Reklama

Trenował Norwegów, pomoże naszym? „Polskie skoki weszły w trudny okres” [WYWIAD]

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

18 listopada 2024, 11:24 • 15 min czytania 10 komentarzy

Alexander Stoeckl w latach 2011-2024 był pierwszym trenerem norweskiej kadry skoczków. Za jego kadencji reprezentanci tego kraju zdobyli aż sześć medali olimpijskich oraz siedem krążków mistrzostw świata. Od lata Austriak pracuje w PZN, gdzie pełni rolę dyrektora sportowego ds. skoków narciarskich i kombinacji norweskiej. – Nie sądzę, że polscy mistrzowie nie mają następców. Oni są, ale ich dojście do odpowiedniego poziomu wymaga czasu – mówi w rozmowie z Weszło.

Trenował Norwegów, pomoże naszym? „Polskie skoki weszły w trudny okres” [WYWIAD]

Czy norweski system szkolenia bardzo różni się od polskiego, i co chciałby przenieść z niego nad Wisłę? Dlaczego określanie młodego skoczka mianem talentu jest niebezpieczne? Co najszybciej można zmienić w polskich skokach i gdzie leży nasz największy problem? A także co sądzi o zmianie trenera przez Kamila Stocha? I kto odegrał największą rolę w przekonaniu go do pracy w Polsce?

SZYMON SZCZEPANIK: To twoja pierwsza nowa praca od trzynastu lat. Jakie emocje odczuwasz przed startem sezonu?

ALEXANDER STOECKL: To bardzo ekscytujące uczucie, ponieważ będę pełnił inną rolę niż dotychczas, czyli funkcję dyrektora sportowego, a nie trenera. Mogę spoglądać na niektóre rzeczy z innej perspektywy. Moim zdaniem, nasz zespół jest dobrze przygotowany. Bardzo czekam na początek sezonu, a potem zobaczymy, jak sprawy się potoczą. Ale nie mogę się już doczekać startu Pucharu Świata.

Jak oceniasz swoje pierwsze miesiące w Polsce?

Reklama

Warunki pracy są dobre. Czuję dużo wsparcia, szczególnie ze strony biura Polskiego Związku Narciarskiego, ponieważ dla mnie wszystko jest nowe. Muszę się wiele nauczyć o polskim systemie i tym, jak on działa wewnątrz federacji. Istnieje również bardzo silna więź PZN z Ministerstwem Sportu i innymi podmiotami – także państwowymi. To dla mnie bardzo ważne, abym otrzymywał wystarczającą pomoc od osób, które są w tej układance od dłuższego czasu. Tylko w ten sposób zrozumiem, jak wszystko jest ze sobą powiązane.

Przyzwyczaiłeś się już do polskiej kawy? Podobno spożywasz ogromne ilości tego napoju.

(śmiech) Tak, rzeczywiście piję dość dużo kawy. Ale lubię też kawę podawaną w polskiej wersji.

Zostałeś dyrektorem sportowym do spraw skoków narciarskich i kombinacji norweskiej. Ale czym konkretnie będziesz zajmował się na tym stanowisku?

Moim głównym zadaniem jest bycie swego rodzaju nadzorcą czy też mentorem dla zespołu trenerów oraz ich sztabów, upewniając się, że mogą oni dobrze wykonywać swoją pracę. W dalszej kolejności będę miał dużo pracy administracyjnej wewnątrz PZN. Muszę mieć pewność, że kadry trzymają się swoich budżetów, albo że przestrzegamy całej niezbędnej dokumentacji związanej chociażby ze sprzętem.

W perspektywie długoterminowej moja praca wiąże się z próbą pomocy w rozwoju trenerów i systemu szkolenia. Poszukiwania nowych rozwiązań tego, w jaki sposób możemy poprawić nasze możliwości. Być może będzie to również praca nad zabezpieczeniem przyszłości skoków narciarskich poprzez zwiększenie liczby dzieci rozpoczynających uprawianie naszego sportu. W tym celu musimy upewnić się, że istnieje dobra komunikacja pomiędzy klubami, szkołami i poszczególnymi kadrami. Tak, aby sportowcy mieli zaplanowany dobry, długoterminowy rozwój od początku swojej kariery do jej najwyższego poziomu.

