanie o to, czy ma pan poczucie niedosytu, że to Paryż był pożegnaniem, a akurat tych polskich medali było mniej. Ale czy to na pewno było pożegnanie?
Nigdy nie mów nigdy, w życiu różnie bywa. Może się okazać, że jeszcze popracuję przy tych igrzyskach w Cortinie d’Ampezzo, bo do nich blisko, półtora roku. Niekoniecznie muszę tam jechać, ale może coś przy nich będę robić. Zobaczymy. Los Angeles 2028? Nie nastawiam się, bo mam już swoje lata, a pracują w dziennikarstwie młodzi ludzie i robią to bardzo dobrze. Ale jeśli by ktoś chciał skorzystać z mojej wiedzy, to może coś jeszcze z tego będzie. Nie mówię nie, ale nie jest też tak, że koniecznie bym tego chciał. Trzeba też patrzyć na to, że świat czy technologia są już inne. Młodzi ludzie ją opanowują, a mnie już czasem to przerasta, bo ja się przecież wychowywałem na ręcznej maszynie do pisania i na kalkach. Młodzi ludzie dziś już nie wiedzą, co to kalka. Pan wie?
Wiem.
No proszę. Ale wielu młodych ludzi już nie wie. Często nie wiedzą nawet, jak wygląda maszyna do pisania. A ja na niej długo pracowałem.
Dodam, że to też wiem. Jednak zastanawiam się, czy nie kusi pana to Los Angeles też z innego powodu – bo byłoby ładnym spięciem kariery: w 1984 się nie udało, można by pojechać 44 lata później.
Z tego punktu widzenia faktycznie, ale nie wiem, zobaczymy. Nie ma sensu wybiegać tak bardzo w przyszłość, do tych igrzysk jest jeszcze daleko.
To zapytam inaczej: czy w słynnym dzienniku z międzynarodowymi wyjazdami, który pan prowadzi, jest jeszcze miejsce na kolejne?
Jest, bo ja tak naprawdę piszę to wszystko na kartkach. (śmiech) To nie jest jakiś faktyczny dziennik, po prostu odnotowane wszystkie wyjazdy, na których byłem, ale śmiało można kolejne dopisywać. Miejsce jest, tylko czy wyjazdy jeszcze będą, to trudno powiedzieć. Zobaczymy. Dwieście przekroczyłem, to dobry wynik.
Wspomniał pan o różnicach, więc czym różni się współczesne dziennikarstwo od tego sprzed lat?
No właśnie przede wszystkim technologią. Ja pisałem na ręcznej maszynie do pisania, a jak poszedłem do radia, to trzeba było zamawiać międzymiastowe i międzynarodowe telefony. W telewizji mieliśmy o tyle przewagę, że była centrala Radiokomitetu, który szybciej łączył i nie trzeba było trzy dni czekać na połączenie międzynarodowe, tylko dostawało się je w ciągu godziny. Pracowało się na taśmach, takich szpulowych, a gazetę się robiło w drukarni, składając ją po nocach. To zupełnie inny świat, inne technologia. Telewizja była przecież czarno-biała. Jak robiłem pierwsze wiadomości sportowe, to mówiłem: „w ciemniejszych strojach Legia, atakuje na lewą stronę”. Były już kolorowe telewizory, ale nie wszyscy je mieli, więc trzeba było tak mówić. Świat się zmienił. Kiedyś nie było Internetu, nie było telefonów komórkowych, nie było tego wszystkiego, co jest dzisiaj. To jest podstawowa różnica.
W skrócie: szybkość przepływu informacji jest dziś dużo większa. Zastanawiam się, jak szybko przychodziły te wspomniane korespondencje z Los Angeles?
Szybko. To było tak, że Bogdan dzwonił do nas, a myśmy dzięki tej centrali międzynarodowej mogli z nim bezpośrednio rozmawiać. On dzwonił z jakiegoś telefonu z centrum prasowego, żeby nie płacić, i mieliśmy bezpośrednią łączność. Myśmy tę jego korespondencję nagrywali i ona była puszczana w radiu. Była oczywiście różnica czasu między Polską a Stanami, te osiem czy ileś godzin, ale to tyle. Z tym że on tych igrzysk nie relacjonował na bieżąco, oczywiście. Mówił o tym, co już się wydarzyło jakiś czas temu.
