Reklama

Trela: Historia odmiennych rewolucji. Der Klassiker już niegodny swojej nazwy

Michał Trela

Autor:Michał Trela

30 listopada 2024, 08:31 • 11 min czytania 2 komentarze

Niemieccy historycy futbolu zawsze mieli problem z nazwą „Der Klassiker”, bo rywalizacja Bayernu z Dortmundem klasykiem została raptem w ostatniej dekadzie. Teraz dodatkowo i teraźniejszość przestała do niej pasować. O ile Bayern po krótkich turbulencjach znów gra w swojej lidze, o tyle dla Borussii pogoń za uciekającymi Bawarczykami jest w tej chwili najmniejszym zmartwieniem.

Trela: Historia odmiennych rewolucji. Der Klassiker już niegodny swojej nazwy

O Bayernie Monachium mawia się, że zawsze jest o porażkę od kryzysu. Dziś jednak to zdanie bardziej pasuje do Borussii Dortmund. Siedem kolejnych wygranych bez straty gola, po raz pierwszy od czasów przedostatniego pobytu Juppa Heynckesa w Monachium. Komfortowe prowadzenie w Bundeslidze. Opanowanie sytuacji w Lidze Mistrzów, która po laniu od Barcelony zaczynała się robić nerwowa. Sielankę, jaką panuje w Bawarii, trudno byłoby całkowicie zmącić nawet ewentualną porażką w sobotnim meczu, nazywanym „Der Klassikerem” ze względów wyłącznie marketingowych. Za to w Dortmundzie Nuri Sahin stąpa ciągle po kruchym lodzie. Wygrywa, „by dali mu spokój na kilka dni”, jak powiedział kiedyś Thomas Mueller o realiach zwykle panujących w Monachium.

Niemieccy giganci ostatniej dekady znajdowali się przed sezonem w podobnej sytuacji. Bayern w lidze rozegrał najgorszy sezon od trzynastu lat. Po raz pierwszy od 2011 roku nie został ani mistrzem, ani nawet wicemistrzem. Nie odznaczał się pełną dominacją, której szefowie i kibice monachijskiego giganta wręcz oczekują. Gdy wczesną wiosną Deniz Undav, napastnik Stuttgartu, wygłaszał przed kamerami odważną tezę, że w meczu Leverkusen – Stuttgart spotkały się dwie najlepsze drużyny w Niemczech, nie tylko przewidział końcową tabelę ligową, ale i trafnie oddał to, co weekend w weekend działo się na boiskach. Do kompromitacji doszło też w Pucharze Niemiec, z którego Bayern odpadł z III-ligowym FC Saarbruecken. Bardzo szybko stało się jasne, że Bayern już po raz czwarty z rzędu nie sięgnie po to trofeum. Ostatni raz podnosił je jeszcze z Hansim Flickiem na ławce, który od tego czasu zdążył odejść z Bayernu, objąć i opuścić reprezentację Niemiec i zostać zatrudnionym przez Barcelonę. Jedyną możliwością ratowania sezonu była Liga Mistrzów, ale tam na drodze do triumfu stanął w półfinale Real Madryt.

Borussia w lidze rozegrała najgorszy sezon od dziewięciu lat. Po raz pierwszy od 2015 roku, czyli schyłkowego Juergena Kloppa, nie skończyła nawet w czołowej czwórce. Styl, jaki prezentowała, nie odznaczał się pełną dominacją, której szefowie i kibice dortmundzkiego giganta wręcz oczekują. Drużyna, która w ostatnich latach często zyskiwała powszechną sympatię piękną grą, dla kibiców z różnych krajów stając się klubem drugiego wyboru, w wielu meczach nastawiała się na przetrwanie. O ile w starciach z gigantami futbolu, w rodzaju Paris Saint-Germain, było to jeszcze do przełknięcia, bo szło w parze z wynikami, o tyle widok Bayeru Leverkusen czy Stuttgartu, klubów o mniejszych możliwościach finansowych, grających futbol, do jakiego przyzwyczaiła Borussia, był już dla sympatyzujących z Dortmundem ciężkostrawny. Pucharu Niemiec, jedynego w ostatnich latach trofeum, o jakim Borussia mogła realnie myśleć, nie udało się zdobyć, bo na drodze doń stanął jej Stuttgart. Sezon od kompletnej katastrofy udało się uratować nadspodziewanie długą przygodą w Lidze Mistrzów, w której trakcie Borussia zdobyła do rankingu krajowego tyle punktów, że zapewniła Bundeslidze piąte bonusowe miejsce w elicie, z czego sama skorzystała. Drogę do triumfu także zamknął jej Real Madryt.