Reklama

Alexander Stoeckl jako trener Norwegów. Fot. Newspix

Z pewnością zdążyłeś już poznać polski system szkolenia. Co możesz o nim powiedzieć? Zauważyłeś w nim istotne różnice pomiędzy na przykład norweskim planem?

Powiedziałbym, że polski system treningowy nie różni się aż tak bardzo od tego, który stosuje się zarówno w Norwegii, jak i w Austrii. Wiąże się to z tym, że aktualnie głównym trenerem jest Thomas Thurnbichler, a wcześniej trenował tutaj Stefan Horngacher. Widzę ponadto, że obecni trenerzy kadr są niezwykle oddani swojej pracy i naprawdę ciężko zasuwają. To dobrze, bo posiadają oni bardzo duży potencjał.

Zwróciłem też uwagę na to, że szkoleniowcy mają dużo pracy administracyjnej. Trzeba dokumentować wszystko, co się robi, ponieważ jesteśmy w dużej mierze finansowani przez Ministerstwo Sportu. Dlatego naprawdę ważne jest, aby wszystkie rachunki i faktury były poprawnie wypełnione. To wymaga dużo wysiłku. To jedna z istotnych różnic pomiędzy Polską, a Norwegią czy Austrią.

W którym elemencie widzisz największe rezerwy w polskich skokach?

Na razie jest trochę za wcześnie, abym przedstawił konkretną rzecz, nad którą najbardziej powinniśmy pracować. Ale myślę, że ogólnie rzecz biorąc, ważne jest zwiększanie wiedzy i doświadczenia zespołu trenerskiego i całej drużyny. W ten sposób upewnimy się, że pracujemy tak skutecznie, jak to możliwe i mądrze wykorzystujemy pozyskane pieniądze. To główne rzeczy, na których musimy się skupić w przyszłości.

Co w polskich skokach można zmienić najsprawniej i w pierwszej kolejności?

Najważniejsza jest komunikacja wewnątrz federacji, a także pomiędzy kadrami i wszystkimi ludźmi, którzy są zaangażowani w skoki narciarskie. Musimy umieć prowadzić dobry dialog i dzielić się informacjami, a także być otwarci na wiedzę i rozwój.

Bardzo dobrze poznałeś norweski system skoków. Są elementy, które chciałbyś stamtąd przenieść do nas?

Tak, to właśnie kultura dzielenia się informacjami i wiedzą, ponieważ ona zaprowadziła norweskie skoki naprawdę daleko. To jest coś, o co naprawdę musimy zadbać. Każdy z nas ma dobre pomysły i spore doświadczenie w tym, co robi. Dzieląc się tymi informacjami, pomoże rozwinąć cały zespół.

A co z infrastrukturą? Jak w porównaniu do Norwegii wygląda jej stan w Polsce?

Zarówno w Norwegii jak i w Polsce mamy kilka naprawdę silnych ośrodków do skoków narciarskich. Wisła, Szczyrk i Zakopane są tymi największymi. W Norwegii takich centrów jest cztery, ale za to znajduje się tam o wiele więcej mniejszych skoczni, niż tutaj. Myślę, że Norwegowie posiadają ponad 100 skoczni pokrytych igelitem, na których można skakać przez cały rok. W Polsce nie ma tak wielu klubów i obiektów, więc to spora różnica.

Polskich fanów martwi to, że nasi mistrzowie są już w zaawansowanym wieku jak na sportowców, a na horyzoncie nie widać ich godnych następców. Problemem jest słabsza generacja skoczków, czy on leży gdzieś indziej? Na przykład właśnie w systemie szkolenia.

