Polska piłka to jeden wielki chichot losu, ale czasami fabuła przerasta wszelkie wyobrażenia. Tak wygląda to w przypadku Wisły Kraków, jedynego rodzimego klubu w rękach eksperta od liczb. Jarosław Królewski zbił fortunę dzięki analitycznemu umysłowi i próbuje zaszczepić to podejście w świecie futbolu. Jak na złość jednak liczby nieustannie z niego drwią.
Sceny z Reymonta zdążyły już obiec cały kraj. Jarosław Królewski stojący naprzeciw grupy zgromadzonej na trybunie prowadzącej doping wysłuchuje pretensji przemieszanej z pomysłami na to, jak Wisłę Kraków naprawić. Następnie sam udaje się „do młyna”, żeby wytłumaczyć doradcom, że cierpliwość wobec drużyny jest pomysłem lepszym niż obcięcie jej pensji za słabe wyniki. W tle dźwięczy argument o trzydziestu strzałach na bramkę, które nie przyniosły oczekiwanego efektu, co po pierwsze oznacza, że nie ma sensu mówić o katastrofie, a po drugie — czasami w futbolu się zdarza.
Problemem Wisły Kraków jest jednak to, że akurat jej zdarza się to nadwyraz często. Biała Gwiazda wygląda jak drużyna, która rozbiła w pył gabinet luster, ściągając na siebie nieskończoną liczbę nieszczęść. Jak zespół, od którego odwrócił się los. Czy w takiej sytuacji znajdziemy logiczne wytłumaczenie kolejnych niepowodzeń?
Coś więcej niż pech. Dlaczego Wisła Kraków regularnie zawodzi?
Wisła Kraków powinna utrzymać się w Ekstraklasie, oznajmiliśmy, zamykając sezon 2021/2022 w cyklu „Niewydrukowana Tabela”, w którym prezentowaliśmy układ ligowej tabeli zweryfikowanej wirtualnym naprawieniem błędów sędziowskich. Jarosław Królewski parokrotnie ten tekst przypominał, czemu się nie dziwimy — bilans był dla jego klubu paskudny. Według naszych poprawek Wiśle zabrano sześć punktów, sześciokrotnie myląc się na jej niekorzyść (przy dwóch błędach promujących zespół z Krakowa).
Również tabela punktów oczekiwanych od „WyScout” nie wskazywała na to, że Biała Gwiazda powinna z Ekstraklasy zlecieć. W porównaniu z rzeczywistym wynikiem Wiśle brakuje około trzynastu zgubionych gdzieś po drodze punktów. Można je znaleźć, gdy zagłębimy się w dane wspomnianej platformy z pojedynczych spotkań. Okaże się wtedy, że Wisła wygrała tylko pięć z piętnastu gier, w których miała współczynnik expected goals wyższy lub równy rywalowi (równy zdarzył się tylko raz, z Radomiakiem). Dla odmiany, gdy to przeciwnik przeważał w tym aspekcie, krakowski klub tylko dwukrotnie go ograł, pięć razy wyrywając remis.
Jeśli jednak myślicie, że są to dane świadczące o niebywałym pechu, nieszczęściu i zbiegu niefortunnych zdarzeń, mamy dla was złe wiadomości. Spadek nie przywrócił równowagi w tym zakresie, lecz jeszcze bardziej nią zachwiał. Wisła bardzo często robi to, czego oczekuje się od klubu tej rangi i zawodników tej klasy na niższym poziomie rozgrywkowym: dominuje na boisku. Mimo to jej wyniki wywołują frustrację w krakowskiej społeczności, bo za dominacją nie idą wyniki, co wydaje się ewenementem.
Oczywiste, że zespoły nie zawsze wygrywają mecze, w których wyglądają lepiej, jednak liczba wpadek trzynastokrotnego mistrza Polski w takich sytuacjach wygląda wręcz absurdalnie, jak błąd w matriksie. Dacie wiarę, że od startu poprzednich rozgrywek Wisła Kraków wygrała ledwie połowę spotkań, w których współczynnik expected goals wskazywał, że zrobiła więcej, żeby sięgnąć po trzy punkty?
