Red Bull Salzburg obsuwający się na siódme miejsce w Austrii. RB Lipsk przegrywający u siebie 1:5 i niezdobywający w Europie nawet punktu. Koncern, który od lat uchodził za piłkarski wzór, ma problemy wewnętrzne. Juergen Klopp, który rozpocznie w nim pracę w styczniu, będzie miał ręce pełne roboty.
Miesiąc to wieczność. Początkiem listopada w RB Lipsk mogli sądzić, że w tym sezonie czeka ich coś historycznego. Byli w trakcie rekordowej dla siebie serii dziewiętnastu meczów bez ligowej porażki. Na początku sezonu, jako pierwsza niemiecka drużyna od ponad roku, pobili na wyjeździe mistrza. Mieli tyle punktów, ile lider Bayern Monachium i aż pięć przewagi nad Bayerem Leverkusen. Ledwie trzy stracone gole czyniły ich jedną z najszczelniejszych defensyw w Europie. Przeszli dwie rundy Pucharu Niemiec. Mimo trudnego startu w Lidze Mistrzów i przegranych z Atletico, Juventusem oraz Liverpoolem, mogli liczyć, że wraz z łagodnieniem terminarza i w Europie zacznie im przybywać punktów. Do tego szefowie klubu mogli mieć przyjemną świadomość, że udało się im zwerbować jeden z największych współczesnych piłkarskich autorytetów. Wejście Juergena Kloppa na pokład było kolejnym dowodem świetlanej przyszłości, jaka czeka futbol spod znaku czerwonych byków.
Prawie wszystko przestało być aktualne. Seria bez porażki zamieniła się w serię przegranych. Aktualnie Lipsk notuje passę sześciu meczów bez wygranej, z których pięć to porażki. Stracił dziewięć goli w dwa weekendy. W miniony uległ Wolfsburgowi u siebie 1:5, co było najwyższą domową klęską w historii klubu. Doszło do niej w sposób upokarzający. Już po pięciu rywal prowadził dwiema, a po szesnastu minutach trzema bramkami. Gospodarze wygrali tamtego popołudnia tylko 31% pojedynków. W Lidze Mistrzów nadal nie zdobyli punktu, co oprócz nich zdarzyło się tylko słabeuszom ze Slovana Bratysława i Young Boys Berno. O pierwszym w dziejach mistrzostwie już można zapomnieć, skoro Bayern uciekł na dziewięć punktów. Trzeba zacząć się martwić o kwalifikację do przyszłorocznej Ligi Mistrzów, wszak Borussia Dortmund już siedzi im na karku. Jeśli środowy mecz z rozpędzonym Eintrachtem Frankfurt w Pucharze Niemiec potoczy się dla klubu z Saksonii niekorzystnie, już 4 grudnia będzie można uznać sezon za przegrany. Trener Marco Rose może ewentualnego niepowodzenia nie przetrwać. A jednym z pierwszych dylematów Kloppa po wejściu do koncernu będzie, kim zastąpić jego byłego zawodnika z FSV Mainz.
Jak to możliwe, że w ciągu 30 dni, z których połowę stanowiła przerwa na mecze reprezentacji, tak diametralnie zmieniła się sytuacja? Kluczowy wydaje się wyjazd do Dortmundu rozpoczynający serię niepowodzeń. Wynik nie sugerował jeszcze nadciągającej katastrofy, bo przegrać 1:2 na stadionie BVB to nie wstyd. Ale okoliczności nie pozostawiały wątpliwości, że w drużynie z Saksonii nie dzieje się dobrze. Lipsk objął wówczas nawet prowadzenie po bramce Benjamina Seski. Grał jednak gorzej i przegrał zasłużenie. A to rywal przystępował wówczas do meczu trapiony plagą kontuzji i rozbity serią niepowodzeń. Emre Can musiał łatać dziury na środku obrony, a Pascal Gross, inny środkowy pomocnik, na jej boku. Gdyby Lipsk wtedy wygrał, zwiększyłby przewagę nad Borussią do dziesięciu punktów i praktycznie skreśliłby ją z grona rywali do miejsca w czołowej czwórce. Przegrał jednak w lidze po raz pierwszy od lutego i pozwolił przeciwnikowi złapać kontakt z czołówką. Spirala nieszczęść zaczęła się kręcić.