Nie powiedziałbym, że to kwestia systemu szkoleniowego. Uważam, że polskie skoki weszły w trudny okres. Od czasu do czasu zdarza się, że następuje pewnego rodzaju nakładanie się zdolnych pokoleń lub ich płynna zmiana, gdy niektórzy starsi i bardzo doświadczeni skoczkowie zbliżają się do końca swoich karier. Myślę, że najbardziej doświadczeni zawodnicy nadal są w stanie osiągać dobre wyniki. Widzę teraz, jak naprawdę ciężko pracują.

Mamy też młodsze pokolenie, które jeszcze nie jest tak doświadczone i nie znajduje się na najwyższym poziomie. I to jest właśnie wyzwanie dla sztabów i trenerów, aby znaleźć właściwą równowagę pomiędzy tymi grupami. Pracujemy nad tym i jestem całkiem pewien, że młodsi skoczkowie, których mamy teraz, w krótkim lub średnim czasie również pokażą nam naprawdę dobre rezultaty. Dlatego nie sądzę, że polscy mistrzowie nie mają następców. Oni są, ale ich dojście do odpowiedniego poziomu wymaga czasu.

Piotr Żyła i Kamil Stoch nie zaliczyli poprzedniego sezonu do udanych, jednak Alexander Stoeckl pokłada w naszych weteranach wielkie nadzieje. Fot. Newspix

Nie każde pokolenie skoczków stworzy kogoś na miarę Kamila Stocha.

Z całą pewnością. To wyjątkowy sportowiec. Kogoś o jego klasie nie miewa się w skokach co roku.

Na którego skoczka z młodego pokolenia najbardziej liczysz? Kibice i eksperci wiążą nadzieje z Kacprem Juroszkiem czy Janem Habdasem. Z kolei Klemens Joniak przed miesiącem wygrał letnie mistrzostwa Polski.

Wymieniłeś kilku zawodników, którzy naprawdę pokazali, że potrafią skakać. Uważam jednak, że musimy uważać z wymienianiem nazwisk konkretnych skoczków, zanim odniosą oni sukces, ponieważ wtedy tworzymy jakieś oczekiwania. A oczekiwania to dodatkowa presja.

Sądzę, że generalnie powinniśmy postrzegać większość grupy młodych polskich zawodników jako sportowców o dużym potencjale. Ale oni wciąż mają przed sobą dużo pracy do wykonania. Czas pokaże czy są w stanie wykonać tę niezbędną, do znalezienia się na najwyższym poziomie, robotę. Więc nie przywoływałbym żadnego konkretnego nazwiska i nie mówił, że któryś jest utalentowany. Używanie słowa „talent” zawsze jest niebezpieczne.

Jak twoim zdaniem powinna wyglądać współpraca pomiędzy kadrą A i kadrą B?

Przede wszystkim ważne jest, aby trenerzy prowadzili ze sobą dobry dialog. By dzielili się tym, co robią i dlaczego to robią. I tak się dzieje. Myślę, że teraz współpraca między kadrami w ramach federacji działa całkiem dobrze. Jednocześnie nadal istnieje wyzwanie w komunikowaniu się między sportowcami w drużynie a sztabami kadr, a w szerszym kontekście: pomiędzy szkołami mistrzostwa sportowego, a klubami. Istnieje bariera dla dzieci, które z klubów idą do SMS-ów. Chcemy odpowiedzieć na pytanie, jak wygląda ta zmiana? Kto dba o to, aby były młodzi byli naprawdę dobrze przygotowani, kiedy idą do szkoły sportowej? Następnie, jak wygląda przejście z SMS-u do kadry? Czy mają rywalizować w Pucharze Kontynentalnym czy Pucharze Alpejskim?

Innymi słowy, chcemy dokładnie prześledzić, jak wygląda przejście od bycia sportowcem trenującym wiele lat w klubie a później szkole sportowej, do rozpoczęcia rywalizacji jako profesjonalista. To naprawdę ważne, abyśmy upewnili się, że sportowcy otrzymują odpowiednie szkolenie i umiejętności we właściwej kolejności i czasie. Dlatego tak zależy nam, aby istniała dobra komunikacja między tymi trzema głównymi podmiotami: klubami, szkołami i federacją.