Dziś jednak wystarczy wejść na social media i już się wszystko wie. Nie trzeba nawet oglądać transmisji, a i tak można śledzić igrzyska na bieżąco.
Jak mówiłem: to jest inny świat. Ja żyłem w innym świecie w latach 70., 80., nawet w 90., a dzisiaj żyjemy w jeszcze innym świecie, w XXI wieku. Jeśli chodzi o rozwój technologiczny radia czy telewizji, to jest w ogóle niebywałe! Jak ja teraz byłem w Paryżu i myśmy mieli studio na dachu jednego z hoteli, to tam było sześć czy siedem oddziałów Eurosportu i wszystkie nadawały na raz z tego dachu właśnie. Obłęd!
Jak się na to patrzyło, to człowiek nie mógł uwierzyć, że to jest możliwe do zrealizowania. Takie przedsięwzięcie, jakie Eurosport miał na tych Igrzyskach, to coś niebywałego. To było przecież nadawane do ponad 50 krajów i kilkudziesięciu wersji językowych. Kilka państw miało tam swoje studia i łączenia. Coś nieprawdopodobnego. Jak człowiek sobie na to popatrzy, to pomyśli: „przecież ja żyję w jakimś kosmicznym świecie”.
Gdy wspomniał pan o dachu, z miejsca przypomniała mi się historia, jak to komentował pan mecz w Barcelonie z balkonu. Bo nie wiedział pan, że ma być na hali.
To też było epokowe wydarzenie! Mieliśmy genialnego inżyniera, Bogusia Tworka, niestety już nieżyjącego, który potrafił działać prawdziwe cuda. Mieliśmy też tę czarną skrzyneczkę i dzięki temu mogliśmy nadawać, po tak zwanym czterodrucie robić wejścia do serwisów, nie jeżdżąc do żadnego centrum radiowo-telewizyjnego, tylko mówiąc z hotelu. No i mogłem ten mecz też tak komentować, bo wystawili mi na balkon i tę skrzyneczkę, i telewizor, a do tego dali słuchawki. Miałem łączność z Warszawą i oglądając w telewizji mecz mówiłem, że jestem w hali Świętego Jerzego. Wtedy to było osiągnięcie techniki, ale bez porównania do tego, co jest dzisiaj.
Myśli pan, że dziś też udałoby się tak oszukać ludzi?
Ależ oczywiście. Ludzie myślą, że my jeździmy na przykład na wszystkie konkursy skoków, bo brzmimy tak, jakbyśmy byli na miejscu. Więc jak pod komentarz podłoży się odgłos obiektu, na którym zawody się odbywają, to nie ma problemu. Przecież bywa teraz, że chłopaki komentują zdalnie dużo zawodów. Bo jak była pandemia, to się komentowało z domu. Jest taka możliwość, że przywiozą do domu taką małą skrzyneczkę komentatorską. Musi być tylko dobry poziom internetu i można komentować. Nie ma problemu. Widz tego nie zauważy.
Magia telewizji.
Oczywiście, że tak. Dzisiaj technologia pozwala właściwie na wszystko.
Co uważa pan za najwspanialsze w pracy komentatora?
Poznawanie ludzi. Uczyłem się tego zawodu przez kontakt z ludźmi. Nie byłem bokserem, nigdy nie uprawiałem boksu, a go komentowałem. Żeby się w nim zorientować, chodziłem do hali Gwardii czy na Legię i rozmawiałem z Andrzejem Gmitrukiem, z Sylwkiem Kaczyńskim, Jurkiem Rybickim i wszystkimi możliwymi bokserami, żeby mi powiedzieli, o co w tym sporcie chodzi. Od małego ten boks oglądałem, ale musiałem wiedzieć na przykład, co to jest zajstep. Potem komentowałem ze świętej pamięci Jurkiem Kulejem, który też wiele mi na ten temat mówił.
Jak się chciałem dowiedzieć, na czym polega skok wzwyż czy jak wygląda skok o tyczce, to też rozmawiałem z trenerami, z zawodnikami, jeździłem po środkach przygotowań olimpijskich. Cetniewo, Wałcz, Zakopane, Spała. Jechałem tam na tydzień i gadałem z ludźmi z różnych dyscyplin sportu, bo jak pojechałem do koszykarzy, to byli też zapaśnicy, judocy, strzelcy, więc z nimi też rozmawiałem. Nagrywałem materiały i poznawałem ludzi.
