Klub, który zwalnia Jacka Magierę, zawsze wypada wizerunkowo źle. Jeśli jednak patrzeć na jego pracę nie przez pryzmat zasług, lecz perspektyw, trudniej krytykować tę decyzję.
Zwalnianie Magiery zawsze wygląda nieciekawie. Jego zasługi są zbyt ewidentne, a wspomnienie dobrych momentów zbyt świeże, żeby nie wywoływały wrażenia niewdzięczności. Przecież zarówno jego czyny, jak i słowa, zwykle znamionują fachowca wysokiej klasy, odznaczającego się kulturą osobistą i psychologicznym wyczuciem. Każdy kibic chciałby takiego trenera dla swojego klubu. Bo ma wyniki, długą historię odratowanych karier i do tego przemawia, jak człowiek, który nie osiąga celów przypadkiem.
A przecież w futbolu zawsze są jakieś okoliczności łagodzące, czynniki zewnętrzne, którym łatwiej przypisać winę za niepowodzenie. Złe decyzje sędziowskie, pudło w kluczowym momencie, nieracjonalne decyzje klubowego zarządu, zwyczajny pech. Po każdym zwolnieniu Magiery, czy to z Legii, czy z Wrocławia za pierwszym i drugim razem, można było napisać przekonujący tekst rozwałkowujący wszystkich, którzy przyłożyli do tego rękę. Tym razem wręcz jeszcze mocniejszy. Bo przecież Śląsk znowu to zrobił. Już raz zwolnił Magierę po niespodziewanym sukcesie, a gdy ten go uratował, odniósł kolejny niespodziewany sukces, znowu go zwolnił. A przecież zwalniając równolegle Davida Baldę, działacze sami przyznali, że trener nie ponosi pełni odpowiedzialności za fatalne wyniki w tym sezonie. Może nawet nie ponosi jej nawet w połowie.
A jednak nie potrafię z pełnym przekonaniem myśleć, że działacze Śląska podjęli błędną decyzję, wyrzucając za jednym zamachem także trenera. Gdy go obserwuję, przypomina mi się koncepcja Norberta Bradela, trenera pracy mózgu, działającego od lat w sztabach Marcina Brosza, o której opowiedział mi przed dziesięcioma laty. Chodzi o trenerów na dobrą pogodę. Zgodnie z jego teorią, trenerzy przebywający na bezrobociu, mający czas, by w spokoju przeanalizować własne działania i wyciągnąć odpowiednie wnioski, odświeżyć głowy, oderwać się od futbolu, poczytać literaturę fachową i pojeździć na staże, wygłodniali nowych wyzwań i oglądający wszystkie drużyny od deski do deski, wkraczając do nowego miejsca pracy, mają naturalną przewagę nad poprzednikami. Zmęczonymi fizycznie i psychicznie, uwikłanymi w gierki środowiska, w którym funkcjonują, niedostrzegającymi szerszej całości, rozdzielonymi od rodzin, oderwanymi od aktualnych trendów i nowych pomysłów, bo skupiają się tylko na odwleczeniu zwolnienia o kolejne trzy dni. Zgodnie z tą koncepcją efekt nowej miotły to wpuszczenie w miejsce kogoś będącego na granicy wypalenia, lidera pełnego sił witalnych, kipiącego entuzjazmem i mającego głowę pełną pomysłów. Nie może się nie udać.
Strażak-psycholog
Odkąd usłyszałem tę teorię, przyglądam się cyklom życia różnych trenerów w Polsce i za granicą, utwierdzając się w przekonaniu, że w zdecydowanej większości mamy do czynienia z trenerami na dobrą pogodę. Niektórych entuzjazm wypala się szybciej, innych wolniej, ale sami zazwyczaj nie są w stanie tego zauważyć. Potrzebują, by ich arbitralnie odciąć od danego wyzwania, wpuścić kogoś świeżego, a ich samych zmusić do odpoczynku i spojrzenia na siebie z dystansu. Często okazuje się, że nowy trener, wchodząc do tej samej drużyny, zmienia jej ustawienie, wstawia do pierwszego składu kogoś z bocznego toru, kogoś innego przestawia na nową pozycję i zespół wydaje się odmieniony.