Plaga kontuzji
Nie sposób abstrahować od opłakanej sytuacji kadrowej. W meczu z Wolfsburgiem trener nie mógł skorzystać z kontuzjowanych Xaviego Simonsa, Davida Rauma, Lukasa Klostermanna, El-Chadaille’a Bitshiabu, Assane’a Ouedraogo, Yusufa Poulsena oraz Elifa Ełmasa. W trakcie spotkania kontuzji doznał jeszcze Castello Lukeba, przez co pomocnik Nico Seiwald musiał grać jako stoper. Xaver Schlager, który wszedł na murawę w drugiej połowie, wrócił po siedmiomiesięcznym rozbracie z futbolem, spowodowanym zerwaniem więzadeł krzyżowych. Na ławce, obok dwóch bramkarzy, siedziało trzech juniorów, mających łącznie czternaście minut w Bundeslidze oraz Andre Silva, w lecie wypychany z klubu, który dopiero w wyniku plagi kontuzji stał się choć trochę potrzebny. Każdy klub odczułby boleśnie nieobecność siedmiu piłkarzy. Trudno zawczasu przygotować kadrę na takie nagromadzenie nieszczęść. Siłą rzeczy zdrowi albo muszą grać na obcych pozycjach, albo nie mają możliwości odpoczynku i rywalizują na różnych frontach co trzy dni, tracąc lekkość i polot. Z optymalnej jedenastki brakowało w meczu z Wolfsburgiem pięciu piłkarzy. Trudno, żeby nie miało to wpływu na grę.
Jednocześnie to wszystko byłoby zbyt tanią wymówką. Nawet wobec plagi urazów na boisku przebywało jedenastu reprezentantów. Atak tworzyli Sesko, pożądany przez największe kluby Europy i Openda, strzelec 24 goli w debiutanckim sezonie w Bundeslidze. Ofensywni pomocnicy Antonio Nusa i Christoph Baumgartner kosztowali blisko 50 milionów euro. Zabezpieczający ich Kevin Kampl i Amadou Haidara grają w Bundeslidze od lat. Boki obrony złożone z reprezentantów Niemiec i Holandii też nie wyglądają ubogo. Stopera Lukebę przyjeżdżają oglądać skauci wielkich klubów, a doświadczeni Węgrzy Willi Orban i Peter Gulacsi to od lat czołówka na swoich pozycjach w Bundeslidze. Nie ma trener Marco Rose komfortu, ale związanych rąk też nie.
Kryzys wcale nie przyszedł jednak znienacka. Powody, by go się spodziewać, dało się dostrzec wręcz od początku sezonu. Lipsk może i nie tracił goli w lidze, ale nie tracił szczęśliwie, bo rywale dochodzili do dogodnych okazji. Marnowali je jednak albo świetnie spisywał się bramkarz Gulacsi. Terminarz również sprzyjał dobrym wynikom. Do końca października Lipsk mierzył się w lidze z Bochum, Unionem, St. Pauli, Augsburgiem, Heidenheim, Moguncją i Fryburgiem. Przy takim zestawie można wręcz było oczekiwać kompletu punktów. Lipsk po niego nie sięgnął, potknął się z Unionem i St. Pauli, a kilka wygranych jak z Bochum czy Heidenheim, było wymęczonych. Poziom gry często odbiegał od jeszcze wtedy korzystnych rezultatów. Jedyny naprawdę znaczący skalp udało się drużynie Rosego zdobyć w 2. kolejce, kiedy ograli na wyjeździe Leverkusen, choć doszło do tego cudem. Lipsk wygrał, choć według goli oczekiwanych to rywal zasłużył na dwa trafienia więcej.
Brak Simonsa
W tym kontekście wręcz należało oczekiwać, że prawdę o sile Lipska powie dopiero druga połowa rundy, czyli już rozegrane starcia z Dortmundem i Wolfsburgiem, nadchodzące z Eintrachtem w lidze i w pucharze oraz z Bayernem, a także styczniowe ze Stuttgartem, kończące pierwszą rundę. Początek sezonu, gdy niemal tydzień w tydzień Czerwone Byki mierzyły się z rywalami o wyraźnie niższych umiejętnościach piłkarskich, niewiele mówił o rzeczywistej ich sile. Widoczne już wówczas problemy zespołowe udawało się przykrywać indywidualnymi umiejętnościami jednostek, czy to bramkarza, czy napastników. Gdy przewagi w umiejętnościach nie było, jak w Lidze Mistrzów, wyniki i stabilna defensywa ulatywały. Owszem, Atletico, Juventus, czy Liverpool, a później także Inter Mediolan to bardzo trudny zestaw, w którym Lipsk ani razu nie był faworytem. Ale w poprzednich latach potrafił jednak od czasu do czasu zatrzymywać lub ogrywać teoretycznie lepszych (3:2 i 1:1 z Realem, 2:1 i 1:1 z Manchesterem City, 2:1 i 2:2 z PSG, 3:2 z Manchesterem United, 2:1 z Atletico).
