Po takich meczach w Lidze Mistrzów, jak dzisiejsze starcie Barcelony z Bayernem Monachium, naprawdę trudno jest ochłonąć. Wiemy, wiemy – to dopiero październik, to tylko faza ligowa, do najważniejszych rozstrzygnięć w Champions League jeszcze bardzo daleko. Trudno jednak nie traktować dzisiejszego triumfu “Dumy Katalonii” jako komunikatu, który miała usłyszeć cała piłkarska Europa. Barcelona rzuciła Bawarczyków na kolana i tym samym obwieściła konkurentom ze Starego Kontynentu, że wreszcie wraca do rywalizacji o najwyższą stawkę. Niewykluczone, że po latach właśnie ten dzisiejszy triumf będzie wspominany jako prawdziwy początek nowej ery w dziejach “Blaugrany”. Ery Hansiego Flicka.
Dużo, bardzo dużo miała dziś Barcelona do udowodnienia.
Początek sezonu jest w jej wykonaniu zaskakująco udany, to prawda, ale też jak dotąd podopieczni Flicka nie mierzyli się przecież z topowymi przeciwnikami. No a w Lidze Mistrzów zdążyli nawet zaliczyć jedną wpadkę, bo w 1. kolejce przegrali na wyjeździe z AS Monaco. Tymczasem Bayern na przestrzeni ostatnich lat wyrósł na najbardziej bezlitosnego gnębiciela “Dumy Katalonii” w Europie. I już nawet nie chcemy wracać do pamiętnego 7:0 w dwumeczu półfinałowym Champions League z 2013 roku, gdy maszyna Juppa Heynckesa przerobiła Barcelonę na miazgę. Uznajmy, że za tę klęskę Katalończycy wzięli udany rewanż dwa lata później. Mamy raczej na myśli dalsze losy monachijsko-katalońskiej rywalizacji. Okrutne 8:2 z 2020 roku i cztery późniejsze starcia w fazach grupowych LM – wszystkie wygrane przez Bayern, z łącznym bilansem bramkowym 11:0. Powiedzmy wprost – Bawarczycy ostatnimi czasy regularnie wycierali Barceloną podłogę.
Wymiana ciosów przed przerwą
Jeśli zatem “Blaugrana” miała zasygnalizować, że zamierza w tym sezonie powrócić do rywalizacji o triumf w Lidze Mistrzów po latach mniej lub bardziej zawstydzających niepowodzeń, to właśnie w starciu z Bayernem, tą krwiożerczą “czarną bestią”. Zwłaszcza gdy na ławce trenerskiej katalońskiej ekipy zasiada Hansi Flick, a jej najlepszym strzelcem jest Robert Lewandowski, a więc dwie postaci wciąż bardzo mocno kojarzone z drużyną ze stolicy Bawarii.
No i już w pierwszej minucie dzisiejszego spotkania gospodarze pokazali, jak bardzo są nakręceni na przerwanie katastrofalnej passy w starciach z Bayernem. Momentalnie rzucili się przyjezdnym do gardła, a rewelacyjnie dysponowany Raphinha wykorzystał zaskakującą dezorganizację w szeregach obronnych rywala i dał swojej drużynie prowadzenie. Barcelona grała odważnie, szybko, agresywnie i bez kompleksów. Jej problem polegał jednak na tym, że Bayern zaprezentował równie drapieżne podejście do dzisiejszego spotkania. I bardzo szybko zneutralizował ofensywne zapędy Katalończyków, po czym sam rozerwał ich defensywę na strzępy. Efektem było trafienie wyrównujące autorstwa Harry’ego Kane’a, który wpisał się na listę strzelców w 18. minucie. Ale bramek dla gości mogło paść znacznie więcej. Sam Kane trafił zresztą do siatki dwukrotnie, lecz jedną z jego bramek odwołał VAR, który wypatrzył minimalny ofsajd Anglika.
Kibicom Barcy z pewnością przypomniały się wszystkie oklepy zebrane od Bayernu. Zapachniało bowiem kolejnym tęgim laniem.