Trzydzieści strzałów i nic. Wisła Kraków przegrywa wygrane mecze
Jarosław Królewski na trybunach grzmiał, że nie będzie piłkarzy rugał za to, że trzy razy trafili w obramowanie bramki, prosząc o większą wyrozumiałość dla wpadek takich, jak ta. Czyli tych, które nie wynikają z beznadziejnej postawy drużyny, lecz nieszczęśliwego obrotu spraw. Miał rację, sprawiedliwą ocenę można wydać tylko wtedy, gdy patrzy się szerzej, zagłębiając się w to, co kryje się pod suchym wynikiem.
Paradoks sytuacji polega jednak na tym, że rację mają także kibice, których męczy oczekiwanie. Niecierpliwość to jedno, znużenie tą samą śpiewką jest znacznie ważniejsze. Kibic Wisły Kraków doświadcza przecież dnia świstaka. Spotkanie z Wartą Poznań nie było pierwszym, piątym ani nawet dziesiątym, w którym lepsza gra czy większa liczba wykreowanych sytuacji nie przekładała się na zwycięstwa. Fakt, że Biała Gwiazda zwykle ratowała honor, bo od początku poprzednich rozgrywek przegrała dopiero drugi mecz, w którym wyraźnie dominowała.
W lutym bieżącego roku GKS Tychy zwyciężył z Wisłą 1:0, mimo że różnica non-penalty expected goals (przewidywanych bramek bez uwzględnienia rzutów karnych) wyniosła 1,24 na korzyść zespołu z Krakowa. Było to spotkanie wyraźnie inne niż mecz z Wartą, obfitujące w okazje po obu stronach. Zespół z Poznania przy Reymonta stać było na mniej, bez jedenastki wykreował xG na poziomie 0,74, a więc niższe od wskaźnika Wisły o 1,43.
Najwięcej porażek przy wyższym xG odnotował duet Jerzy Brzęczek — Radosław Sobolewski (odpowiednio: dwie oraz trzy). Albertowi Rude oraz Kazimierzowi Moskalowi zdarzyły się one po razie, ale i oni, zwłaszcza Hiszpan, nagubili punktów w okolicznościach kuriozalnych.
Pierwszy sezon Wisły Kraków na zapleczu Ekstraklasy to cztery remisy oraz pięć porażek z xG wskazującym na lepszą grę Białej Gwiazdy. W ten sposób uciekły więc dwadzieścia trzy punkty, które można było podnieść z boiska. Jednocześnie jednak spadkowicz z Ekstraklasy dwukrotnie wygrał i dwa razy zremisował mecz, w którym wskaźniki stwierdzały jego słabość względem przeciwnika. Z perspektywy czasu wypada to docenić, bo od tamtej pory Wisła… ani razu nie wygrała meczu, w którym wykreowała sobie słabsze okazje niż rywal!
Wisła Kraków gubi punkty, gdy przeważa
Dwanaście. Tyle spotkań pierwszoligowej Wisły Kraków w poprzednim i obecnym sezonie kończyło się względną dominacją przeciwnika, przynajmniej pod względem expected goals. Trzynastokrotny mistrz Polski tylko dwa razy zdołał zdobyć w takich okolicznościach punkty, czy raczej: punkt, bo obydwa mecze zremisował. Traf chciał, że były to akurat spotkania na styku. Z Arką Gdynia (2:2) Biała Gwiazda miała xG niższe o 0,21, a z Górnikiem Łęczna (1:1) o zaledwie 0,01.
W żadnym spotkaniu, w którym różnica była trochę większa, Wiśle nie sprzyjało szczęście, które ewidentnie sprzyja jej rywalom, gdy to oni znajdą się pod butem krakowskiej drużyny. Wisła Kraków potrafi zremisować mecz, w którym jest drastycznie wręcz konkretniejsza od rywala. Krótki ranking punktów wypuszczonych uszeregowanych według przewagi drużyny Radosława Sobolewskiego/Alberta Rude/Kazimierza Moskala wygląda tak.
