Start lipca. W Niemczech rozstrzyga się, kto sięgnie po mistrzostwo Europy, reprezentanci Polski powoli kończą wakacje, a Juventus ogłasza finalizację podmianki w bramce. Wojciecha Szczęsnego zastąpi Michele Di Gregorio, pasek z wypłatami będzie wyglądał lepiej, księgowa odtrąbi sukces. Nikt nie spodziewał się, że tamten ruch zapoczątkuje serię zdarzeń prowadzącą do zwiększenia się polskiej populacji w szatni Barcelony. Stało się, Tek powiedział „tak” i zakończy karierę w sposób, jakiego zazdrościć będą całe pokolenia.
Nie jest to domino podobne do tego, które wystąpiło po zjedzeniu nietoperza w Wuhan, ale wciąż mówimy o obrocie spraw zbyt nietypowym, żeby przejść nad tym do porządku dziennego. Parę tygodni wstecz czuliśmy lekką złość i zniesmaczenie, że kariera Wojciecha Szczęsnego kończy się w sposób mało ekskluzywny. Sam zainteresowany zachował klasę godną wystrojonego w gustowny frak gościa balu z serii imprez, na które w kolejnych częściach sagi wpadał James Bond.
Urządzał wykłady o lojalności oraz o tym, że czasami wymaga ona usunięcia się z drogi, gdy akurat zajdzie taka potrzeba.
Nieprzypadkowo w Turynie żegnano go jak wspaniałego człowieka, a nie tylko jak znakomitego piłkarza. Jego biało-czarna droga zaczęła się przecież w bliźniaczo podobny sposób: pokornym przyjęciem roli towarzysza Gianluigiego Buffona, który niby ze sceny schodził, ale tak, że jedną nogą tkwił jeszcze na murawie. Szczęsny zaakceptował wtedy istnienie wyższej siły, czynił swą powinność, a gdy przyszła jego kolej, po prostu wszedł w skórę najznamienitszego golkipera w historii włoskiej piłki, kontynuując jego dzieło.
Mrożek, papież i Lewandowski. Polskie wątki w Barcelonie [REPORTAŻ]
Podobnie zachował się na koniec przygody z Juve, choć przecież sytuacja była zgoła odmienna. Zamierzał zakończyć w Turynie karierę, jego kontrakt wciąż obowiązywał, a z klubu po prostu go wypchnięto. Niektórzy silili się jeszcze na słowa aprobaty dla Starej Damy, że wysłała Szczęsnemu osobistego trenera, żeby pozostał w formie, szukając nowego pracodawcy, ale szukanie w tym uznania to kuriozum — mowa przecież o zawodniku wysłanym do klubu kokosa, odseparowanym od reszty. Porzuconym, jednak z zachowaniem pozorów, że w domu wciąż się układa.
Wiadomo, że gdyby Wojciech Szczęsny chciał się rozdrabniać, mógłby ciągnąć karierę w dowolnym włoskim średniaku, więc to nie tak, że Juventus wysłał go na emeryturę, o której nawet nie myślał. Sam wspominał o psychicznym zmęczeniu, o ulatującej z niego pasji i cierpliwości do codzienności życia profesjonalnego piłkarza. Ostatecznie jednak wyszło tak, że Szczęsny kończył karierę nie w bramkarskim trykocie, lecz po cywilnemu. Jako zawodnik, który rozwiązał kontrakt z klubem, który chciał się go pozbyć, jako rezerwowy w jedynym pozytywnym akcencie mistrzostw Europy dla reprezentacji Polski.
Właśnie dlatego zasłużył na to, żeby życie przyniosło mu sympatyczniejszy, bardziej należyty epilog.
Wojciech Szczęsny i FC Barcelona. Jak do tego doszło? Zaczęło się od rewolucji w Juventusie
FC Barcelona takim jest, bez dwóch zdań. Zakończenie kariery w tym klubie brzmi nawet lepiej niż last dance w ukochanym przez Wojciecha Szczęsnego Arsenalu, gdzie mógłby pełnić rolę dwójki przy Davidzie Rayi. Bramkarz miał tę opcję na stole, ale — jak sam stwierdził — nawet ona nie kręciła go na tyle, żeby podjąć poważne rozmowy. Co innego, gdy przychodzi Blaugrana. Jej się na wstępie nie odrzuca, o niej się myśli, co sam Szczęsny wyartykułował w rozmowie z katalońskim „Sportem”.
