Co za absurdalny zbieg okoliczności – Bartosz Bereszyński wraca po długich miesiącach do składu reprezentacji Polski i akurat wtedy nad stadionem pojawia się duch Marty Ostrowskiej. Kiedyś przez gapiostwo kierowniczki Legia straciła szansę na Ligę Mistrzów, teraz straty polskiej piłki są mniejsze – Świderski po prostu nie wszedł na boisko w meczu z Portugalią – ale wielki niesmak pozostaje.
Na zegarze za chwilę wybije siedemdziesiąta minuta, przegrywamy jedną bramką, Karol Świderski szykuje się do wejścia na boisko. Po rozmowie z sędzią technicznym przybija jednak facepalma. Dosłownie właśnie to robi. Po chwili nasza ławka próbuje reagować – ktoś idzie z kartką do arbitra, pyta, przekonuje, ale nic nie udaje się wskórać. Nasz napastnik ciska koszulką i aż do końca ogląda mecz z pozycji siedzącej.
Powód – nie został zgłoszony do protokołu meczowego.
Może to był sprytny plan, może Michał Probierz już wiedział, co się święci i sięgnął po broń ostateczną – nieuprawnionego zawodnika, który przynajmniej załatwi nam walkower. Wszyscy wiedzą, że lepiej wygląda 0:3 niż 1:5. Tyle dobrego, że można mówić, iż ze Świderskim na boisku na pewno sieknęlibyśmy kilka bramek.
To oczywiście żart, choć po tak traumatycznym wieczorze raczej przez łzy. Jak dobrze, że obyło się bez żadnych konsekwencji. Nawet nie próbujemy sobie wyobrażać, jak wielka byłaby afera, gdybyśmy jednak jakimś cudem wyglądali w drugiej połowie tak jak w pierwszej, dowieźli remis, a sędzia przeoczyłby, że piłkarz Charlotte nie został uprawniony do grania w meczu, tak jak kiedyś wydarzyło się z Bartoszem Bereszyńskim. Uratowali nas arbitrzy (nie jedyny raz tej nocy), ale przecież mogła urodzić się z tego przepiękna organizacyjna katastrofa.
Świder wyrasta tym samym na największego pechowca w reprezentacji. Jak nie kontuzja odniesiona po cieszynce lub zgubiony bagaż, z czym ma regularnie problem na lotniskach, to nieuprawnienie do gry w ważnym meczu z Portugalią. Chłop przeleciał osiem tysięcy kilometrów, miał wystąpić przeciwko CR7, by na koniec dowiedzieć się, że ktoś – a konkretnie Łukasz Gawrjołek, team menager – zapomniał o jego nazwisku.
Można się wkurzyć.
Swoją drogą, to niejedyna wpadka przy tym meczu – Marcin Bułka bronił w drugiej połowie w spodenkach z numerem “1” należących do Łukasza Skorupskiego. Może selekcjoner chciał w ten sposób wysłać w Polskę ukryty komunikat, że to bramkarz Nicei jest w kadrze jedynką, a może to kolejny drobiazg, o którym pracownicy PZPN zapomnieli. Organizacja formalności była dziś na poziomie organizacji defensywy po sześćdziesiątej minucie.
WIĘCEJ O MECZU POLSKA – PORTUGALIA:
- Najlepsi za kadencji Michała Probierza. A później rozbici i zagubieni
- Brutalne lanie. Noty po portugalskiej lekcji futbolu
- Probierz o sprawie ze Świderskim: Czynnik ludzki, trzeba umieć to zrozumieć
Fot. newspix.pl