Ja znałem właściwie wszystkich ludzi polskiego sportu, lat 70., 80. i 90., bo w ten sposób się uczyłem zawodu. Poznałem Marysię Kwaśniewską-Maleszewską, medalistkę olimpijską z Berlina [1936], Kazia Górskiego, Huberta Wagnera, Irenę Szewińską, Jurka Kuleja, Ryśka Szurkowskiego. Wszystkich ich znałem, oni mnie znali i darzyliśmy się sympatią, a z niektórymi przyjaźnią, jak choćby z Tadkiem Ślusarskim. Poznawanie ludzi to był największy skarb. Ale też zwiedzanie świata. Przecież ja nigdy bym nie był w tylu miejscach, gdyby nie praca. Jednak poznawanie ludzi jest na pierwszym miejscu.
Ja przeżyłem tyle różnych sytuacji ze wspaniałymi ludźmi… Mieszkałem w mieszkaniu Kazia Górskiego w Pireusie. Z Marysią Kwaśniewską-Maleszewską jeździłem po Polsce i też u niej w mieszkaniu bywałem na kolacjach. Z Ireną Szewińską byłem blisko zaprzyjaźniony, razem podróżowaliśmy, razem się spotkaliśmy na igrzyskach olimpijskich. To to są fantastyczne przeżycia. To było dla mnie najwspanialsze, tym się mogę szczycić. Do tego też dzięki temu, że przez dwa lata byłem takim „społecznym kierownikiem” reprezentacji polskich koszykarzy, to byłem na prywatnej audiencji u papieża Jana Pawła II.
Załatwionej, że tak to nazwę, na ostatnią chwilę.
Tak, to nie była prosta sprawa. Ja dostałem wtedy namiar na to, jak można załatwić audiencję i dzwoniłem do Watykanu gdzieś z hotelu w Rzymie. Usłyszałem, że niczego nie mogą obiecać, bo papież ma dużo zajęć i to raczej mało prawdopodobne. No ale właściwie dzień przed naszym wyjazdem okazało się, że mamy być w niedzielę o 12 w Watykanie i nas papież przyjmie. I rzeczywiście półgodzinna audiencja, tylko dla reprezentacji polskich koszykarzy, miała miejsce. To było fantastyczne, wielkie przeżycie. Jestem z tego dumny, bo to ja to załatwiłem.
A jakie było największe przeżycie już w roli komentatora? Co z tego, co pan skomentował, przeżywał pan najbardziej?
Trudno powiedzieć, dużo było takich sytuacji. Medale Polaków na igrzyskach, skoki Kamila Stocha i Adama Małysza. Temu drugiemu komentowałem pierwszy medal, na mistrzostwach świata w Lahti. Do tego wszystkie lekkoatletyczne sukcesy Roberta Korzeniowskiego, Tomka Majewskiego czy Piotrka Małachowskiego. Cała małyszomania, w której uczestniczyłem, to też była naprawdę wielka sprawa. Nie mogę powiedzieć, że jakieś jedno przeżycie było tym najważniejszym. Miałem szczęście przez kilkadziesiąt lat uczestniczyć w sportowym życiu na najwyższym poziomie. Być uczestnikiem, przeżywać to i relacjonować. Przecież ja byłem na ponad 50 mistrzostwach świata i Europy w lekkoatletyce. Ponad 50! Niedawno dostałem takie certyfikaty od Światowej i Europejskiej Federacji Lekkoatletycznej za to, że byłem na ponad dziesięciu, a ich w sumie było pięć razy więcej. No to jak teraz powiedzieć, które były najlepsze? Tych przeżyć jest multum.
W czasie Balu Mistrzów Sportu. Od lewej: Marek Łbik, Krystyna Loska, Marek Rudziński i Marek Dopierała. Łbik i Dopierała to wielki kajakarski duet, zwycięzcy Plebiscytu “Przeglądu Sportowego” z 1987. Fot. Newspix
Miał pan też szczęście pracować z wieloma znakomitymi komentatorami. Przecież do TVP kilkanaście lat temu sprowadzał pana Włodzimierz Szaranowicz.
