Reklama

Legenda koszykówki: Obecne wybory to jedyna szansa dla dyscypliny w kraju

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

16 października 2024, 11:14 • 15 min czytania 15 komentarzy

Maciej Zieliński to wybitny reprezentant kraju i jeden z najlepszych graczy w historii polskiej ligi koszykówki. Przed zbliżającymi się w Polskim Związku Koszykówki wyborami, skontaktowaliśmy się z Zielińskim, by porozmawiać o obecnym stanie basketu nad Wisłą. Ośmiokrotny mistrz Polski w barwach Śląska Wrocław powiedział nam, w których aspektach PZKosz powinien poczynić największe zmiany, kto jest jego zdaniem najlepszym kandydatem do objęcia fotela prezesa, oraz podsumował kadencję ustępującego szefa związku. – Radosław Piesiewicz prowadził świetnie dla niego działającą politykę „dziel i rządź”. Czyli skłócił środowisko koszykarskie, które samo w sobie jest hermetyczne i w miarę niewielkie – mówi nam Zieliński.

Legenda koszykówki: Obecne wybory to jedyna szansa dla dyscypliny w kraju

SZYMON SZCZEPANIK: Jak twoim zdaniem wyglądało zarządzanie Polskim Związkiem Koszykówki przez Radosława Piesiewicza?

MACIEJ ZIELIŃSKI: Jak wyglądały te rządy, to chyba wszyscy wiemy. Prezes podał się do dymisji, co też o czymś świadczy. Znając jego i jego postępowanie wątpię by zrobił to z własnej, nieprzymuszonej woli. Radosław Piesiewicz prowadził świetnie dla niego działającą politykę „dziel i rządź”. Czyli skłócił środowisko koszykarskie, które samo w sobie jest hermetyczne i w miarę niewielkie. Później niszczył tych, którzy pozwolili sobie mieć inne zdanie niż on. Wszyscy, którzy popierali prezesa i klepali go po plecach, mieli dobrze. Cała reszta była zła. Jemu wydawało się, ze działa świetnie. Ale z dobrem polskiej koszykówki to nie miało nic wspólnego.

Czyli zaskoczyła cię przedwczesna rezygnacja Radosława Piesiewicza z pełnionej funkcji.

Trochę tak. Nie wiem, co tam musiało się zadziać, że do niej doszło. Wiemy, jakie zamieszanie powstało po igrzyskach olimpijskich w Polskim Komitecie Olimpijskim, którego prezesem też jest Piesiewicz. To też jakoś mogło się przyczynić do jego decyzji. Koszykówka w polskim wydaniu niestety jest coraz bardziej niszowym sportem. Oczywiście ma swoją grupę ludzi, którzy jej kibicują i śledzili najnowsze doniesienia na temat radosnej działalności pana prezesa w PZKosz. Natomiast one nie przedostawały się do mainstreamu. Później, kiedy Piesiewicz objął PKOl, a skala jego działalności stała się ogólnopolska, to dopiero wzbudziło zainteresowanie mediów także polskim koszem.

Reklama

Jedni mówią, że ustępujący prezes załatwił sporo umów dla polskich klubów – jak sponsora technicznego 4F czy flotę samochodów od Suzuki Polska. Inni, że kupił sobie środowisko za relatywnie niewielkie korzyści.

Prezesowi nie można zabrać tego, że sponsorzy jednak przyszli do polskiej koszykówki razem z nim. Natomiast nie do wiemy, co stało się ze wszystkimi pozyskanymi środkami. W PZKosz brakuje transparentności. Mamy do czynienia w dużej części z pieniędzmi płynącymi ze spółek Skarbu Państwa czy Ministerstwa Sportu i Turystyki. W jakiejś mierze to pieniądze nas wszystkich jako podatników. Ich przepływ powinien być ogólnodostępny, ale te środki muszą też płynąć w dół. Mówimy bowiem o centrali, ale są też okręgowe związki koszykówki, które w całej naszej strukturze stanowią podstawę tej piramidy. To one mają dostęp do szkolenia dzieci i młodzieży i też potrzebują wsparcia. A jak wiemy, z tym bywało różnie. Nie wszystkie były zaprzyjaźnione z prezesem, przez co środki z PZKosz były różnie rozdzielane.