Zakładamy, że przed tą deklaracją i tak doświadczył wielogodzinnego nagabywania, połączonego z rozpisywaniem wszystkich „za” i „przeciw”, ale nawet ciekawsze jest to, co wydarzyło się nie tyle w ostatnich czterdziestu ośmiu godzinach, co w poprzednich miesiącach.
Domino, którego finalną kostką okazuje się podpisanie przez Wojciecha Szczęsnego kontraktu z Barceloną, uruchomiło się zapewne już rok wcześniej, gdy Cristiano Giuntoli zerknął w księgi finansowe Juventusu. Legenda głosi, że rzut oka na pasek wypłat w nowym klubie spowodował wyrzucenie z siebie tylu inwektyw w jednym zdaniu, ilu toskańska ziemia nie słyszała od czasów, gdy pewien gaduła nachodził Michała Anioła, cały dniami ględząc mistrzowi dłuta o pierdołach, które ani trochę go nie zajmowały.
Giuntoli wiedział wtedy, że Juventus w najbliższym czasie czeka gruntowna przebudowa. Minął rok, a z listy najlepiej wynagradzanych zawodników spadły cztery z pięciu nazwisk: Pogba, Rabiot, Szczęsny oraz Alex Sandro. W przypadku polskiego bramkarza plan był prosty: sześć i pół miliona euro, które według włoskich mediów kasował, trzeba było zastąpić kimś, kto w najlepszym przypadku zażąda połowy tej kwoty. Świetnie się złożyło, że plan roszady między słupkami aprobował także nowy trener Juventusu, Thiago Motta, fanatyk człowieka zwanego Michele Di Gregorio.
Di Gregorio nie dość, że okazał się trzykrotnie tańszy (zarabia dwa miliony euro plus bonusy), to jeszcze jak ulał pasuje do taktyki, w której umiejętność rozgrywania futbolówki przez bramkarza jest jednym z punktów nienegocjowalnych. Nie, żeby Szczęsny miał z tym problemy, ale odkładając sympatię na bok, trzeba przyznać, że Juventus wykonał ruch jak najbardziej zrozumiały. Sięgnięto po bramkarza młodszego, tańszego, porównywalnie dobrego, z nagrodą dla najlepszego zawodnika na swojej pozycji.
W minionym sezonie Serie A Michele Di Gregorio był skuteczniejszy niż Wojciech Szczęsny. Dane: StatsBomb
Szczęsny, co prawda, rzucił na antenie „Eleven Sports”, że jego zdaniem podmianka w Turynie sportowo się nie obroni, ale całkiem prawdopodobne, że i tym razem Juve suchą stopą przebrnie przez temat zastąpienia absolutnego kozaka między słupkami.
Zmiana zdania w Al-Nassr, kontuzja Ter Stegena. Droga Wojciecha Szczęsnego do Barcelony
Dopięcie transferu Michele Di Gregorio do Juventusu nie jest jednak ostatnim punktem na trasie Wojciecha Szczęsnego do Barcelony. Żeby jego kariera skończyła się w taki sposób, jako czynnego uczestnika, a nie tylko obserwatora El Clasico, najpierw musiał się przecież wysypać transfer do Al-Nassr. Sam zainteresowany przyznawał, że choć futbol coraz bardziej go męczył, to wizja wzbogacenia się o czterdzieści milionów euro w dwa lata sprawiała, że zachciałoby mu się jeszcze stawać z łóżka o dwunastej (bo tak funkcjonuje się w Arabii Saudyjskiej) i wyginać się przy strzałach Cristiano Ronaldo.
Gdyby tylko saudyjskie kluby funkcjonowały na rynku transferowym w tradycyjny, typowy dla reszty świata sposób, Szczęsny mógłby właśnie przegryzać daktylami kawę i cieszyć się na współpracę ze Stefano Piolim. Napędzana rządowymi petrodolarami liga ma jednak specyficzny sposób zatwierdzania transakcji. Wszystko musi się odbyć za aprobatą oficjeli, to oni negocjują kontrakty i dogadują się z klubami. Z Juventusem się nie porozumieli, więc przenosiny Szczęsnego do Rijadu wysypały się na ostatniej prostej.