Z Włodkiem znaliśmy od właśnie końca lat 70. Krótko w radiu, a potem przyjaźniliśmy się, bo spotykaliśmy się na koszykówce, na lekkiej atletyce, na igrzyskach i wielu innych imprezach. Jeździliśmy choćby na kolarskie Wyścigi Pokoju, byliśmy na tym słynnym wyścigu czarnobylskim, w Kijowie w 1986 roku. Ja zresztą już w przeszłości blisko współpracowałem z Telewizją Polską. Robiłem dla niej mundial, studia, igrzyska olimpijskie, prowadziłem wiadomości sportowe w dziennikach, dużo rzeczy. Miałem i wcześniej propozycje przejścia tam na stałe, ale jakoś nigdy się na to nie zdecydowałem. Wreszcie w 2012 roku zaproponował mi to Włodek, a było Euro, przy którym chciałem pracować i faktycznie, nie komentowałem, ale brałem w tym udział w Gdańsku. Potem zostałem jeszcze kilka lat, wspólnie z Włodkiem komentowaliśmy na przykład igrzyska.
Współpracowałem też ze świętej pamięci Bogdanem Chruścickim czy świętej pamięci Leszkiem Skinderem, to były fantastyczne współprace. Z Włodkiem też znakomita, podobnie ze Stasiem Snopkiem, z Sebastianem Szczęsnym czy z Januszem Rozumem, z którym komentuję tyle lat razem lekką atletykę. Współpraca z Igorem Błachutem też była wspaniała. Z wszystkimi kolegami dobrze mi się pracowało. Ja nie jestem konfliktowym człowiekiem, z nikim raczej nie miałem na pieńku. Przez to wszystkie osoby, z którymi pracowałem, wspominam bardzo dobrze.
Do Eurosportu wrócił pan w 2017 roku. I nie wiem, czy słusznie, ale mam wrażenie, że tam mógł pan więcej mówić. Z Igorem Błachutem w końcu często pozwalaliście sobie czy to na żarty, czy na otwartą i mocną krytykę. Podobnie na igrzyskach przy okazji lekkiej atletyki – w tym roku na przykład wobec naszych płotkarzy.
Nie, nie, to nie tak. W TVP też można było tak mówić. Pamiętam, że kiedy jeszcze tam pracowałem, to poproszono mnie, żebym wziął udział w jakimś programie publicystycznym. Był tam Apoloniusz Tajner, wtedy prezes związku, prowadził chyba Sebastian Szczęsny. Otwarcie wtedy krytykowałem, bo oni mówili, że spokojnie wchodzimy w sezon, a ja wyliczyłem sobie, jak to spokojne wejście oznaczało, że nasi skoczkowie w ogóle w ten sezon nie weszli. Powiedziałem to na antenie i nie było żadnego problemu. Nigdy w czasie tych pięciu lat w TVP nie spotkałem się z tym, by ktoś mi mówił, co mogę powiedzieć. W Eurosporcie oczywiście też nie. Po prostu czasami jest tak, że nie trzeba nikogo specjalnie krytykować. A czasami jak trzeba było, to się skrytykowało. Może z Igorem więcej sobie żartowaliśmy, trochę dowcipkowaliśmy, bo Igor ma taki charakter i ja przyjmuję tę konwencję. W publicznej z Włodkiem czy Sebastianem może nie było tak „śmiechowato”, ale nie wynikało to z cenzury, a po prostu z charakteru ludzi.
Domyślam się, że sezon, o którym pan wspomniał, to 2015/16. Ostatni Łukasza Kruczka i faktycznie fatalny.
Tego tak naprawdę już nie pamiętam, ale parę razy gdzieś tam się zdarzyło kogoś skrytykować. Ponieważ jednak ja sam byłem sportowcem, to trochę rozumiem sport, a przynajmniej tak mi się wydaje. Nie lubię za bardzo krytykować zawodników, dlatego że zdaję sobie sprawę z tego, że oni ciężko pracują.
W sporcie jest tak, że czasami nawet przy ciężkiej pracy, wielkim wysiłku i solidnym podejściu do wszystkiego, i tak można nie wygrać. To jest jedyna w zasadzie dziedzina życia, w której nie ma żadnej gwarancji, że się osiągnie sukces. Jak ktoś się będzie chciał nauczyć języka obcego, to się go nauczy. Grać w jakimś tam zakresie na instrumencie też da radę, ale gwarancji, że się osiągnie sukces sportowy, po prostu nie ma. Bo możesz być bardzo uczciwie pracującym, świetnym tyczkarzem, a i tak nie wygrasz z Duplantisem. Czasami z kolei przeszkodzi kontuzja. W sporcie drużynowym z kolei zdarza się na przykład zły trener.