Wielu działaczy polskiej koszykówki twierdzi, że w PLK były kluby równe i równiejsze. Śląsk Wrocław podobno należał do tej pierwszej grupy. Jako człowiek będący blisko tego klubu odczuwałeś, że tak jest?

Tak. To jest kolejny problem, że mamy PZKosz i Polską Ligę Koszykówki. W teorii to osobne podmioty, ale w naszych realiach są bardzo połączone. To nie jest zdrowa sytuacja, że w obu organizacjach są osoby z tych samych zarządów, chociaż PZKosz i PLK powinny zajmować się zupełnie innymi rzeczami. A skoro u nas wszystko zostało poplątane, to kończyło się na tym, że jedne kluby otrzymywały pieniądze na przykład za reprezentowanie kraju w europejskich pucharach, a inne tych środków nie dostawały.

Maciej Zieliński w barwach Śląska Wrocław w 2003 roku

Reklama

Mówisz o niesławnym podziale środków z programu „Wsparcie Mistrzów”, obsługiwanego przez  Polską Organizację Turystyczną. Ostatecznie na środki z POT mogła liczyć tylko Legia Warszawa.

Przy czym ciężko mieć pretensję do samego klubu z Warszawy. Wiadomo, każdy zespół cieszy się, kiedy dostaje pieniądze. Ale te środki powinny być podzielone w sposób transparentny pomiędzy wszystkie drużyny grające w pucharach. Nie tak, że kluby były wybierane na tej zasadzie, że bardziej przyjazne otrzymywały wsparcie, a mniej przyjazne nie dostawały nic. Takie postępowanie to absolutny skandal.

Jak wygląda sytuacja finansowa klubów PLK? Ile ośrodków jest wypłacalnych i ile z nich twoim zdaniem działa na dobrym, profesjonalnym poziomie?

Ciężko to stwierdzić, bo te budżety klubów są teoretycznie tajne, nikt nie ma do nich oficjalnego dostępu. Jak się poczyta wywiady z prezesami, to każdy z nich uważa, że ma piąty-szósty budżet ligi i boi się przyznać, że odstaje od reszty. Co też nie jest dobre i nie wiem czy nie należałoby wprowadzić jawnych budżetów. Na przykład w NBA opinia publiczna ma do wszystkiego wgląd. U nas funkcjonuje to inaczej, jest duży problem z weryfikacją finansową klubów. Po sezonie ona niby następuje, a zarządzający zespołem powinni wtedy uregulować wszystkie zaległości. Ale nie zawsze tak bywa. Niektóre kluby są znane z tego, że raczej się nie rozliczają z zawodnikami, a mimo wszystko otrzymują licencję na grę. To powinno zostać uregulowane. Nie mówię, żeby od razu wszystkich degradować, ale ta weryfikacja powinna jakoś działać.

Kadencja Radosława Piesiewicza broniła się wynikami reprezentacji. W pięcioosobowej odmianie koszykówki Biało-Czerwoni zajęli ósme miejsce, na EuroBaskecie 2022 byli czwarci. Z kolei koszykarze 3×3 dwa razy pojechali na igrzyska olimpijskie, oraz zdobyli brązowe medale mistrzostw świata i Europy.

Wyniki były i tego nikt nie jest w stanie zanegować, wszyscy się cieszyliśmy z dobrych rezultatów naszych reprezentacji. One też były po części spowodowane pieniędzmi, które pojawiły się w federacji, więc to sukces prezesa, którego nikt mu nie odbierze. Ale to wszystko trochę pudrowało ogólny obraz polskiej koszykówki.

Mówi się, że zainteresowanie dyscypliną w Polsce napędzają sukcesy reprezentacji. Pomijam w tym piłkę nożną, która globalnie jest najpopularniejszym sportem na świecie. My mieliśmy duże sukcesy Polaków… i co dalej? Coś z tą polską koszykówką się wydarzyło? Nic! Podejrzewam, że prezes poklepał się po plecach, jako ojciec sukcesu wypłacił sobie premię i pojechał na wakacje. A przecież za sukcesem powinny iść dalsze działania promocyjne, żeby tę koszykówkę reklamować i wyjść z naszej niewielkiej bańki. Bo wbrew pozorom basket jako dyscyplina jest popularny w Polsce. Wielu ludzi interesuje się NBA czy Euroligą. Powstają ligi amatorskie, więc są chętni do gry w kosza. Youtuberzy, vlogerzy zajmujący się tym sportem – to wszystko u nas funkcjonuje.