Niekoniecznie chodzi jednak o to, że poprzednik nie był w stanie dostrzec istnienia tych rozwiązań w warstwie taktycznej, merytorycznej. Nie był w stanie ich dostrzec, bo jego zasoby były już zbyt wyczerpane. Był zbyt zacietrzewiony, patrzył na zespół tylko z jednej perspektywy. Naprawdę nieliczni potrafią zanegować to, co robili wcześniej, wznieść się ponad to. Wielu trenerów potrafi wyprowadzić drużyny z kryzysów, większość właściwie przez całe życie nie robi niczego innego. Ale tylko nieliczni potrafią wyprowadzić je z kryzysów, w które sami je wpędzili. Są trenerami na dobrą pogodę. Gdy aura się zmienia, trzeba zmienić jej zaklinacza.
Kiedy mówi się o trenerach-strażakach, zwykle ma się przed oczami kogoś innego niż Jacka Magierę. Trenerów, którzy w rozbisurmanionej drużynie wprowadzą wojskowy dryl. Albo przeciwnie, którzy stłamszony zespół potrafią nauczyć uśmiechu. On ani nie rozwiązuje każdego problemu dwudziestoma pompkami, ani grillem i piwkiem. Dobrze czuje się w rozmowach indywidualnych. Potrafi zabrać piłkarza do parku, przemówić do niego jego wewnętrznymi motywacjami, wejść na ambicję czy połechtać ego. Trafić do głowy poleceniem odpowiedniej książki czy filmu. Albo zmienić dynamikę grupy, wyznaczając na jej lidera kogoś nieoczywistego.
Jeśli spojrzeć na przebieg jego kariery, widać, że potrafi pracować z jednostkami o ponadprzeciętnym potencjale. Na poziomie indywidualnym są piłkarze, którzy zawdzięczają mu wiele. Wszędzie, gdzie był, jego metody ożywczo działały także na zespół. Począwszy od Zagłębia Sosnowiec, w którym zaczął tak piorunująco, że szybko stał się w oczach władz Legii trenerem gotowym do jej objęcia. Przez Legię, której przygodę w Lidze Mistrzów z kompromitującej zmienił w piękną. Pierwszy Śląsk, który obejmował, by nie spaść, a z rozpędu wprowadził do europejskich pucharów. I drugi Śląsk, który znów obejmował, by nie spaść, a omal nie dał mu trzeciego w historii mistrzostwa. Jeśli rozmawiać o zwalnianiu trenerów przez pryzmat zasług dla danego miejsca, Magiery nigdy nie należałoby zwalniać.
Jedna z najgorszych drużyn roku
Jeśli jednak rozmawiać przez pryzmat perspektyw, sprawa się komplikuje. W Legii zareagowano szybko. Prawdopodobnie za szybko. W drugim sezonie zdążył jednak przegrać Superpuchar z Arką Gdynia, odpaść z eliminacji Ligi Mistrzów z Astaną, a z europejskich pucharów w ogóle z Sheriffem Tiraspol, a w Ekstraklasie polec z Bruk-Betem, Górnikiem i Śląskiem. Pamięta się mu z Legii remis z Realem, ogranie Sportingu czy szalony mecz w Dortmundzie, ale niekoniecznie to, jak wszedł w drugi sezon. Jako że jednak tu czekano naprawdę krótko, a na jego następcę wybrano Romeo Jozaka, który nigdy wcześniej nie był trenerem, po czasie pamiętano tylko to, co dobre.
Podobnie jak we Wrocławiu, gdzie zwolnienie nastąpiło po serii ośmiu meczów bez zwycięstwa, w tym sześciu porażek, gdzie z ostatnich dwunastu spotkań wygrał jedno, a z ostatnich piętnastu dwa. Biorąc pod uwagę, że w pierwszych szesnastu meczach w roli trenera Śląska dał się pokonać tylko raz, kontrast między początkiem a końcem nie mógł być wyraźniejszy. Gdy go zwalniano, drużyna miała dwa punkty nad strefą spadkową i tendencja zdecydowanie nie wskazywała, by zmierzała w kierunku bezpiecznego środka tabeli. Zatrudnienie Piotra Tworka i jego problemy z tym zespołem, a potem siermiężne czasy Ivana Djurdjevicia sprawiły jednak, że Magierze zapomniano, co złe.