A propos szkół, podobno sam byłeś nauczycielem Thomasa Thurnbichlera, kiedy ten chodził do szkoły sportowej.

Tak, to były stare czasy. Kiedy byłem trenerem w Austrii, w równocześnie pracowałem w szkole Schigymnasium Stams – jednej z najsłynniejszych szkół narciarstwa na świecie, do której uczęszczał Thomas. Razem z innymi trenerami byłem też odpowiedzialny za przygotowania kadry Austrii do mistrzostw świata juniorów. Z tego względu prowadziłem też Thomasa Thurnbichlera jako sportowca.

Jaki za młodu był obecny trener Polaków?

Był bardzo ambitny i naprawdę podejmował ryzyko, sam sobie rzucał wyzwania. Pamiętam jeden skok, który wykonał jako przedskoczek w Bischofshofen. Wylądował wtedy na buli, po czym odbił się z niej ponownie i w tej „drugiej próbie” skoczył ponad 120 metrów. Zatem był naprawdę zabawnym i pracowitym sportowcem.

To był słynny skok, po którym Walter Hofer, ówczesny szef Pucharu Świata, omal nie dostał zawału.

(śmiech) Dokładnie tak!

Z pewnością odbyliście już kilka rozmów z Thomasem, jak ma wyglądać współpraca na waszej linii. Będziesz jego przełożonym, kimś w rodzaju koordynatora?

Koordynator to właściwe słowo. Wiem to z własnego doświadczenia, że kiedy jesteś głównym trenerem, to powinieneś naprawdę skupić się na pracy z zespołem: ze sportowcami i sztabem kadry, abyś był w stanie się wykazać. W tej sytuacji dyrektor sportowy musi upewnić się, że trener może w pełni poświęcić się swoim obowiązkom i nie musi skupiać się na innych rzeczach. Mam tu na myśli chociażby długofalowe projekty rozwoju dyscypliny, rzeczy, które działają poza federacją, relacje medialne i inne tego typu obowiązki. Musi być osoba, która przejmie zadania odciągające uwagę trenera. I to jest moja rola. W swojej pracy postaram się upewnić, że trenerzy naprawdę mogą skupić się na trenowaniu. Więc przejmę wszystkie inne rzeczy.

Kto odegrał większą rolę w przekonaniu cię do podjęcia tej pracy: Thomas czy Adam Małysz?

Przede wszystkim poprosił mnie o to Thomas. I zrobił to dość wcześnie, bo jak pamiętam, odezwał się do mnie pod koniec marca. Ponieważ go znam i rozumiem, jaką pracę wykonuje, byłem naprawdę ciekawy tego zadania. Zajęło mi trochę czasu, aby podjąć decyzję, ale ostatecznie myślę, że to głównie Thomas przekonał mnie do tego, że mogę mu tutaj pomóc. Przynajmniej mam nadzieję, że tak będzie.

Zastanawiam się, czy będzie ci trudno powstrzymać się przed wchodzeniem w pracę Thomasa. Z dwójki trenerów to ty jesteś człowiekiem, którego zawodnicy wywalczyli sześć medali olimpijskich.

Zacznijmy od tego, że ja sam nic nie wygrałem. Te zwycięstwa były wysiłkiem całego zespołu. Oczywiście byłem głównym trenerem, ale w tym wszystkim byłem częścią drużyny, która przez wiele lat wykonywała w Norwegii naprawdę fantastyczną pracę. Każdy miał swoją rolę w tym teamie, a moją była rola pierwszego trenera. Teraz mam inne zadania i postaram się ich trzymać tak dobrze, jak tylko mogę, ponieważ Thomas jest głównym trenerem. Nie zobaczysz mnie na wieży trenerskiej, nie zobaczysz mnie trenującego sportowców. Moją rolą jako dyrektora sportowego jest wsparcie dla pierwszego szkoleniowca.

