Reklama

Polki miały wielką szansę. Nie skorzystały. Nie wygramy Billie Jean King Cup

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

19 listopada 2024, 01:09 • 9 min czytania 11 komentarzy

Magdzie Linette nie udało się pokonać niżej notowanej rywalki. Iga Świątek znów wygrała maratoński mecz. Ale ostatecznie zdecydował debel. A w nim – doświadczenie. Reprezentantki Polski pożegnały się z Billie Jean King Cup na etapie półfinału. I choć to historyczny wynik, to na pewno można mieć poczucie niedosytu. 

Polki miały wielką szansę. Nie skorzystały. Nie wygramy Billie Jean King Cup

Niemiła niespodzianka

Lucia Bronzetti. Lat niespełna 26. W tourze od kilku dobrych sezonów. Sukcesy? Trzy finały turniejów WTA 250, z czego jeden – w Rabacie, półtora roku temu – wygrany. Najwyżej w rankingu na 46. miejscu, ale w ostatnich miesiącach spadek na 77. lokatę. Od czasu do czasu wygrane z wyżej notowanymi rywalkami, poza tym raczej ogrywanie tych, które w rankingu są niżej. Atuty? Trudno wskazać coś, co w jej grze by się wyróżniało. Na pewno potrafi grać długie wymiany, na pewno jest bardzo solidna i umie zaatakować. Ale nic z tego nie wykonuje na takim poziomie, by się jej przesadnie obawiać.

Dlatego faworytką w pierwszym starciu meczu Polek z Włoszkami – o finał Billie Jean King Cup – była Magda Linette.

Jedyne, czego się obawialiśmy, to tego, że niemal czterogodzinny mecz, który rozegrała w piątek z Sarą Sorribes Tormo, mógł pozostawić na niej odciśnięte piętno. Jasne, nie grała w sobotę (z Czeszkami pokazała się wtedy Magda Fręch), wczoraj z kolei cała kadra miała dzień wolny. Ale Linette na kort wychodziła dziś otejpowana i momentami było widać, że chyba nie jest w stuprocentowej dyspozycji. Trudno jednak powiedzieć, by przez to przegrała. Bo, niestety, takim właśnie wynikiem skończył się ten mecz.

Reklama

Polka od początku bywała niedokładna. Co prawda swojego pierwszego gema serwisowego wygrała od stanu 0:30, ale potem błędy najpierw przeszkodziły jej w uzyskaniu szansy na przełamanie rywalki, a potem wręczyły breaka Włoszce. Szwankował zwłaszcza forehand Linette, co Bronzetti doskonale wykorzystywała. Zresztą było widać, że szybko zauważyła to albo ona, albo kapitanka włoskiej ekipy – Tathiana Garbin. W każdym razie – to tam rywalka zagrywała większość piłek. I to działało.

Linette zaliczyła jednego lepszego gema w pierwszej partii i to… dosłownie chwilę później. Doprowadziła do break pointów, przy drugiej szansie w świetnym stylu przegoniła rywalkę po korcie i zamknęła akcję przy siatce. Nie poszła jednak za ciosem, a wręcz przeciwnie – serwis znów straciła. Zresztą w sposób, w który mógł boleć, bo przy break poincie dla rywalki wpakowała smecza w siatkę. To był kluczowy moment tej partii, bo Magda nie dostała już szans na odrobienie strat i przegrała do czterech.

Drugi set miał ciekawszy przebieg. Polka zaczęła bardzo słabo, bo od kolejnej straty serwisu. Zresztą znów zadecydował o niej jej błąd – tym razem z forehandu. Drugie przełamanie przyszło w piątym gemie i Linette przegrywała już 1:4. Wtedy nagle się przebudziła. Wygrała trzy kolejne gemy, odrobiła straty i wydawała się pozytywnie nakręcona. Niestety tej nowo nabytej energii wystarczyło jej tylko na to, by doprowadzić do tie-breaka. Tam wróciły demony z początku meczu: sporo błędów z forehandu, niepewna gra, oddanie pola Włoszce. W efekcie Polka przegrała decydującego gema do trzech. A wraz z nim cały mecz.

Tak więc jak w starciu z Czeszkami, tak pozostało Polkom tylko jedno – wygrać pozostałe dwa mecze.

Reklama

Magda Linette – Lucia Bronzetti 4:6, 6:7 (3)

Forma różna, ale wyniki niezmiennie dobre

Iga Świątek w drugiej części sezonu nie gra na najwyższym poziomie. Ma spore wahania formy. Psuje dużo więcej zagrań. Nie jest w stanie utrzymać znakomitej dyspozycji na przestrzeni całego spotkania. Miewa problemy z serwisem. I tak dalej, i tak dalej. W WTA Finals z tego wszystkiego skorzystała Coco Gauff i choć Barbora Krejcikova oraz Daria Kasatkina nie zdołały, to Iga nie weszła do półfinału. Dlatego jeszcze tydzień temu zastanawialiśmy się, jak będzie wyglądać gra liderki naszej kadry w finałach Billie Jean King Cup.