Teraz też będzie mu się pamiętać niesamowitą jesień 2023, spektakularne odbudowanie Erika Exposito i walkę o mistrzostwo do ostatniej kolejki. Jest też jednak druga strona tego srebrnego medalu. W całym 2024 roku, a że mamy połowę listopada i do rozegrania zostały jeszcze raptem trzy, a w przypadku Śląska cztery kolejki, to już dość miarodajny okres, w Ekstraklasie jest tylko jeden zespół punktujący gorzej od wicemistrzów Polski. To Radomiak, mający w tym okresie punkt mniej od wrocławian. Na równi z nimi jest Puszcza Niepołomice, tak jesienią, jak i wiosną murowany kandydat do spadku. Korona Kielce i Stal Mielec, ciągle zamieszane w walkę o utrzymanie, zdobyły od Śląska pięć punktów więcej. Nie mówiąc o innych zwyczajnych drużynach środka tabeli, jak Piast, Zagłębie, Widzew czy Górnik. Śląsk od jedenastu miesięcy nie tylko nie należy do czołówki ligi. Nie należy nawet do jej średniaków.
Kilka szans na wyjście z kryzysu
Śląsk już od lat nie jest mądrze zarządzanym klubem. Magiery nie zwolnił jednak w pierwszym kryzysie, gdy na starcie wiosny, jako lider, wygrał jeden raz w siedmiu kolejkach. Ani w bardziej zaawansowanej fazie rundy, gdy po jedenastu rozegranych w tym roku meczach miał na koncie dwa zwycięstwa i był najgorszą drużyną wiosny, co poważnie zagrażało zaprzepaszczeniem przewagi z bardzo udanej jesieni i skończeniem z niczym. Nie zwolnił go we wrześniowej przerwie na kadrę, gdy zespół nie grał już w europejskich pucharach i miał dwie wygrane, w tym jedną nic niedającą, na dziesięć prób. Ani w październikowej, która nastąpiła po czterech porażkach z rzędu.
Zwolnił, dopiero gdy rozegrano 44% sezonu, a Śląsk wciąż leżał na dnie. Poczekano, aż nastąpi przełamanie. Poczekano, aż zacznie wyglądać lepiej (pięć punktów w trzech kolejnych meczach ligowych i pewny awans w Pucharze Polski). Poczekano, aż trener wcieli w życie nowy pomysł, czyli przejście na trójkę środkowych obrońców. Gdy jednak po tym wszystkim znów nastąpiły beznadziejne mecze z Zagłębiem i Górnikiem, drużynami jak najbardziej w zasięgu Śląska, przy bilansie bramkowym 0:4, zwolniono go. Ale czy naprawdę można przypadek drużyny dołującej przez jedenaście miesięcy, z przerwą na udany maj, wrzucić do jednego worka z wszystkimi innymi, w których nieudolni działacze nie wykazali się cierpliwością?
Przeciwnie, wydaje się, że w uznaniu zasług i fachowości Magiery, wykazali jej wyjątkowo dużo. W ostatnich sześciu sezonach nie było zespołu, który po 14 meczach miałby tak mało punktów, jak obecnie Śląsk, i utrzymałby się w lidze. Ostatnim, któremu udało się uniknąć spadku z takim dorobkiem po 14 kolejkach, była Pogoń Szczecin w 2017 roku. Wtedy obowiązywał jednak system z podziałem na grupy, który sprzyjał odrabianiu strat, rozgrywano trzy mecze więcej niż obecnie i spadały tylko dwa zespoły. Wrocławianie naprawdę są już w sytuacji podbramkowej. Tym bardziej może dziwić, że zdecydowano się na rozwiązanie tymczasowe (duet Michał Hetel – Marcin Dymkowski). Wszak od tego, jak zespół zaprezentuje się w czterech ostatnich meczach tego roku, mogą zależeć losy całego sezonu. Wyjazd do Białegostoku po przerwie na kadrę wydaje się arcytrudny, ale kolejne spotkania z Puszczą i Radomiakiem u siebie oraz Lechią na wyjeździe mogą się okazać kluczowe. Jeśli Śląsk drastycznie nie poprawi przez miesiąc położenia, w zimie może nie być już czego zbierać. Tym bardziej można jednak uznać, że z pożegnaniem Magiery czekano naprawdę długo.