Remisy Wisły Kraków według różnicy w non-penalty xG na korzyść Wisły w sezonach 2023/2024 i 2024/2025:
- Zagłębie Sosnowiec (1:1): +3,02
- Stal Rzeszów (0:0): +2,68
- Kotwica Kołobrzeg (1:1): +1,78
- Wisła Płock (0:0): +1,66
- Chrobry Głogów (1:1): +1,64
- Resovia (1:1): +1,38
- Zagłębie Sosnowiec (0:0): +1,02
- Wisła Płock (1:1): +1
- Arka Gdynia (1:1): +1
- Polonia Warszawa (0:0): +0,02
Na dwadzieścia zgubionych w ten sposób punktów tylko raz zdarzył się przypadek, w którym remis był wynikiem w jakimś stopniu sprawiedliwym, bo padł on w meczu wyrównanym, w którym obydwie strony miały podobną liczbę sytuacji. W pozostałych sytuacjach Wisła miała xG wyższe przynajmniej o gola (wirtualnego).
Jak więc nie czuć złości, skoro sytuacja, w której lepszy zespół nie wygrywa, stała się wręcz znakiem rozpoznawalnym Białej Gwiazdy?
Pierwszoligowa losowość. Jak nad nią panować?
Fakt, że spośród wszystkich drużyn świata ten pech przypałętał się akurat do drużyny sterowanej przez człowieka wierzącego na pierwszym miejscu w liczby, dodaje całej historii uroku, wprowadza element komedii do serialu z i tak niezłą już fabułą — spadek jednego z najbardziej zasłużonych klubów i próba podniesienia go sama w sobie przebija wielokrotnie Sunderland till I die. Jarosław Królewski sam pewnie zachodzi w głowę, próbując wytłumaczyć to, jak to możliwe, że przez tak długi czas Wisła ma pecha zarówno wtedy, gdy przeważa, jak i wtedy, gdy cieniuje, więc przydałby się łut szczęścia.
Tyle że — jak na miłośnika liczb przystało — rozmyślania te prowadzi bez użycia terminów „pech”/„szczęście”.
Piłka nożna, prawdopodobnie najbardziej losowy z racji niewielkiej liczby punktów potrzebnej do zwycięstwa sport zespołowy na świecie, jest grą, w której ogromną rolę odgrywa ograniczenie lub zwiększenie roli przypadku na boisku. Gdy awans do Ekstraklasy robiła Puszcza Niepołomice, opisywaliśmy jej dopracowany do perfekcji styl kick & rush. W skrócie: chodzi o to, że gdy jakość twojej drużyny nie stawia cię w roli faworyta spotkania, sprzyja ci stworzenie chaosu na boisku. Czyli:
- skrócenie efektywnego czasu gry, który premiuje drużyny lepsze piłkarsko (po polsku: gra na czas)
- częste stosowanie długich podań, przenosząc grę na połowę rywala
- agresywny pressing i walka o tzw. drugie piłki, co sprawia, że piłka nie wraca pod własną bramkę
Tomasz Tułacz korzystał z tego, że futbolówka odbijała się w niekontrolowany sposób, spadała w niezamierzone przestrzenie, bo jego zawodnicy szybciej i konkretniej ją atakowali. Rzecz jasna nie zawsze kończyło się to w sposób korzystny dla Puszczy, ale był to hazard, jakiego underdog musi się dopuścić, żeby osiągnąć sukces tak wielki, jak awans do Ekstraklasy.
W przypadku Wisły Kraków sprawy mają się dokładnie odwrotnie. Im mniej chaosu na boisku, tym lepiej, bo zespół posiada na tyle dużą jakość, że sprzyja mu czysta esencja futbolu, czego oczywiście każdy jej rywal chce uniknąć. Liczba okazji kreowanych przez Białą Gwiazdę (w poprzednim sezonie miała najwyższe xG w lidze) wskazuje jednak, że próba obrzydzenia jej gry w piłkę nie do końca działa. Pojedyncze mecze mogły tak wyglądać, jednak w skali sezonu Wisła i tak grała jak na faworyta przystało.