Biorąc pod uwagę wyniki ich oglądalności, a także liczbę reakcji, którą ich wpisy wywołują w mediach społecznościowych, koszykówka jako sport ma w Polsce sporą bazę fanów.

Problem polega na tym, że popularna nie jest polska koszykówka. Rodzima liga ma bardzo słabą oglądalność w telewizji. Na polu samego opakowania produktu mamy dużo do zrobienia. Zbliżające się wybory będą ważne także pod naszym względem wizerunkowym. Musimy wyciągnąć PZKosz z wizerunku typowego związku sportowego. Przestać kojarzyć się z leśnymi dziadkami, którzy siedzą i nic nie robią. Mamy XXI wiek, w który trzeba w końcu wejść. Weźmy pod uwagę nawet sposób przekazywanych treści. Telewizja to nie wszystko, dziś wszyscy mają dostęp do sieci. Młodzież korzysta głównie z przenośnych urządzeń, oni chcą oglądać szybkie akcje, zmontowane skróty meczów czy nawet śmieszne wpadki. Wiadomo, zawodnikom nie zawsze podoba się wyciąganie takich rzeczy, ale tak można przyciągnąć nowego kibica, który włączy na TikToku nowy filmik, zobaczy, że coś ciekawego się u nas dzieje i może sprawdzi, czym jest nasza koszykówka.

Jak do tej pory wyglądała promocja koszykówki przez PZKosz? Czy federacja robiła coś na tym polu, poza podpisaniem wieloletniej umowy z Polsatem?

To był dramat. Akcje marketingowe w wykonaniu związku przynosiły więcej śmiechu, niż korzyści. Pamiętam kampanię, którą PZKosz zorganizował we współpracy z marką Polski Cukier. Zawodnicy dostali przykazanie, by robić sobie zdjęcia z tym produktem. I tak w mediach społecznościowych PZKosz pojawiły się materiały, jak to przy zawodnikach stoi kilogram cukru i wszyscy sobie nim słodzą. Rozumiem wymagania sponsora, kiedy podpisuje się kontakt. Ale to powinno się robić z głową. Zatrudnić fachowców od marketingu, którzy ułożyliby kampanię reklamową tak, by pasowała do sportowców.

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez KoszKadra (@koszkadra)

Pomijam już to, że cukier nie jest zdrowy, bo piłkarzom też zdarza się reklamować chipsy. Jednak to może być zrobione ze smakiem, a nie na zasadzie – słuchaj, weź zrób sobie zdjęcie z kilogramem cukru, bo sponsor tego wymaga. To jest właśnie przejście w XXI wiek. Widzimy, że media społecznościowe i Internet są bardzo ważną częścią funkcjonowania dyscypliny. Można tam działać naprawdę skutecznie. Widzimy to chociażby po niektórych klubach koszykarskich, które radzą sobie w social mediach. Czyli można i nie są to duże koszty. Zdaję sobie sprawę, że wraz z przyjściem nowego prezesa, to wszystko się nagle nie zmieni.

Wspomniałeś o umowie z Polsatem. Ostatnio oglądałem mecz, podczas którego prezentowano mapę rzutów – celne na żółto, niecelne na czerwono. Wszystko byłoby świetnie gdyby nie to, że tło też było czerwone. (śmiech) To nie może tak wyglądać, ale widocznie ktoś to zatwierdził, a ktoś inny puścił. Przecież te grafiki można zrobić tak, żeby wyglądały zachęcająco. Polsat zresztą potrafi to robić, bo bywają spotkania, które ta stacja pokazuje naprawdę fajnie. Ale są też mecze, które wyglądają tak, jakby pokazywano je od niechcenia.

Poza promocją, w których sektorach widzisz największe potrzeby zmian, od których powinien zacząć nowy prezes?