W przypadku Śląska nie można też mówić o kłamliwych wynikach, które, jak czasem w futbolu bywa, nie oddają dobrej gry danego zespołu. Teza, wedle której wrocławianie zdobyli w poprzednim sezonie szczęśliwe wicemistrzostwo – według EkstraStats byli w tabeli punktów oczekiwanych szóstą drużyną ligi, „zasługując” na aż trzynaście punktów mniej niż w rzeczywistości; dysproporcja w żadnym innym zespole nie była tak wyraźna – więc teraz zaliczą pechowy spadek, brzmi kusząco, ale nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistości. Ewentualny spadek, w odniesieniu do dotąd rozegranych meczów, w żaden sposób nie byłby pechowy. W dziewięciu na czternaście kolejek Śląsk notował według StatsBomb gorszy wynik w golach oczekiwanych od rywali. Jest w najgorszej trójce w większości statystyk ofensywnych. Trend, jeśli chodzi o stosunek okazji kreowanych do dopuszczanych, jest jednoznacznie negatywny i raczej nie zwiastuje nadchodzącego przełamania przy zachowaniu obecnego poziomu gry.
Stosunek stwarzanych szans i okazji bramkowych, do których dopuszczani są rywale za czasów Jacka Magiery w Śląsku. Na zielono momenty, w których Śląsk był na plusie, na fioletowo, gdy to rywale byli groźniejsi. Widać wyraźnie, że w ostatnich tygodniach słabe wyniki są naturalną konsekwencją słabej gry.
System zbudowany na jednostkach
Równanie do średniej można zauważyć jedynie w przypadku statystyk defensywnych. Śląsk nie broni dziś beznadziejnie, ale nie broni już tak wybitnie, jak w minionych rozgrywkach. W których wcale nie bronił wybitnie, lecz miał mnóstwo szczęścia pod własną bramką i do tego bramkarza, który dokonywał cudów. Rafał Leszczyński ostatecznie nie dostał statuetki dla najlepszego w lidze, ale według wyliczeń StatsBomb w poprzednich rozgrywkach uchronił zespół przed ponad pięcioma bramkami, który na jego miejscu puściłby statystycznie średni, przeciętny bramkarz, wcale nie jakaś ostatnia łamaga. To bezsprzecznie najlepszy wynik w Ekstraklasie. Pięć goli, przy często zerojedynkowo grającym Śląsku, to lekko licząc kilkanaście punktów, w których remis zamienia się w wygraną. Dziś Leszczyński jest na minusie. Notuje wynik -2, czyli szósty wśród najgorszych w lidze. Dodając do tego Erika Exposito, który poprzedni sezon skończył z udziałem przy niemal siedmiu bramkach więcej, niż wskazywałyby na to sytuacje, do których doszedł, albo które stworzył, otrzymuje się obraz drużyny, która niewiele różniła się od obecnej, tylko miała dwie wybijające się jednostki: Exposito i Exposito w rękawicach.
Można by ten wniosek obrócić w obronie Magiery, bo skoro Exposito odszedł i nie został w żaden sposób nastąpiony, skoro sprzedano jeszcze Nahuela Leivę, w którym widziano kolejną wyróżniającą się postać i skoro Leszczyński przestał bronić wszystko, trudno przypisywać winę trenerowi. Równolegle jednak z Magierą toczyła się w Białymstoku historia Adriana Siemieńca, który tej samej wiosny objął beznadziejną Jagiellonię, by uratować ją przed spadkiem, również zrobił to w bólach, później sensacyjnie bił się ze Śląskiem o mistrzostwo, a jej trenerowi, tak, jak Magierze, przypisywano zasługi głównie w kwestii budowania relacji z zawodnikami. Podczas gdy jednak w Białymstoku powstawał system, w którym każda jednostka była przekonywana, że jest wystarczająco zdolna, by nie tylko nosić fortepian, ale i na nim grać, we Wrocławiu wszystko podporządkowywano solistom.
Trudno się dziwić, że w tej sytuacji po Jagiellonii nie widać, że w lecie straciła trzech graczy z podstawowej jedenastki, podczas gdy utrata dwóch solistów zamieniła Śląsk z kandydata do mistrzostwa, w kandydata do spadku. Magiera oparł siłę drużyny na sile najważniejszych postaci. Gdy je stracił, okazało się, że jest nagi. Siemieniec rozłożył akcenty na wiele różnych barków, co było widać w sezonie mistrzowskim i co jest widoczne w obecnym. Owszem, trener Jagiellonii miał do pomocy mądrego dyrektora sportowego i prawdopodobnie także lepiej działającego prezesa. Ale sam też stworzył w drużynie system mniej zależny od pojedynczych postaci. Także dlatego ogląda dziś w tabeli plecy Chelsea, a nie Puszczy.