Bardzo istotnym punktem na drodze do kryzysu była kontuzja Simonsa w meczu z Liverpoolem. Bez kreatywnego Holendra, umiejącego transportować piłkę z obrony do ataku przez środek boiska, brakowało kogoś, kto byłby w stanie obsłużyć napastników. Poważny uraz Rauma z meczu z Juventusem o tyle komplikował taktykę, że lewy obrońca grał praktycznie jako skrzydłowy, zasypując dośrodkowaniami pole karne. W kadrze nie ma nikogo o zbliżonej charakterystyce. Wystawiany czasem na tej pozycji Nusa to drybler, lubiący dłużej trzymać piłkę, a do tego mający problemy w obronie. Po drugiej stronie grywają natomiast raczej boczni obrońcy przypominający stoperów, często przesuwani zresztą ze środka formacji. Kontuzje Rauma i Simonsa upośledziły siłę ofensywną zespołu.
Ukazały też jednowymiarowość kadry. W duecie Sesko – Openda brakuje kogoś umiejącego utrzymać piłkę z przodu, zagrać tyłem do bramki, na ścianę. Środek pola Kevin Kampl – Amadou Haidara, ewentualnie Nico Seiwald – Arthur Vermeeren, nie należy ani do najbardziej dynamicznych, ani kreatywnych. Baumgartner, mający zastąpić Simonsa, rzadko nawiązuje do formy, jaką błyszczał w Hoffenheim i reprezentacji Austrii. Nusa zaś, choć niewątpliwie zdolny, przyszedł w miejsce Daniego Olmo, mistrza Europy i – jeśli jest zdrowy — podstawowego piłkarza Barcelony. Trudno więc w światowym futbolu o większe buty. A wypełnić je ma 19-latek ściągnięty z ligi belgijskiej. Z jednej strony więc drużyna nie funkcjonuje, z drugiej jednostki są raczej gorsze, niż czasem w Lipsku bywało. Próżno w dzisiejszej kadrze szukać drugiego Josko Gvardiola, Christophera Nkunku czy Dayota Upamecano, a więc talentów przyszłości, które w Lipsku grają już dzisiaj.
Drenaż mózgów
Aktualny kryzys kadrowy ukazuje też, w jak niewielkim stopniu Lipsk może liczyć na budowaną za dziesiątki milionów euro akademię, której wychowankowie nadal nie odgrywają w seniorskim futbolu praktycznie żadnej roli. Wobec problemów pierwszej drużyny mieliby teraz dobry moment, by wedrzeć się do niej szerszą ławą. Odpowiednich kandydatów jednak nie widać. Wydaje się, że aktualna runda to rachunek za kilka lat, w których trakcie klub opuszczało wiele znaczących postaci różnych szczebli. Od prezesa Olivera Mintzlaffa, który po śmierci właściciela Dietricha Mateschitza został szefem całego koncernu Red Bull, przez Ralfa Rangnicka, spiritus movens sposobu, w jaki w Lipsku i Salzburgu myśli się o futbolu, Juliana Nagelsmanna, selekcjonera reprezentacji Niemiec, cenionych dyrektorów sportowych Maksa Eberla czy Markusa Kroeschego, pracujących dziś dla Bayernu i Eintrachtu, a wreszcie Renego Maricia, wieloletniego asystenta Rosego, odpowiadającego głównie za działania z piłką przy nodze, który dziś jest w sztabie Vincenta Kompany’ego. Z klubu, w którym na różnych szczeblach pracowały największe piłkarskie mózgi obszaru niemieckojęzycznego, Lipsk stał się klubem zupełnie zwyczajnym.
Normalnie w takich okolicznościach za posadę zapłaciłby trener. W Lipsku starają się jednak wyjść z kryzysu razem z Marco Rosem, przesunięć dokonując na innych szczeblach. Zdają sobie sprawę, że to najbardziej pasujący trener, jakiego można znaleźć na rynku. Urodzony w Lipsku. Jako piłkarz grający u Kloppa w Moguncji. Jako trener szlifowany w akademii Salzburga, a potem pokazany światu w jego pierwszej drużynie. Uosabiający sposób, w jaki w koncernie myśli się o futbolu. A to, że dodatkowo związany z miastem i regionem, czyni go jeszcze rodzajem figury, z którą można się identyfikować, co dla klubu budującego tożsamość, nie jest bez znaczenia. Pomijając okoliczności łagodzące, które go bronią, pewnie w koncernie chciano by uniknąć podejmowania tak ważnej personalnej decyzji praktycznie w przeddzień rozpoczęcia pracy przez Kloppa, nowego szefa wszystkich szefów.