Następnym klockiem było ogólne zmęczenie. W Marbelli Polak spędzał czas z rodziną, utrzymywał formę, ale jednocześnie coraz bardziej oddalał się od futbolu. Nie przemawiały do niego kolejne propozycje, choć nazwy klubów migotały jak światełka na bożonarodzeniowej choince. Wspomniany już Arsenal, ale i Fiorentina, Manchester United, Villarreal. Mniej lub bardziej konkretne rozmowy, sondowanie tematów, półoficjalne propozycje.
Wszystko w piach. Wojciech Szczęsny zdecydował, że najlepiej będzie karierę zakończyć.
Gdy ogłosił decyzję, dziękowali mu Jose Mourinho, Thibaut Courtois (wcześniej rzekomo oferował mu posadę dwójki, na wypadek odejścia Andrija Łunina), Antonio Ruediger, Mike Maignan i niezliczona masa innych osobistości. Wpadł do Turynu, gdzie wyściskali go wszyscy kumple z drużyny, gdzie zaserwowano mu aplauz, jakiego na Juventus Stadium nie widziano od dawna. Uzgodnił termin i sposób pożegnania z reprezentacją Polski. W kolejce po bilety na mecz z Portugalią ustawiło się czterysta tysięcy osób. Wiadomo, że nie tylko dla niego, ale spora część z nich chciałaby przekazać swoje „dziękuję”.
Aż przyszedł wrzesień, aż wypadł Marc-Andre Ter Stegen i trzeba było wszystko przemyśleć raz jeszcze. Barcelona podobno rozważała temat Wojciecha Szczęsnego już wcześniej, zupełnie luźno, gdyby Inaki Pena miał opuścić jej szeregi. Ostatecznie rola będzie zupełnie inna. Szczęsny dla kibiców z Katalonii jawi się jak oczekiwane zbawienie w obliczu utraty podstawowego golkipera. W komentarzach tłumnie zachęcają go do powrotu z emerytury. Coś takiego łechcze ego, sprawia, że mimo wcześniejszych deklaracji i wątpliwości chcesz jeszcze spróbować.
Ostatni etap kariery Wojciecha Szczęsnego zyska filmowe zakończenie, jakby ludzie stojący za powstającym już dokumentem o jego życiu zaprotestowali po tym, co zobaczyli minionego lata. Można się uśmiechnąć na myśl o tym, ile spraw musiało się wysypać, potoczyć tak, a nie inaczej, żeby Szczęsny zasiadł obok swojego kumpla Roberta Lewandowskiego i spuentował piłkarskie wojaże w najlepszy możliwy sposób. Jego curriculum vitae i tak było już z polskiej perspektywy nieprawdopodobne.
Arsenal, Roma, Juventus. Stężenie marek, które wydaje się nadzwyczajne dla kraju, w którym przypadki Lewandowskiego czy Milika wciąż są rzadkością. Nasz piłkarz, a co za tym idzie także kibic, nie przywykł do obcowania ze ścisłym topem na dystansie dłuższym niż anegdotyczny. Wymieniona trójka dorastała w momencie, gdy fenomenem był Andrzej Niedzielan, a niedoścignionym wzorem Jerzy Dudek.
Pozostaje tylko mieć nadzieję, że gdy Wojciech Szczęsny ponownie odłoży rękawice do szafy, gdy Lewandowski i Milik przestaną strzelać, na powtórzenie ich karier, skakania z szatni jednego wielkiego klubu do drugiego, nie będziemy czekać tyle, ile ostatnio. Na wszelki wypadek, warto jednak czerpać każdą chwilę z pobytu drugiego Polaka w stolicy Katalonii.
WIĘCEJ O WOJCIECHU SZCZĘSNYM:
- Zachwycał Anglię, podbił Włochy. Wybitna klubowa kariera Wojciecha Szczęsnego
- Nie być hipokrytą. Świetnie, że Szczęsny przerywa emeryturę
- Dlaczego Hansi Flick nie ufa Penii?
SZYMON JANCZYK
fot. FotoPyK