Żeby ukazać pełen obraz, trzeba jeszcze dodać, że znaczenie expected goals spada wraz z poziomem ligi. Wciąż jest to tylko pomocny wskaźnik, pewien sygnał, czy to, co robisz, idzie w dobrym kierunku, a nie wyznacznik sam w sobie. Jeśli zakładasz, że każdy mecz z wyższym xG oznaczał trzy punkty dla twojego zespołu, jesteś w błędzie. Oznaczał tylko i aż to, że twój zespół stwarza dobre sytuacje i zwiększa szanse na korzystny rezultat, ale niczego nie gwarantował.
Oczywiście nie zamierzamy też zrobić z zaplecza Ekstraklasy czwartoligowej młócki. Jarosław Królewski mówi, że to liga chaotyczna, w której ciężej przewidzieć, co się wydarzy i kto wygra. Nie mija się z prawdą, ale jeszcze większy chaos panuje w drugiej lidze, trzeciej, czwartej i tak dalej. Im niżej, tym mniej znaczy jakość, bo losowość wydarzeń potrafi skutecznie zniwelować tę przewagę.
Gdyby jednak chodziło tylko o to, że wyników nie da się kontrolować, nikomu nie udawałoby się tego robić, a tak, co jasne, nie jest.
Przewidywane bramki to spłaszczenie problemu. Wisła Kraków wciąż szuka metody na broniących się rywali
GKS Katowice i Wisła Kraków w minionym sezonie zaliczyły dokładnie taką samą liczbę spotkań z lepszym współczynnikiem expected goals od rywala – dwadzieścia cztery. GieKSa zwyciężyła 71% z nich, Biała Gwiazda zaledwie 54%. Lechia Gdańsk przewagę w xG osiągała rzadziej, ale również lepiej radziła sobie z przekładaniem jej na trzy punkty: działo się tak w 70% przypadków. Nieprawdziwe jest więc stwierdzenie, że na zapleczu Ekstraklasy trudniej o logikę, czyli wygrywanie w momencie, w którym według różnych wskaźników jesteś zespołem lepszym.
Kluby, które wywalczyły bezpośredni awans, łączy jednak to, że znalazły się na podium pod względem expected goals per shot, czyli – tłumacząc na polski – statystyki sprawdzającej, ile tak naprawdę znaczą twoje szanse bramkowe. Wisła Kraków z Wartą Poznań faktycznie oddała trzydzieści strzałów, rzeczywiście obijała słupki i poprzeczkę.
Od momentu spadku z Ekstraklasy Biała Gwiazda nie potrafi znaleźć recepty na to, że rywale traktują ją jak pierwszoligowy Real Madryt. To nie nasze, to Szymona Sobczaka, który zauważył analogię między obydwoma klubami, choć niekoniecznie tam, gdzie trzeba. Jego zdaniem wynika ona z dodatkowej mobilizacji, podczas gdy chodzi głównie o to, że do jednych i drugich przeciwnicy podchodzą w podobny sposób: bronią się w niskim bloku, stawiają mur, zagęszczają ostatnią tercję boiska.
Historycy często obalają mit o tym, że dawne dzieje obfitowały w epickie bitwy, w których na szczerym polu ścierały się ze sobą dwie olbrzymie armie, a zwyciężał ten, kto wytłukł większą liczbę wrogów. W rzeczywistości popularniejsze od takich konfrontacji były sytuacje, w których wojsko wystawało pod bramami miasta, co stanowiło próbę cierpliwości oraz sprytu. Aleksander Wielki ukuł zresztą powiedzenie: nie ma twierdzy nie do zdobycia, wystarczy, że istnieje w niej furtka, którą można wpuścić osiołka z workiem złota.
W większości meczów Wisły Kraków oglądamy coś na wzór rekonstrukcji historycznych obleżęń. Brakuje machin, wiader ze smołą i płonących strzał wycelowanych w strzechy, ale Wiślacy też muszą znaleźć sposób na sforsowanie szczelnej obrony. Osiołka z workiem złota wysłać się w tym przypadku nie da. To znaczy można, ale parę dekad temu kończyło się to wycieczką do wrocławskiej prokuratury, więc odradzamy. Największym problemem Białej Gwiazdy jest właśnie to, żeby ułożyć plan gwarantujący jej dostanie się za “bramy miasta”, czyli w tym przypadku – za linię obrony rywala.