Przede wszystkim na polu szkolenia dzieci i młodzieży. My nie mamy jednego programu szkolenia. Chylę czoła trenerom grup młodzieżowych, bo to prawdziwi pasjonaci. Praktycznie nie zarabiają na tym pieniędzy, mają swoje inne prace, po których przychodzą do domu i idą z dzieciakami na trening. Weekendy spędzają na wyjazdach, kosztem życia rodzinnego. A to wszystko za tak małe kwoty, że to czasami jest nie do uwierzenia. Tu musi nastąpić pomoc PZKosz dla okręgowych związków, by te wsparły trenerów grup młodzieżowych.

Z drugiej strony musi powstać ogólnopolski program szkolenia. Każdy trener ma teraz swoje metody, ale zarazem uczy inaczej. Trenerzy powinni otrzymywać jednakowe wytyczne i mieć możliwość uczęszczania na szkolenia. Dziś jest tak, że – tu strzelam, nie chcę nikogo obrażać – dzieci w przykładowym Wrocławiu mogą potrafić świetnie kozłować, a w Szczecinie znakomicie rzucać. A kiedy przyjadą razem na kadrę, powinny być na mniej więcej zbliżonym poziomie wyszkolenia. Większe zindywidualizowanie treningu czy przypisanie dziecka do konkretnej pozycji należy wprowadzać na późniejszym etapie szkolenia.

W ten sposób można by porównać potencjał danego dziecka a nie to, który ośrodek prowadzi podopiecznych lepszym programem.

Dokładnie, na wczesnych etapach szkolenia trzeba skupiać się na uniwersalnych elementach koszykówki, które każde dziecko powinno umieć. Często zauważam, że kiedy u nas są młodzi adepci w wieku 10-11 lat, to pomiędzy nimi są spore różnice w warunkach fizycznych. W końcu niektóre dzieci rosną szybciej od innych. W przypadku wysokich zawodników trenerzy potrafią mówić im „stój pod koszem, będziesz rzucał, nie musisz kozłować”. Później pozostali rówieśnicy zaczynają do niego dorastać, on wzrostem się zatrzymuje, ale kozłować już nie umie. Dlatego wszystkie dzieci na początku powinny uczyć się tego samego. Indywidualny podział na pozycje i związane z nimi zadania, to już dalszy etap treningu.

Jesteś weteranem polskiego kosza. Czy związek wychodził do takich graczy jak ty z inicjatywą współpracy – na przykład pod względem promocji?

Nie wychodził, choć bylibyśmy gotowi pomóc. Jako środowisko nie możemy dopuścić do sytuacji, w której Marcin Gortat, który całą karierę spędził w NBA, cały czas się tam o nim mówi i jest rozpoznawalną postacią, ma słynną „Gortat screen”, jest wycinany przez PZKosz tak, jakby w ogóle nie istniał. Nie jesteśmy potęgą koszykarską, byśmy jako federacja mogli sobie pozwolić na stratę takiej twarzy naszego basketu. Tak samo było z Adamem Waczyńskim, który był kapitanem reprezentacji, walczył o chłopaków i nagle został przez pana prezesa wymazany gąbką, bo miał inne zdanie. W Hiszpanii ambasadorem kosza jest Paul Gasol. W Niemczech – Dirk Nowitzki. Kto w ostatnich latach był ambasadorem polskiego basketu? Pan prezes, który na każdym billboardzie chciał być najbardziej rozpoznawalnym sportowcem olimpijskim? To nie może tak funkcjonować.

Trudno będzie ponownie zjednoczyć środowisko polskiej koszykówki?

Ono zostało bardzo podzielone, ale wszyscy jesteśmy dorosłymi ludźmi. Kiedy zostanie wybrany nowy prezes, zawsze będzie z nim można usiąść i porozmawiać. Nie robić tego tak, jak Radosław Piesiewicz, czyli rozstrzygać spory w blasku fleszów, by tylko zdobyć rozpoznawalność. Byłem zarówno kapitanem Śląska Wrocław, jak i reprezentacji Polski. Wiem jak to jest obracać się w grupie sportowców i facetów, z których każdy ma swoje ego. Nie musimy się wszyscy kochać i być najlepszymi przyjaciółmi. Ale działając wspólnie można się zjednoczyć.