Kamil Stoch zdecydował się na współpracę z poprzednim szkoleniowcem – Michalem Doleżalem. Taki ruch może wyglądać jak podkopywanie autorytetu trenera kadry.

Oczywiście, jeśli spojrzeć na to z zewnątrz, można powiedzieć, że to dziwne. Dlaczego miałby nie chcieć pracować z Thomasem? Kamil pracował jednak z kadrą od lat. W tym czasie przechodził przez wiele zmian trenerów – sam nie wiem, ilu ich miał w swojej karierze. Teraz jest w takim momencie, że myśli, że dla niego, a nawet dla całej drużyny byłoby lepiej, żeby miał własny zespół trenerski i mógł pracować w swoim tempie.

Stocha nie można porównywać do żadnego z młodszych sportowców. Ma ogromne doświadczenie, więc mógł stwierdzić, że potrzebuje innego podejścia. I naprawdę cieszę się, że znaleźliśmy dobre porozumienie pomiędzy trenerami i Kamilem. Uważam, że do dobre rozwiązanie dla obu stron.

To hipotetyczne pytanie: co ty byś zrobił w takiej sytuacji jako trener kadry?

Trudno powiedzieć. Myślę, że odpowiedziałbym na nie dopiero, kiedy rzeczywiście bym się w takiej sytuacji znalazł. Przede wszystkim musiałbym wystarczająco dobrze znać tych sportowców. Dlatego tak ciężko określić mi, jak sam bym się zachował, ponieważ Kamila i innych polskich skoczków nie zdążyłem jeszcze poznać aż tak dobrze.

Mówią o tobie, że jesteś opanowany, spokojny, trudno wyprowadzić cię z równowagi. Czy jednak bywały sytuacje, w których twoja cierpliwość była już na granicy?

Oczywiście, było wiele takich sytuacji. Nerwy puszczały mi, kiedy mieliśmy trudne warunki na skoczni, a jury zawodów czasami trochę za mocno naciskało i podejmowało duże ryzyko, by konkurs się odbył. Nie raz konfrontowałem się z nimi w tej sprawie. Miałem swoje momenty starć głównie z asystentem dyrektora Pucharu Świata [Borkiem Sedlakiem – dop. red.], kiedy naprawdę mówiłem mu, co myślę. Zabierałem też głos na zebraniach trenerów, jeśli czułem, że coś jest nie tak. Więc na pewno miałem swoje momenty, kiedy nie byłem taki spokojny. Oczywiście emocje puszczały, kiedy jako zespół mieliśmy upadki i kontuzje. Wtedy zawsze trudno było zachować spokój.

Wspomniałeś o scysjach z jury, ale posiadasz jednak opinię osoby, która dobrze dogadywała się z FIS. To oznacza, że będziesz jeździł na zawody i w kluczowych momentach możesz pomóc lobbować wśród delegatów?

To również będzie część mojej pracy. Mam zamiar upewniać się, że nasi trenerzy i skoczkowie mają dobre warunki do pracy i występów. I w ten sposób będę również wykonywać pewną pracę, nazwijmy to, polityczną, w stosunku do kluczowych osób z FIS. Wszystko po to, aby upewnić się, że mamy swoją pozycję w zawodach.

W Norwegii nie mieli żalu, że ogłosiłeś zakończenie kariery, po czym kilka miesięcy później znalazłeś się w Polsce?

Sytuacja wyglądała trochę inaczej. Nie chodziło o to, że chciałem przejść na emeryturę, tylko o to, że norwescy skoczkowie chcieli zmiany. I to był powód, dla którego zrezygnowałem z pracy jako trener. Myślę, że wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że mogę zająć inne stanowisko trenerskie, albo pozostać przy skokach w innej formie. W końcu to moja praca, którą wykonuję przez całe życie, więc nie sądzę, żeby byli naprawdę zaskoczeni, kiedy usłyszeli, że otrzymałem posadę w Polsce.

Alexander Stoeckl i Halvor Egner Granerud. Fot. Newspix

Mimo wszystko, po ponad dwunastu latach oczekiwałeś, że Norwegowie rozstaną się z tobą w lepszych okolicznościach?