Na razie dochodzi więc do przesunięć na innych szczeblach. Rouven Schroeder, po odejściu Eberla najbliższy współpracownik Rosego wśród działaczy, został wewnątrz koncernu przeniesiony (zdegradowany?) do Salzburga. Austriacki siostrzany klub przeżywa zbliżone problemy. Rok temu na rzecz Bayernu stracił Christophera Freunda, wieloletniego dyrektora sportowego, kilka miesięcy później oddał po latach panowanie w Austrii Sturmowi Graz, a teraz trener Pepijn Lijnders, wieloletni asystent Kloppa w Liverpoolu, broczy krwią. W Lidze Mistrzów z pięciu meczów wygrał jeden i ma marne szanse na grę w Europie na wiosnę. W lidze jest bez zwycięstwa od października i obsunął się na siódme miejsce. Także i tam są więc pożary do ugaszenia. Choć Schroeder robi dobrą minę do złej gry, opowiadając o wyzwaniu, jakim jest podniesienie uczestnika Ligi Mistrzów, mając większy zakres kompetencji niż w Lipsku, wydaje się, że w pewnym sensie jest to obarczenie go częścią winy za problemy niemieckiego klubu. Od września, gdy do Saksonii przybył Marcel Schaefer jako nowy szef działu sportowego, występowała dwuwładza. Przy czym trzeba jeszcze doliczyć Mario Gomeza w roli dyrektora technicznego. Wobec pewnego chaosu w gabinetach uznano, że da się jeszcze podjąć działania niepozostawiające wątpliwości, że jest źle, ale nieoznaczające wyrzucenia trenera.
Zagrożona czwórka
To nie oznacza jednak, że Rose może spać spokojnie, zwłaszcza że według „Bilda” Roger Schmidt już jest wewnętrznie wytypowany na jego następcę. Nie tylko wyniki, ale też statystyki opisujące styl gry, pokazują, że to coś więcej niż chwilowe zawirowanie. Według wyliczeń UnderStat.com pod względem punktów oczekiwanych Lipsk plasuje się dopiero na… 12. miejscu w lidze. StatsBomb wynotowuje tej drużynie bilans goli oczekiwanych, rozumiany jako jakość sytuacji wykreowanych pod bramką rywala i dopuszczonych pod własną, na 13. pozycji w stawce. Liczba podań, na jakie Lipsk pozwala przeciwnikom, zanim podejmie próbę odbioru, daje mu piąte, z kolei odległość linii obrony od własnej bramki dopiero 11. miejsce w Bundeslidze.
To wszystko alarmujące statystyki, bo przecież futbol Lipska, niezależnie od wyników, zawsze charakteryzował się agresywnym pressingiem, odwagą, znakomitą grą bez piłki. Owszem, zwłaszcza za czasów Nagelsmanna, bywały próby przesunięcia akcentów mocniej w kierunku gry pozycyjnej, ale miało to służyć rozwinięciu zespołu, zaopatrzenia go w plan B. Dziś RB Lipsk planu B nie ma, plan A zaś przestał działać. Biorąc pod uwagę znakomitą grę Eintrachtu, można się spodziewać, że w Bundeslidze znów, podobnie jak Stuttgart przed rokiem, w czołowej czwórce może się znaleźć ktoś nieoczywisty. A to oznacza, że ktoś z grona Bayer Leverkusen, Borussia Dortmund, RB Lipsk, może mieć problem.
We wrześniowym wywiadzie dla „Kickera” Mintzlaff jasno dał do zrozumienia, że po niemal dekadzie obecności w Bundeslidze, samo kwalifikowanie się do Ligi Mistrzów, wychodzenie w niej z grupy i od czasu do czasu wstawienie do gabloty Pucharu Niemiec, to za mało. Że czas, na kolejny krok. Dwa miesiące po tamtych słowach przezimowanie w Europie jest mocno wątpliwe, Puchar Niemiec stoi pod znakiem zapytania, a o finisz w czołowej czwórce ligi po raz pierwszy od sześciu lat może być trudno. Juergen Klopp pracę w koncernie, zamiast wznoszenia go na wyższy poziom, będzie musiał zacząć od przywrócenia go do standardów, do jakich przyzwyczaił w poprzednich latach.
WIĘCEJ O TEKSTÓW MICHAŁA TRELI:
- Trela: Historia odmiennych rewolucji. Der Klassiker już niegodny swojej nazwy
- Trela: Nowe niekoniecznie nowoczesne. Polska a globalne trendy w budowie stadionów
- Trela: Efekt kuzyna Richarda. Powrót do elity racją stanu polskiego futbolu
Fot. Newspix