Niepopularna decyzja jako szansa
To oczywiście tani chwyt retoryczny, którego jednak nie mogłem sobie odmówić, wciąż mając problem ze zdefiniowaniem Magiery jako trenera. Jeśli bowiem odciąć umiejętne bodźcowanie zawodników, bycie dla nich mentorem, coachem wręcz, w rozumieniu potocznym, a nie sportowym, można dojść do wniosku, że trener Śląska poległ stricte warsztatowo. Kiedy trzeba było najpierw przygotować zespół na nieunikniony moment, w którym Exposito przestanie wszystko zamieniać w złoto (wiosna), a potem na równie nieuchronny, w którym wyfrunie z Dolnego Śląska, pomysły się skończyły. Siemieńca nazywano Tedem Podlasso, nie do końca doceniając jego zdolność do typowo trenerskiego zbudowania i modyfikowania skutecznego modelu gry, Magierę nazywano „Magikiem”, przeceniając jego wpływ na boiskowe działania zespołu. Potrafił znaleźć klucz do pojedynczych ludzi, których posyłał na murawę, uwalniając ich potencjał, ale nie potrafił skoordynować działań zespołu. Pod względem piłkarskim Śląsk nawet rewelacyjnej zeszłorocznej jesieni był zadziwiająco ubogi. Wygrywał, chociaż nie grał. Na dłuższą metę zwyczajnie futbol się obronił. Ci, którzy w piłkę grają, są mocni, niezależnie od przejściowych turbulencji. Ci, którzy tylko ją kopią, są słabi, niezależnie od tytułu wicemistrzów, który w międzyczasie wywalczyli.
W ciągu minionego półtora roku ani razu nie nauczyłem się cenić Śląska Magiery, traktować go jako solidną firmę, drużynę, na której można polegać. Nigdy nie przekonała mnie na tyle, bym uwierzył, że jej wyniki zależą od czegoś więcej niż dobre interwencje Rafała Leszczyńskiego i skuteczne strzały Erika Exposito. Kiedy wygrywała, czekałem aż zacznie przegrywać. Po jesieni, gdy liderowała, spodziewałem się, że nie awansuje nawet do pucharów. Nie dlatego, że mam problem z wygrywaniem Śląska, lecz dlatego, że wygrywanie oparte na szczęściu, ewentualnie ponadprzeciętnej formie pojedynczych postaci, zwykle jest kruche.
Gdy wpadła w kryzys, nie nastawiałem się, że natychmiast z niego wyjdzie, bo nie widzę powodów, by ta konkretna grupa ludzi musiała zaraz zacząć grać znacznie lepiej. W lidze są naturalnie słabsze kadrowo zespoły od Śląska, ale już silniejsze kadrowo zespoły ją opuszczały. Nie umiałem się zakochać w Śląsku Jacka Magiery, toteż nie umiem płakać po jego zwolnieniu. Być może okaże się, jak często w polskiej piłce bywa, że wybór następcy okaże się tak fatalny, że z perspektywy czasu trzeba będzie uznać samo zwolnienie poprzednika za błąd. Ale na dziś, gdy nazwisko nowego trenera Śląska nie jest jeszcze znane, bliżej mi do poczucia, że we Wrocławiu podjęto decyzję może niepopularną, ale słuszną. Jacek Magiera wypoczęty, świeży, nowy stanie się naturalnie łakomym kąskiem na trenerskim rynku. Ale to zupełnie inny trener niż Jacek Magiera po półtora roku pracy w tym samym miejscu.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Olejmy trójkę z tyłu. To nie nasze DNA [FELIETON]
- Zero zdziwienia: Balda okazał się dyletantem. Magiera nie jest jednak jego ofiarą
- Stres, depresja i inne zaburzenia polskich sportowców „Dzieje się dużo złego”
- „Trenuje jak szalony”. Diego Forlán i tenis, czyli jak Urugwajczyk na nowo się zakochał
Fot. Newspix