Odpowiedź brzmi: podobnie. Ale choć z formą bywa różnie, to wyniki Igi się w pełni zgadzały.

Z Paulą Badosą zagrała bardzo dobrego pierwszego seta, słabszego drugiego i znakomitego trzeciego. Z Lindą Noskovą właściwie w żadnym nie grała przesadnie dobrego – w swojej skali – tenisa, ale jednak w kluczowych momentach pierwszej i trzeciej partii okazała się lepsza. Fenomenalnie – razem z Kasią Kawą – zagrała też w deblu. No a dziś dołożyła do tego wszystkiego wygraną w najbardziej hitowym starciu, jakie można było w finałach WTA ułożyć. Na kort wyszły bowiem światowa “dwójka” i “czwórka” – Iga Świątek oraz Jasmine Paolini.

W ich trzech dotychczasowych starciach Paolini niezmiennie była bez szans – zawsze zgarniała tyle samo gemów, czyli… trzy. Dziś jednak sytuacja była inna. Iga w gorszej dyspozycji, a Jasmine pozytywnie nakręcona grą dla kadry. I to od początku dało się dostrzec. Włoszka świetnie serwowała (a przecież jej wzrost tego nie ułatwia), utrzymywała tempo gry Igi, była w stanie kontrować najmocniejsze zagrania Polki, a często nawet wychodzić zwycięsko z poszczególnych dłuższych akcji. Do tego pomagała Świątek, która często wyrzucała poszczególne piłki. W pierwszym secie naliczono jej co prawda tylko siedem niewymuszonych błędów, ale właściwie wszyscy eksperci byli zgodni, że chyba pomylił się statystyk – bo tych, na oko, było co najmniej dwa razy więcej.

Efekt był taki, że pierwszą partię Iga przegrała. Zresztą nie mogło być inaczej, skoro Polka przy stanie 3:5 nie wykorzystała trzech break pointów z rzędu.

Na szczęście w drugiej partii najpierw przy życiu trzymał ją serwis, a z czasem udało się ustabilizować grę. Łącznie w pierwszych trzech gemach serwisowych obroniła pięć break pointów. Walczyła, jak o życie, przegranie tego seta oznaczałoby w końcu pożegnanie się z Billie Jean King Cup. Paolini zresztą też nie odpuszczała. Też wybroniła jedną piłkę na przełamanie, wciąż grała na naprawdę dobrym poziomie. Ale wreszcie uległa. Stało się to przy 5:4 dla Igi, gdy ta wypracowała dwie piłki setowe. Pierwszej nie udało jej się wykorzystać. Przy drugiej Jasmine trafiła backhandem w siatkę. I zrobiło się 1:1 w setach.

Inna sprawa, że Włoszka przesadnie nic sobie z tego nie zrobiła. W trzeciej partii wciąż grała tak, jak w poprzednich dwóch setach. W gemie numer trzy zmusiła nawet Igę do obrony czterech break pointów. Skutecznej, na szczęście. Zresztą znów pomagał serwis – dwa z tych punktów Świątek ugrała asami. Polka balansowała więc momentami na krawędzi, ale robiła to skutecznie, jak wytrawny linoskoczek. A w kolejnym gemie sama przełamała Paolini, po doskonałym forehandzie. I co? I nic, bo gema później podanie oddała, a kilka minut później Paolini wyrównała na 3:3. Potem obie wygrywały przez moment swoje gemy i znów kluczowa okazała się dziesiąta mała partia.

Raz jeszcze przy 5:4 dla Igi Polka bowiem przełamała Paolini. Trzeba jej przy tym oddać, że zrobiła to w dużej mierze sprytem i umiejętnie dobraną taktyką. Zwolniła nieco grę, nie starała się zamykać wymian, a utrzymać piłkę w korcie. I to przyniosło efekt, Jasmine nie wytrzymała dwóch wymian i oddała kluczowe punkty. Iga wygrała 2:1 i wyrównała stan rywalizacji w całym spotkaniu. Po czym udała się na krótką przerwę, bo za chwilę znów miała wyjść na kort. Podobnie jak Paolini.

Iga Świątek – Jasmine Paolini 3:6, 6:4, 6:4 

Mecz niewykorzystanych szans

Jeśli po meczach reprezentacji Polski w piłce nożnej takich jak ten z Portugalią albo dzisiejszy ze Szkocją słyszycie: “no tak, przegraliśmy, ale gra nie była wcale najgorsza”, to pokażcie komuś, kto tak mówi dzisiejsze spotkanie Igi Świątek i Katarzyny Kawy z Sarą Errani i Jasmine Paolini. Włoszki to doskonała para deblistek, grająca ze sobą od dłuższego czasu i świetnie rozumiejąca się na korcie. Errani to w ogóle deblowa legenda – wygrywała każdy turniej Wielkiego Szlema, jeszcze z Robertą Vinci. A z Jasmine zgarnęła w tym roku mistrzostwo olimpijskie.