Niedoświadczeni liderzy

To, co na boisku, w obu klubach było odzwierciedleniem chaosu, czy też po prostu znaczących zmian, dokonujących się na szczeblach kierowniczych. W Monachium trwało w ostatnim roku sprzątanie po nieudanych czasach Olivera Kahna i Hasana Salihamidzicia, którzy mieli bezboleśnie przeprowadzić trudną sukcesję po dekadach rządów Ulego Hoenessa i Karla-Heinza Rummeniggego. Obaj nestorzy jeszcze raz zaangażowali się w ręczne sterowanie klubem, by spróbować przekazać władzę nad działem sportowym nowym dyrektorom Christopherowi Freundowi i Maksowi Eberlowi. Ciągnęło to za sobą zmiany także na niższych szczeblach, choćby w strukturach skautingowych. W Dortmundzie z kolei z zarządzania działem sportowym już odszedł Michael Zorc, a odbywa się także przekazanie szefowania całym klubem przez Hansa-Joachima Watzkego, czyli dwóch kluczowych działaczowskich figur XXI wieku w BVB. Przejmowanie władzy przez Larsa Rickena, nowego prezesa i Sebastiana Kehla, dyrektora sportowego, także nie jest przeprowadzane bezboleśnie i toczy się w atmosferze znanych z Bayernu zarzutów, że znajomość wyimaginowanego klubowego DNA bywa ważniejsza od kompetencji.

Reklama

Wzorem najświeższych europejskich trendów lekarstwa na problemy w obu klubach poszukano, sięgając po trenerów o nazwiskach wyrobionych jeszcze na boiskach i będących dopiero na początku dróg. Skoro Xabi Alonso spadł z rezerwami Realu Sociedad z II ligi hiszpańskiej, a zdołał w spektakularnym stylu zdobyć z Bayerem Leverkusen pierwszy w dziejach dublet, skoro Thiago Motta nie poradził sobie w Genui, a awansował z Bolonią do Ligi Mistrzów, to i spadek Vincenta Kompany’ego z Burnley czy samodzielna praca Nuriego Sahina jedynie w Antalyasporze, nie odwiodły działaczy Bayernu i Dortmundu od odważnych pomysłów, by powierzyć im pokiereszowane drużyny. Z bardzo podobnym zadaniem: wrócić do wygrywania, zachwycania, dominacji.

To moment, w którym obie historie się rozchodzą. Nie można powiedzieć, że w Monachium nadal trwa miesiąc miodowy Kompany’ego, którego styl gry, pewnie zbyt pochopnie, został porównany do tego, jaki prezentował w Niemczech Pep Guardiola. Faktem jest jednak, że Bayern znów sprawia w Bundeslidze wrażenie absolutnie nietykalnego. Strzelił najwięcej goli i stracił najmniej. Rozbił czterema bramkami wicemistrza i całkowicie zdominował mistrza. Już siedem razy tej jesieni ograł rywali minimum czterema golami różnicy. Fazę zakochania zmącił przełom września i października, gdy Bayern wygrał tylko jedno z pięciu spotkań, dając sobie strzelić trzy gole we Frankfurcie i przegrywając dwa razy w Lidze Mistrzów. O ile porażce z Aston Villą jeszcze można było przypiąć łatkę wypadku przy pracy, który po siedmiu latach bez jesiennej przegranej w Lidze Mistrzów, mógł się zdarzyć, o tyle klęska w Barcelonie była już poważnym sygnałem ostrzegawczym, sugerującym, że Bayern musi mocno poprawić bronienie, jeśli chce być konkurencyjny także dla najlepszych w Europie.