Co więcej, jeżeli ktoś ma inne zdanie, to też jest dobre. Nie może być tak, że co powie prezes, to jest święte, a reszta za nim chodzi i go klepie po plecach. Tu potrzeba różnych wizji, które będą się ze sobą ścierały, a na koniec wyjdzie to dla dobra dyscypliny. Wiem, że środowisko jest skłócone, ale w obozie ludzi działających z prezesem mamy Łukasza Koszarka. On jest byłym zawodnikiem. Przez lata jako koszykarze narzekaliśmy, że w związku nie ma byłych graczy. Teraz jest taki człowiek. Podejrzewam, że dla niego nowa rola nie była łatwa. Ale trzeba postarać się teraz usiąść i zażegnać konflikty, bo to nigdy nie wychodzi na dobre ani zawodnikom, ani całej dyscyplinie.

Maciej Zieliński podczas tegorocznego Marcin Gortat Camp na Stadionie Śląskim w Chorzowie

Wspomniałeś o Łukaszu Koszarku – to jeden z kandydatów na prezesa PZKosz. Dlaczego szefowania związkiem nie powierzyć byłemu zawodnikowi?

Ciężko mi się wypowiadać na ten temat, bo głosują delegaci okręgowych związków i klubów. My tak naprawdę nie mamy na to wpływu. Sam też nie czytałem obszernych wywiadów czy materiałów z wszystkimi kandydatami. Bardzo podobał mi się natomiast wywiad z Filipem Kenigiem, który ma fajną wizję zarządzania związkiem. Z kolei Koszarek to były zawodnik, który działał z prezesem.

Można powiedzieć, że to trochę człowiek ekipy Radosława Piesiewicza, która teraz ma odejść.

Można i trzeba powiedzieć, że w niej był. Natomiast kiedyś rozmawiałem z Łukaszem i jestem w stanie wyobrazić sobie jego sytuację. Został przyjęty do związku, pojawił się w nim i co dalej? Poznajesz wtedy działaczy okręgowych związków, o których istnieniu czy działaniu wcześniej nie miałeś żadnego pojęcia. Jako zawodnik inaczej funkcjonujesz. Wiadomo, jesteś legendą, grałeś w reprezentacji, ale nie znasz całej związkowej „kuchni”, nie wiesz, jak to funkcjonuje od środka. Łukasz działał razem z prezesem Piesiewiczem. Ale jeżeli ktoś inny wygra wybory, to nie wyobrażam sobie, by nie porozmawiał z Koszarkiem. Nie można cały czas się kłócić, bo nic dobrego z tego nie wyniknie.

Jednym z mocniejszych kandydatów wydaje się Grzegorz Bachański, który był prezesem PZKosz w latach 2011-2018. Jak wspominasz okres jego rządów?

Bachański jest w polskiej koszykówce od tylu lat, że ciężko mi nawet stwierdzić kiedy się w niej pojawił. Ma dobre kontakty, bo działa jako skarbnik FIBA Europe. To też jest potrzebne.

Pytam o jego osobę, bo akurat ty wiesz, z czym to się wiąże walka wyborcza z Bachańskim. W 2014 roku to z tobą wygrał wybory na prezesa związku.

Jak ktoś chce wygrać wybory, to musi walczyć w okręgowych związkach. Tak to wszystko jest skonstruowane. Bachański w PZKosz działa już od kilkudziesięciu lat. Doskonale wie, jak prowadzić kampanię, co pokazał dziesięć lat temu, kiedy ja startowałem. Jak wspomniałem, przeczytałem program Filipa Keniga, ta wizja bardzo mi się spodobała, ale też zdaję sobie sprawę, że będzie ciężko przekonać do tego delegatów. Chociaż okręgowe związki też powoli się zmieniają, przychodzi do nich coraz więcej młodych ludzi. Trzeba im po prostu dać narzędzia do działania.