Świątek i Kawa? Właściwie do meczu z Czeszkami nigdy ze sobą nie grały. A wtedy pokonały Katerinę Siniakovą – liderkę rankingu deblistek. Dziś z kolei stanęły naprzeciw jednej z najlepszych par świata. I grały z nią jak równe z równymi.

Przegrały, owszem, ale to akurat faktycznie taka porażka, jaką wypada docenić. Można żałować niewykorzystanych szans. Wzdychać, że ten mecz dało się wygrać. Ale z drugiej strony górę ostatecznie wzięło zgranie, doświadczenie i obycie z grą podwójną. Bo Polki faktycznie miały swoje momenty. W pierwszym secie przy break poincie na 3:1 Iga minimalnie wyrzuciła loba. W 10. gemie z kolei Włoszki wybroniły trzy z rzędu piłki setowe, głównie za sprawą kapitalnie grającej Errani. Do tamtej pory jednak i nasze zawodniczki prezentowały się z absolutnie najlepszej strony. Kasia Kawa świetnie wytrzymywała wymiany przy siatce. Iga doskonale serwowała i grała z głębi kortu.

Ale jednak co doświadczenie, to doświadczenie. Przy stanie 5:5 Włoszki nas zaskoczyły. Świetna gra na returnie i umiejętne plasowanie piłki zagraniami przy siatce – to zdecydowało o przełamaniu. Zresztą w tym najbardziej widać było przewagę Włoszek – Polki często uderzały w strefy, gdzie te były w stanie jeszcze kontynuować akcję. Z kolei nasze rywalki dużo skuteczniej szukały zagrań kończących. Z jednej strony wiedziały, jak się ustawiać. Z drugiej – gdzie piłkę odgrywać. I z tego skorzystały w końcówce pierwszej partii, najpierw przełamując Polki (od stanu 40:15 dla naszych zawodniczek, żeby bardziej bolało), a potem z łatwością zamykając seta.

Druga partia miała niecodzienny przebieg, zwłaszcza jak na debla. Na jej start przełamana została Świątek, ale potem Polki wspięły się na wyżyny swojej gry, odrobiły stratę natychmiast i… wygrały jeszcze kolejne cztery gemy. To był koncert, od stanu 0:1 do 5:1, po drodze broniąc nawet break pointa. Wszystko nam wychodziło, w kluczowych momentach i przy istotnych piłkach nasze zawodniczki były po prostu nie do zatrzymania. W myślach przygotowywaliśmy się na decydującego o losach spotkania super tie-breaka… ale do tego jednak nie doszło. Bo po tych pięciu gemach z rzędu Włoszki się rozbudziły, a w postawie naszych zawodniczek coś się zacięło.

Zdecydowanie słabiej zaczęła grać Kasia Kawa, może spętana presją decydujących punktów (co by zresztą nie dziwiło, rzadko w karierze miała okazję rozgrywać tak istotne mecze). Idze Świątek też nie wszystko wychodziło. Z kolei Errani i Paolini grały swoje. Biegały do każdej piłki. Świetnie prezentowały się przy siatce. Doskonale returnowały. Pokazały wszystkie swoje atuty i nie tylko odrobiły straty na 5:5, ale też wygrały dwa kolejne gemy. Sześć małych partii z rzędu i to mimo tego, że właściwie w każdej z nich trwała walka.

Polki przegrały więc seta, którego w teorii nie miały prawa przegrać. Z jednej strony przez to, że same zagrały nieco gorzej, ale z drugiej – i przede wszystkim – dlatego, że po przeciwnej stronie siatki stał znakomity debel. Debel, który niestety odebrał nam szansę na triumf w Billie Jean King Cup. I choć półfinał to występ i tak historyczny, to trudno nie mieć poczucia, że można tu było osiągnąć więcej.

Świątek/Kawa – Errani/Paoli 5:7, 5:7 

Polska – Włochy 1:2 

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Ancelotti: To koniec okresu adaptacyjnego Kyliana Mbappe

Patryk Stec
0
Ancelotti: To koniec okresu adaptacyjnego Kyliana Mbappe

Polecane

Boks

Pięściarz kompletny kontra król rewanżów. Czas na Usyk – Fury 2!

Szymon Szczepanik
1
Pięściarz kompletny kontra król rewanżów. Czas na Usyk – Fury 2!

Komentarze

11 komentarzy

Loading...