Wzorcowe zarządzanie grupą

Reakcja na tamten mecz była najlepsza z możliwych. Jeśli wówczas Bayern stracił w 25 dni dziewięć goli, to przez kolejny ponad miesiąc nie stracił żadnego. Ostatnią bramką przepuszczoną przez monachijskich bramkarzy wciąż pozostaje ta strzelona przez Raphinhę w 56. minucie meczu w Barcelonie. To już przeszło 570 meczowych minut bez straconego gola. A w tym czasie Bayern mierzył się nie tylko ze średniakami i słabeuszami Bundesligi, ale także z Benficą i Paris Saint-Germain w Lidze Mistrzów. Żadna z tych ekip nie była mu jednak w stanie zagrozić, co warto odnotować, bo przecież w pierwszej fazie sezonu Bawarczycy też nie grali z samymi tuzami. A jednak tracili wtedy gole z Wolfsburgiem, z Dinamem Zagrzeb, czy nawet z Holsteinem Kilonia. Początkowo wyglądali na drużynę, która, jak za czasów Flicka, zawsze jest gotowa strzelić więcej, niż straci. Dziś wygląda na zespół, który, nawet jeśli nie zamknie meczu, jak z Benficą, St. Pauli czy PSG, potrafi kontrolować go do końca bez większych nerwów.

Imponuje, jak Kompany zarządza szatnią. Rotuje zawodnikami. Wszystkich utrzymuje w gotowości. W połowie września nie znalazł dla Leona Goretzki miejsca nawet w 20-osobowej kadrze meczowej, którą zabrał do Kilonii. Wiedząc, że to dla piłkarza o jego statusie potwarz, trzy dni później wpuścił go na boisko w meczu Ligi Mistrzów z Dinamem na ostatnie dziewięć minut, by pokazać, że między nimi wszystko w porządku. Goretzka podziękował golem na 9:2 w doliczonym czasie gry. W jego sytuacji nic to nie zmieniło. W kolejnych pięciu meczach podniósł się z ławki raptem na czternaście minut, przegrywając rywalizację z Aleksandarem Pavloviciem i Joao Palhinhą. Ale gdy przyszło Bayernowi zagrać w Bochum, gdzie pomocnik się wychował, Kompany wpuścił go jako pierwszego, dając wystąpić przez pół godziny, doskonale czując, że występ na Ruhrstadion akurat dla niego będzie ważny. Takimi subtelnymi gestami trener pokazywał 20. zawodnikowi w kadrze, wypychanemu przez klub, że go zauważa. Gdy nagle dwóch graczy z jego pozycji doznało kontuzji, Goretzka był gotowy. Nie wykazując oznak naburmuszenia, w trzech ostatnich meczach wystąpił w podstawowym składzie, spisując się bardzo dobrze, a przeciwko Augsburgowi (3:0), zaliczając piękną asystę.

Podobnych przykładów jest więcej. Joshua Kimmich, przywrócony przez Kompany’ego do świetnej formy, zachwalał ostatnio zaangażowanie Erica Diera, niemającego szans na grę 49-krotnego reprezentanta Anglii, który w tym sezonie pojawił się na ligowych boiskach ledwie na 43 minuty. – Gdyby w środku nocy zadzwonić do niego, że ma być o 6 rano być na treningu, przyjechałby i zasuwał na całego – podkreślał Kimmich.

Reklama

Dier jest daleko od grania, bo świetną formę złapała para stoperów Dayot Upamecano – Kim Min-jae, mocno kwestionowana na początku sezonu. Wysoki poziom prezentują, podobnie jak Kimmich, niepewni przyszłości w Monachium Serge Gnabry, Alphonso Davies czy Kingsley Coman. Thomas Mueller nie narzeka, że wieloletnia zasada „Mueller spielt immer” przestała już obowiązywać. Wiedząc, że Leroy Sane na razie przegrywa rywalizację z Michaelem Olisem, sprowadzonym w lecie z Crystal Palace, Kompany potrafi zupełnie znienacka puścić Niemca od 1. minuty na trudny mecz z PSG, pokazując, że nadal w niego wierzy.