Norweska drużyna, trenerzy i federacja narciarska, wykonują fantastyczną pracę od wielu lat. Zasadniczo, teraz pracują tam ci sami ludzie, tylko beze mnie. I myślę, że będą nadal rywalizować na naprawdę wysokim poziomie. Czas pokaże, czy decyzja by odsunąć mnie od systemu, była słuszna. Ale myślę, że są nią bardzo zmotywowani. Pragną coś udowodnić i pracują co najmniej tak ciężko, jak wcześniej. Z pewnością będą trudnym przeciwnikiem dla polskiego zespołu.

Podobno uczysz się polskiego. Jak idą lekcje?

Spróbuję nauczyć się polskiego, ale to naprawdę trudny język. Bardzo mi przykro, jeżeli kogoś rozczaruję swoim poziomem waszego języka. (śmiech) Nie mam lekcji, próbuję się uczyć słuchając, czytając i rozumiejąc przyswajane informacje, ale dopiero zaczynam.

Zdałem sobie sprawę, że dla kogoś, kto mówi po niemiecku i angielsku, nauka polskiego to naprawdę trudne zadanie. Tego języka nie można porównać do wspomnianych dwóch. Nie ma prawie żadnych słów, które brzmiałyby podobnie. Poza tym gramatyka jest całkiem inna od niemieckiej i angielskiej. Istnieje też wiele wyjątków od reguł, a wymowa jest trudna. Jako osoba mówiąca po niemiecku, nie używam języka jako narządu w taki sam sposób. Więc to też nie jest takie łatwe. Są pewne litery, które są różne. Na przykład ogonek w „e” całkowicie zmienia brzmienie tej litery. Tego typu rzeczy są naprawdę trudne. Mimo wszystko spróbuję nauczyć się kilku zwrotów. Myślę jednak, że to zajmie dużo czasu i nigdy nie osiągnę poziomu, na którym będę mógł płynnie rozmawiać z Polakami.

A jak długo uczyłeś się norweskiego?

Zajęło mi około dwóch i pół do trzech lat, aby mówić w tym języku na takim poziomie, żeby codziennie rozmawiać z ludźmi. Ale to też była inna sytuacja, ponieważ tam mieszkam. To sprawia, że nauka jest o wiele łatwiejsza, ponieważ ciągle jesteś konfrontowany z tym językiem. Słyszysz go w telewizji, w radiu, możesz go czytać. I oczywiście, norweski to ta sama rodzina języków, co angielski i niemiecki, więc nie jest tak trudny. Znajduje się w nim wiele zwrotów i słów, które są dość podobne, a gramatyka jest naprawdę prosta. Jest jak w języku angielskim. To wszystko sprawiło, że łatwiej było mi nauczyć się tej mowy.

Kto twoim zdaniem będzie najlepszym skoczkiem tego sezonu?

Każdy pyta o to trenerów i wszystkich ludzi związanych ze skokami. Jednak jedyne, co mogę powiedzieć, to że nie mam pojęcia. Naprawdę nie wiem. Wiem, że w stawce jest wiele silnych nazwisk. A jak będzie? Zobaczymy, kiedy sezon się skończy, ponieważ to jest prawdziwe wyzwanie, by być najlepszym na całej jego przestrzeni.

Na którego z Polaków ty najbardziej liczysz?

Najbardziej liczę na drużynę. Mam nadzieję, że będziemy silni jako zespół, na podstawie założeń, o których opowiadałem: dzielenia się informacjami, współpracując i pomagając sobie nawzajem. Nawet indywidualny dobry występ jednego skoczka sprawia, że możemy zaprezentować się jako silna ekipa. To jest najważniejsze. I nie ma znaczenia, który z chłopaków akurat będzie na szczycie, ponieważ jego sukces to wysiłek całego zespołu. Tego życzę sobie w tym roku.

ROZMAWIAŁ SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Czytaj więcej o skokach:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Komentarze

10 komentarzy

Loading...