Ja też przeżyłem parę takich sytuacji, że mnie sędziowie oszukali, że ktoś chciał kupić albo sprzedać mecz, że trener nie lubił mnie albo kogoś innego i sadzał go na ławce mimo tego, że taki gość obiektywnie rzecz biorąc powinien grać. Czasami też się przegrywało, bo tak się po prostu złożyło. Albo człowiek był dobrze przygotowany, a nagle mu w meczu nie poszło. Wcześniej trafiał 10 na 10 rzutów wolnych, a w jednym spotkaniu nie trafił kilku z rzędu. No i co? Nic, bywa. Więc ja nie lubię krytykować sportowców, chyba że widzę, że są nieprzygotowani, że nie mają odpowiedniego podejścia. Wtedy to powiem. Ale jeśli ktoś się stara, a mu nie wychodzi, to tak po prostu czasami bywa.
A gdy już pan krytykował, to sportowcy się obrażali?
Nie spotkałem się z tym.
Trudno uwierzyć, że przez 40 lat komentowania, robienia serwisów i programów, nikt nie podszedł do pana, żeby się z takimi opiniami pokłócić.
Po prostu się nie zdarzyło. Może i ktoś miał faktycznie takie odczucie, ale nie miał okazji albo nie chciał mi tego powiedzieć. Nigdy jednak od nikogo nie usłyszałem: „co ty za głupoty gadałeś, nie masz racji”. Co oczywiście nie znaczy, że zawsze byłem taki mądry, wszystko wiedziałem i dobrze mówiłem.
Na koniec zapytam: co teraz? Wspominał pan, że nie nigdy nie można mówić nigdy i może jeszcze będą kolejne igrzyska. Ale jest też przecież mieszkanie w Gdańsku i spokojny wypoczynek.
Na razie dogadałem się z Eurosportem, gdzie komentuję kombinację norweską, a jako ekspert trochę udzielam się przy skokach. Dzisiaj komentowałem też na przykład piłkę ręczną. Przepracuję te zimę, a potem zobaczymy, co będzie dalej. Nie wybiegam przesadnie w przyszłość. Przekonamy się, co będzie z moim zdrowiem, samopoczuciem, ale też chęciami firmy – czy będzie chciała, żebym ja coś nadal dla niej robił. Po prostu nie mam teraz dalekosiężnych planów. Co życie przyniesie, to biorę. Mam na to jakiś wpływ, bo mogę chcieć pracować,a mogę nie – w tej chwili to wszystko zależy już tylko ode mnie. No, poza tym, że ktoś musi mnie chcieć, żebym miał gdzie pracować.
Więc zobaczymy, nie składam żadnych deklaracji. To moje pożegnanie było przede wszystkim z komentowaniem skoków, trochę to nadinterpretowano, że ja to już emeryt i się w ogóle żegnam. Nie, ja powiedziałem, że żegnam się ze skokami, że jeszcze pojadę do Paryża, tam będę komentował lekką atletykę, koszykówkę, a potem może przy skokach coś się przy studiu pokaże. I to wszystko się zgadza, jest jak mówiłem. Nigdy nie powiedziałem, że żegnam się całkowicie.
Ale ciągnie jednak bardziej do domu, czy do studia? Bo i tu, i tu jest pewnie co robić.
Oczywiście. Mam wspaniałą żonę, sporo wnuków, działkę, karmimy też bezdomne koty, co jest zresztą dużym wyzwaniem. Jest co robić. Są kina, są teatry, są książki do czytania, naprawdę nie można się nudzić i ja nudy nie czuję. Wręcz teraz mi bardziej czas ucieka, niż jak kiedyś więcej pracowałem, bo zdarza mi się nie jechać do Warszawy przez dwa tygodnie, niby nic nie robić, a dzień za dniem mijają bardzo szybko. To wszystko kwestia tego, żeby było zdrowie, a wtedy jest co robić. I zawodowo, i rodzinnie.
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA
Czytaj też:
- Igor Błachut: Realną wiedzę na temat skoków mają tylko ludzie, którzy je uprawiali lub uprawiają
- “Igrzyska to wyjątkowy spektakl”. Przemysław Babiarz o Paryżu, pracy komentatora i polskich nadziejach
- Sebastian Chmara: Nie wyczaruję medali olimpijskich [WYWIAD]
Fot. Newspix.pl