Dwie twarze Borussii

Sam trener z kolei zupełnie bez wymówek przyjmuje brak dwóch podstawowych środkowych pomocników, do niedawna dwóch prawych obrońców i jeszcze sprowadzonego w lecie stopera. A cała drużyna najbardziej wyróżnia się nie tym, jak gra w piłkę, ale jak gra bez piłki. Gwiazdy i suto wynagradzani reprezentanci krajów harują w pressingu, jakby od tego, jak szybko odbiorą rywalowi piłkę, zależała ich wypłata. To, że Bayern ma dziś 29 punktów na 33 możliwe (w poprzednim sezonie było… identycznie) wcale nie jest więc największym wyznacznikiem postępu, jaki zrobił.

Borussia postępu nie zrobiła, ale też nie chodzi wyłącznie o to, że ma na tym samym etapie dwa punkty mniej niż przed rokiem. Straty tym razem nie są duże. O ile w poprzednim sezonie 21 punktów po 11 kolejkach oznaczało dziesięciopunktową stratę do lidera i ośmiopunktową do wicelidera, dziś Borussii do drugiego Eintrachtu brakuje tylko czterech oczek. A ewentualne ogranie Bayernu w sobotę pozwoli nawet kwestię mistrzostwa przynajmniej teoretycznie trzymać otwartą, bo Bawarczycy mieliby wówczas ledwie siedem punktów przewagi. Bardziej niż o wyniki, chodzi o ogólne wrażenie, jakie zostawia zespół. A to zmienia się co tydzień, zależnie od terminarza.

Gdy Borussia gra u siebie, jest bezbłędna. Jedyna wygrała wszystkie domowe mecze tego sezonu, czy to w kraju, czy w rozgrywkach międzynarodowych. Potrafi ograć niepokonany Lipsk, zmiażdżyć solidny S.C. Freiburg, zdemolować Celtic. Na wyjazdach jednak z pięknej zmienia się w bestię. Kompromitująco wpada pod koła Stuttgartu (1:5). Przegrywa w Moguncji, Berlinie czy Augsburgu, traci pięć bramek w pół godziny w Madrycie. Daje się pokonać w sześciu wyjazdach z rzędu, przez dwa miesiące w żadnych rozgrywkach nie zdobywa poza Dortmundem punktu. Odpada w Wolfsburgu z Pucharu Niemiec, zamykając sobie jedyną realną drogę do jakiegoś trofeum. W bundesligowej tabeli wyjazdowej zajmuje trzecie miejsce od końca, z pięciu delegacji tylko w Bremie unikając porażki, bo udało się bezbramkowo zremisować.

To wyniki kompromitujące. Niegodne finalisty Ligi Mistrzów, drugiego wśród najbogatszych klubów w kraju. Niepozwalające traktować go jako poważnego kandydata do czołowych miejsc. Znów, jak przed rokiem, Liga Mistrzów jest dla Dortmundu, jak nazywa to „Kicker” „strefą komfortu”. Miejscem, w którym BVB czuje się dobrze. Tam Borussia wygrała dwa z trzech wyjazdowych meczów i cztery z pięciu ogółem. Jako najwyżej sklasyfikowany niemiecki zespół ma wszelkie widoki, by od razu, bezpośrednio, awansować do 1/8 finału.