Co do Filipa Keniga, zaskoczyła mnie jedna rzecz. To człowiek z zewnątrz związku, kojarzony z działalności koszykarskiego i piłkarskiego ŁKS, który zakładał Fundację Gortata. Mimo to Marcin publicznie udzielił wsparcia Jackowi Jakubowskiemu.

Tak, znam Jacka osobiście, w przeciwieństwie do Filipa – a przynajmniej nie przypominam sobie, żebyśmy się poznali osobiście. Jakubowski też działał w związku i wie, jak to wszystko funkcjonuje od środka. Te wybory są specyficzne. Działania kandydatów na pewno cały czas trwają, natomiast to wszystko odbywa się w trybie mniej publicznym.

Elżbieta Nowak to z kolei mistrzyni Europy z 1999 roku, wybitna reprezentantka. Ale chyba jej szanse są iluzoryczne.

Tyle mniej więcej o niej wiem. Wybitna reprezentantka, była koszykarka, ale jaki ma pomysł na polski kosz? Tego nie wiem. Myślę, że im bliżej będzie wyborów, tym więcej wywiadów czy wypowiedzi się pojawi. Bo pomimo tego, że my nie mamy wpływu na wyniki, to każdy chętnie by przeczytał, co jaki kandydat ma do zaoferowania.

Jak widzisz szanse na skruszenie obecnego układu ludzi, skupionych jednak wokół Piesiewicza?

Wydaje mi się, że te wybory to jedyna szansa dla polskiej koszykówki, żebyśmy zrobili krok naprzód. Żeby ten sport w Polsce zaczął się rozwijać. To jedyna szansa, by skruszyć beton. Mamy już inne czasy, wszystko wokół inaczej funkcjonuje. Jeżeli nie będziemy nadążali za technologią i rozwojem dyscypliny – bo sama koszykówka też się zmienia – to zostaniemy głęboko w tyle. I tak już przecież jesteśmy na końcu.

Jak porównasz organizację polskich klubów, od gry po funkcjonowanie, do zespołów z najlepszych lig w Europie, to my staramy się ich gonić. Widzimy, jak one coś robią, więc robimy tak samo. Ale kiedy docieramy do punktu, który chcieliśmy osiągnąć, to się okazuje, że europejska koszykówka w tym czasie wykonała dwa kolejne kroki do przodu. My powinniśmy współpracować z europejskimi federacjami, by być w gronie, które ma wpływ na rozwój tego sportu, a nie być tylko tymi goniącymi. By to zrobić, musimy działać w sposób nowoczesny i bardziej dynamiczny.

Ostatnie pytanie. W następnym roku Polska zorganizuje EuroBasket. Ustępujący prezes Radosław Piesiewicz mówił o chęci zorganizowania nad Wisłą meczu NBA. Twoim zdaniem, to na dziś jest marzenie ściętej głowy czy rzeczywiście istnieje na to szansa?

Teoretycznie szanse zawsze są, ale czy realne – trzeba by się zapytać Marcina Gortata. Ale wiemy, jak ogromne są koszty organizacji takiego spotkania NBA w jakimkolwiek państwie. Po drugie, praktycznie każdy kraj na świecie chciałby zorganizować taki mecz. Zatem musielibyśmy mieć argumenty nie do przebicia przez inne państwa, aby organizacja wybrała akurat Polskę. A takich nie widzę. Więc na razie to są tylko takie zapowiedzi.

Niedawno Boston Celtics grali w Abu Zabi. W Europie drużyny NBA grały w Londynie. To wszystko jest zupełnie inny poziom organizacji. Wszystko też jest kwestią pieniędzy, ale na taki mecz wpływać muszą też inne czynniki, których my na razie nie mamy. A szkoda, bo to byłoby wielkie wydarzenie. Ostatnio zresztą mieliśmy w Polsce wizytę Shaquille’a O’Neala. Oczywiście było to bardziej wydarzenie biznesowe niż stricte koszykarskie. Ale to jednak przepotężna postać – nie tylko gabarytowo, lecz także wizerunkowo. Gwiazda światowego formatu. Więc powoli coś się u nas dzieje, ale do zorganizowania meczu NBA daleka droga.

ROZMAWIAŁ SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Czytaj też:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Koszykówka

Komentarze

15 komentarzy

Loading...