Zwykle bowiem liczba strzałów Wisły nie przekłada się na jakość tworzonych przez nią sytuacji. Spośród trzydziestu uderzeń z Wartą Poznań, wiele można wrzucić do worka “spamowanie strzałami”, czyli oddawania uderzeń z dystansu, w przypadku których szansa na bramkę jest niewielka. Śrubują one statystyki, podbijają xG, ale w praktyce oddanie dwudziestu prób o maksymalnie dziesięcioprocentowej szansie powodzenia wcale nie jest lepsze od dwóch prób, których szansa na sukces wynosi minimum dwadzieścia procent.
Wisła Kraków w dwóch poprzednich sezonach była dziesiąta i dziewiąta w lidze pod względem jakości strzałów. Obecnie jest ostatnia w stawce. Jednocześnie w każdym z przypadków szanse jej rywali – choć ci tworzyli ich znacznie mniej – były lepsze. Częściowo tłumaczy to, dlaczego nawet wyraźna przewaga w łącznym xG nie zawsze przekładała się na punkty: Wisła w przeciwieństwie do przykładowej Lechii czy GieKSy budowała wynik expected goals oddając więcej słabszych strzałów.
Kazimierz Moskal ostatnią nadzieją
Kluczem do odwrócenia tej sytuacji jest więc znalezienie taktycznego sposobu na to, żeby przełamywać defensywę rywali i doprowadzać do większej liczby lepszych okazji. W Małopolsce są tego świadomi, bo już zastępując Radosława Sobolewskiego Albertem Rude wspominano o konieczności doprowadzenia do sytuacji, w której w pobliżu bramki rywala zespół ma więcej rozwiązań, jest bardziej kreatywny. Hiszpanowi nie udało się do tego doprowadzić, zadanie przekazał Kazimierzowi Moskalowi.
Jarosław Królewski słusznie więc apeluje o czas, bo to jego potrzeba do wypracowania nowych pomysłów. Nieprzypadkowo przecież był w opozycji do zwalniania Sobolewskiego, a nawet Rude. Ostatecznie obaj odeszli, co sprawia, że pod wieloma względami okres spędzony pod ich batutą został bezpowrotnie stracony. Klepsydry nikt jednak nie odwrócił, czas się kurczy, pieniądze uciekają, kibice się złoszczą.
Nie pomogły europejskie puchary, które były fantastyczną przygodą, ale też zabrały chwile, które można było poświęcić na pracę, sprawiły, że Wisła ma w nogach dwukrotnie większy ciężar niż rywale, a gonitwa – nadrabianie przełożonych spotkań – nadal trwa.
Coraz trudniej będzie tłumaczyć kolejne niepowodzenia w taki sposób, jak dotychczas, jednak Biała Gwiazda nie wygląda jeszcze na zespół, który znalazł receptę na zwycięskie obleganie kolejnych rywali. Jedyna nadzieja w tym, że Kazimierz Moskal w momencie, gdy sytuacja się uspokoi, skutecznie wprowadzi metody, które pomagały mu w poprzednich zespołach. Jeśli ten trener nie okaże się Filipem II, człowiekiem, który swoimi pomysłami oraz wynalazkami zrewolucjonizował batalie o miasta w świecie Hellady, z Krakowa ulotnią się ostatnie pokłady cierpliwości i Wisła sprzeciętnieje na dobre.
WIĘCEJ O 1. LIDZE:
- Święty pilaw i skład z kartki właściciela. Przemysław Banaszak opowiada o Uzbekistanie
- Młodzież w kontrze. Stal Rzeszów zawstydza pierwszoligowych bogaczy
- Dziki Kołobrzeg S05E01. Czasem słońce, czasem deszcz [REPORTAŻ]
- Mały Red Bull Marcina Brosza. Czy potrzebujemy sukcesu Bruk-Bet Termaliki Nieciecza?
- Czy ŁKS potrafi znaleźć dobrego napastnika?
- Czternaście boisk beniaminka. Węgierskie warunki robią wrażenie, ale piłka jest lepsza w Polsce
SZYMON JANCZYK
fot. Newspix