Jałowe posiadanie

O ile w Bayernie widać jakiś logiczny ciąg, od radosnego futbolu przynoszącego wyniki, przez radosny z gorszymi rezultatami, po trochę mniej radosny, ale ze znacznie lepszymi wynikami, o tyle w Dortmundzie narracja zmienia się praktycznie z meczu na mecz. Sahinowi niewątpliwie pracy nie ułatwiają kontuzje, ale i je trudno traktować jako wytłumaczenie. Raz, że w Borussii zdarzają się w ostatnich latach tak często, że może się kryć za nimi coś więcej niż tylko pech. Dwa, że każdy problem zdrowotny obnaża też konstrukcję kadry, w której jest tylko jeden piłkarz komfortowo czujący się jako wysunięty napastnik czy raptem trzech środkowych obrońców. W takiej sytuacji nie trzeba nawet wielkiej plagi, by trener musiał się natrudzić z zestawieniem jedenastki czy pomaganiem drużynie z ławki. Krytykowane są wybory Kehla. Zwłaszcza że świadomie zestawił kadrę na tu i teraz, chcąc odejść od traktowania Dortmundu jako przystanku w drodze na światowy szczyt. Ze średnią wieku przeszło 27 lat Borussia należy do środka tabeli Bundesligi. Pod względem doświadczenia w lidze zajmuje trzecie miejsce. Nie ma tu więc tanich wymówek w rodzaju „młodość ma swoje prawa”.

Nie można nie zauważyć, co Sahin chce osiągnąć. Pod względem posiadania piłki jego drużyna zajmuje drugie miejsce w lidze, w porównaniu do czwartego przed rokiem. Średnie posiadanie wzrosło z 58 do 61%. Wzrosty można też zauważyć w statystykach liczby i celności podań. Zbyt często jednak jest problem z przełożeniem pozornej dominacji na konkrety pod bramką rywala. Według Hudl Statsbomb pod względem goli oczekiwanych Borussia jest dopiero szósta w stawce, a jeśli chodzi o przyjęcia piłki w tercji ofensywnej nawet siódma. W liczbie podań wymienionych w polach karnych rywali zajmuje dopiero jedenaste miejsce. Podium w tej statystyce okupują Bayer Leverkusen, Bayern i Stuttgart, czyli ci, do których stylem gry chciałaby równać Borussia. Na razie jest od nich pod tym względem bardzo daleko. Wiele razy ratuje wyniki indywidualnymi umiejętnościami pojedynczych piłkarzy, a nie rozwiązaniami systemowymi. Gra w ofensywie wciąż, podobnie jak w poprzednim sezonie, mocno szwankuje.

Jedną korzystną rzecz Sahin dostał jednak w spadku po poprzedniku. Edin Terzić jesienią 2022 roku przerwał serię ośmiu kolejnych porażek z Bayernem, a wiosną tego roku pokonał go w Monachium, przerywając passę jedenastu meczów bez wygranej w tzw. Der Klassikerze. Zawodnicy Borussii, którzy starcia z tym rywalem przegrywali często w szatni, dostali niezbite dowody, że Bayern da się pokonać. W Dortmundzie ostatni raz Borussia zrobiła to pięć lat temu w meczu o Superpuchar. Ligową wygraną na Signal Iduna Park świętowała jeszcze rok wcześniej, gdy po boisku biegali Łukasz Piszczek i Franck Ribery. Tak dawno, że samo zapowiadanie tego meczu jako Der Klassiker brzmi nieadekwatnie.

Borussia jest dziś w sytuacji, w której to nie pogoń za Bayernem jest jej największym zmartwieniem. Zwyczajnie nie może sobie pozwolić na stratę punktów nawet z Bayernem, bo zgubiła ich już tyle, że finisz w czołowej czwórce znów robi się zagrożony. A przecież nie co roku uda się uratować sezon grą w finale Ligi Mistrzów.

WIĘCEJ TEKSTÓW MICHAŁA TRELI:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Inne kraje

Kałuziński błyszczy w Turcji. Czy to pora na kolejną szansę w kadrze? [WIDEO]

Antoni Figlewicz
4
Kałuziński błyszczy w Turcji. Czy to pora na kolejną szansę w kadrze? [WIDEO]

Felietony i blogi

Inne kraje

Kałuziński błyszczy w Turcji. Czy to pora na kolejną szansę w kadrze? [WIDEO]

Antoni Figlewicz
4
Kałuziński błyszczy w Turcji. Czy to pora na kolejną szansę w kadrze? [WIDEO]

Komentarze

2 komentarze

Loading...