Tylko że Bawarczycy nie zdołali przekuć swojej przewagi na kolejne trafienia. Brakowało im instynktu zabójcy, który przez lata charakteryzował tę drużynę w potyczkach z Barceloną. Wręcz przeciwnie – goście raz jeszcze dali się łatwo zaskoczyć w tyłach. Błąd przy walce o górną piłkę popełnił Kim Min-jae (choć fani Bayernu będą pewnie argumentować, że Koreańczyk został sfaulowany przy wyskoku do główki), a piłkę do pustaka skierował Lewandowski. Na tym jednak nie koniec – jeszcze przed przerwą drugie trafienie zanotował Raphinha, a krótko po zmianie połów Brazylijczyk skompletował już hat-tricka po naprawdę fenomenalnym rajdzie.
Upokorzenie Bayernu
I nagle, przy wyniku 4:1, przestało już mieć znacznie to, że przez dobrych dwadzieścia minut pierwszej połowy Bayern tłamsił Barcelonę. Że rozstawiał ją po kątach, że nic sobie nie robił z jej wysokiego pressingu, że bez problemów przedostawał się w jej pole karne. Katalończycy okazali się dziś bowiem do bólu skuteczni w ofensywie. Po prostu wypunktowali swoich rywali, rzucili ich na kolana. Bayern mógł poczuć to upokorzenie, które sam przez lata fundował “Blaugranie”.
Potem mecz przerodził się w zemstę.
Kibice gospodarzy zaczęli fetować każdy drybling w wykonaniu swoich ulubieńców, a nawet dłuższe wymiany podań. Z dumą odśpiewali klubowy hymn. Widać było, jak mocno siedziały w Katalończykach wszystkie te baty z przeszłości. Jak bardzo potrzebowali nawet nie tyle samego zwycięstwa nad monachijczykami, ale właśnie zmiażdżenia ich. Barca ewidentnie miała dziś coś do udowodnienia nie tylko całemu piłkarskiemu światu, ale też samym sobie. Nie może więc dziwić, że o żadnym zwrocie akcji nie było w tym spotkaniu mowy. Po utracie czwartej bramki Bayern właściwie przestał istnieć na boisku. Wprawdzie trener Vincent Kompany próbował wstrząsnąć swoim zespołem, dokonał nawet czterech zmian za jednym zamachem, ale przyniosło to w sumie więcej szkód niż pożytku.
Jeśli ktoś w końcowej fazie meczu był bliższy zmiany rezultatu, to gospodarze. Skuteczności zabrakło jednak między innymi “Lewemu”. Wątpliwe jednak, by ktokolwiek w stolicy Katalonii, z samym polskim napastnikiem na czele, miał się dziś przejmować tak drobnymi niedociągnięciami.
Grunt, że Bayern wreszcie został poskromiony. I to jak!
***
To był wielki wieczór “Blaugrany”. Długo można wyliczać zawodników zasługujących na indywidualne wyróżnienia – show skradł rzecz jasna Raphinha, ale rewelacyjne zawody rozegrali też Marc Casado, Fermin Lopez czy Pedri. Jasne, nie wszystko się w grze gospodarzy zgadzało, wspominaliśmy o okresie dużej przewagi Bayernu, ale Hansi Flick i tak ma powody do olbrzymiej satysfakcji. Chyba nawet on się nie spodziewał, że jego podopieczni zdadzą ten trudny egzamin na tak wysoki stopień.
Wczoraj Real Madryt zaaplikował pięć trafień Borussii Dortmund, dziś Barcelona wpakowała cztery sztuki Bayernowi.
Wczoraj zaimponował Vinicius, dziś zachwycił Raphinha.
Czekamy na “Klasyk”.
FC BARCELONA 4:1 (3:1) BAYERN MONACHIUM
Raphinha 1′, 45′, 56′, R. Lewandowski 36′ – H. Kane 18′
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Spuścizna sześciu trofeów, czyli co zostało w Monachium po Flicku
- Ostatni akt przed Złotą Piłką. Może ją odebrać tylko on?
- Nie mają nóg, rąk, ale są pełne pasji. „Chcę wrócić do Polski z pucharem” [REPORTAŻ]
- Pierwszy taki występ w historii. Ojciec i syn zagrali razem w meczu NBA!
fot. NewsPix.pl