Cztery. Tyle triumfów we Vuelcie ma po wczorajszym zwycięstwie w Hiszpanii Primož Roglič. To wyrównanie rekordu wszech czasów, a przy okazji Słoweniec stał się pierwszym obcokrajowcem, który wygrywał w tym wyścigu tyle razy. Dokonał tego po dwóch latach niepowodzeń i zmianie zespołu. Jak to zrobił? Czyj rekord wyrównał? I jakie cele leżą teraz jeszcze przed Rogliciem?
Lata grube i lata chude
W 2020 roku Primož Roglič miał wygrać Tour de France. Słoweniec był wielkim faworytem, wszystko we francuskim wyścigu układało się też pod niego, włącznie z tym, że ostatnim etapem faktycznej rywalizacji była czasówka, w których ten przecież radzi sobie naprawdę dobrze. I rzeczywiście, gdy wyruszał na start, wydawało się, że nikt nie odbierze mu końcowego triumfu.
Dopóki nie okazało się, że jego młodszy rodak, Tadej Pogačar, przejechał etap jazdy na czas wprost fenomenalnie. „Rogla” mu nie sprostał. Nie triumfował we Francji. Nie udało mu się to też w 2021 roku, gdy nie dojechał do mety. A w 2022 stało się właściwie jasne, że już nie zrobi tego w barwach swojego zespołu – Jumbo-Visma. Bo gdy znów musiał wycofać się z rywalizacji, rolę lidera przejął Jonas Vingegaard. I wygrał cały wyścig, powtarzając ten sukces też rok później.
Co pozostało Rogliciowi? Szukać szczęścia na innych trasach.
Słoweniec dokładnie to zrobił, zresztą miał już doświadczenie. W 2019 roku wygrał pierwszy Wielki Tour. Dokonał tego w Hiszpanii, a w klasyfikacji generalnej odsadził wtedy między innymi Alejandro Valverde i… Pogačara. W 2020, po niepowodzeniu we Francji, przyjechał znów do Hiszpanii, by wziąć udział w wyjątkowej, bo rozgrywanej na przełomie października i listopada Vuelcie. Znów okazał się najlepszy. Tym razem po fantastycznej walce z Richardem Carapazem, którego pokonał o 25 sekund.
Trzeci (i najłatwiejszy) triumf Roglicia we Vuelcie.
Został tym samym pierwszym od czasów Roberta Herasa (2003-2005) zawodnikiem, który w Hiszpanii obronił tytuł. A rok później, gdy triumfował po raz trzeci, dołączył właśnie do Herasa i Tony’ego Romingera, którzy też skompletowali taki hat-trick. Wydawało się, że triumfów we Vuelcie nikt nie odbierze Słoweńcowi przez kolejne lata. Los jednak chciał inaczej.
W 2022 roku Roglič planował odbić sobie niepowodzenie z Tour de France właśnie na Vuelcie. Jednak hiszpański tour zakończył w dokładnie ten sam sposób – wycofał się po kraksie, gdy zajmował drugie miejsce w klasyfikacji generalnej i planował walczyć o pozycję lidera. Wypadek miał miejsce na 16. etapie, gdzie Słoweniec zaatakował, ale w sprinterskiej końcówce upadł na asfalt. Następnego dnia nie pojawił się już na starcie. W efekcie właściwie jasnym stało się, że końcowy triumf zanotuje Remco Evenepoel (co rzeczywiście miało miejsce), który skorzystał na przedwczesnym końcu wyścigu Primoža.
Rok 2023? Roglič znów był znakomity. Słoweniec po fantastycznym ataku na właściwie kończącej wyścig czasówce wygrał Giro d’Italia. Nie pojechał jednak na Tour de France, bo tak zdecydował jego zespół, a tam i tak triumfował Jonas Vingegaard. Primož miał to sobie powetować na Vuelcie. Tam Visma była piekielnie mocna i zespół zajął… całe podium w klasyfikacji generalnej. Ale Słoweniec stanął na jego najniższym stopniu podium. Wyżej byli Jonas Vingegaard i Sepp Kuss, znakomity pomocnik, któremu w pewnym sensie podarowano to zwycięstwo, gdy został liderem.
Jonas to zaakceptował, Primož niekoniecznie.
O ile Duńczyk od początku powtarzał, że chce, by Kuss wygrał swój Wielki Tour (choć to on zaatakował na 16. etapie, odrabiając część strat do Amerykanina), o tyle Słoweniec miał na to wszystko nieco inne spojrzenie. – Sepp jest pierwszym gościem, któremu życzyłbym takiej wygranej, ale patrzę też na siebie i swoje obowiązki. Jestem tu, żeby się ścigać, dać z siebie wszystko. Na końcu najlepszy powinien wygrać – mówił. Ostatecznie jednak i on odpuścił, nie atakował i nie uciekał koledze z zespołu. Ale widać było, że cała sytuacja nieco podrażniła mu ambicję.
Być może właśnie wtedy, a może już wcześniej, zrozumiał, że w tym zespole niczego wielkiego już nie ugra. Stąd zmienił ekipę, przeszedł do Bora-Hansgrohe (od połowy tego sezonu znanej już jako Red Bull-Bora-Hansgrohe), gdzie mógł zostać liderem.
Na Tour de France tradycyjnie mu jednak nie poszło – po raz trzeci z rzędu nie ukończył wyścigu. Pozostało więc znów liczyć na to, że odkuje się na Vuelcie.
Big Ben, bigger Primož
Ben O’Connor? Naprawdę dobry kolarz, z gatunku tych, którzy zawsze są gotowi coś na wyścigu ugrać. W 2020 roku wygrał etap Tour de France. Rok później był najlepszy w jednym dniu Giro d’Italia. A w tym sezonie dorzucił do tego etap Vuelty, kompletując triumfy we wszystkich trzech Wielkich Tourach. W klasyfikacji generalnej też potrafił swoje ugrać. I w Tourze, i w Giro finiszował kiedyś na 4. miejscu.
Nigdy jednak nie stał na podium trzytygodniowego wyścigu. Stąd nie dziwi, że jeszcze przed startem Vuelty, mówił tak: – Moim głównym celem jest znaleźć się na podium w Madrycie. Nieważne na którym miejscu, podium jest celem nadrzędnym. – Czy zmienił zdanie po szóstym etapie, gdy wyszedł na prowadzenie ze sporą przewagą? Możliwe, ale po kolei.
Bo właściwie zacząć wypadałoby od czwartego dnia rywalizacji. Wtedy w znakomitym stylu etap Vuelty wygrał Roglič, który na ostatnich metrach wyprzedził przedwcześnie świętującego Lennerta Van Eetvelta. Słoweniec przejął tym samym czerwoną koszulkę lidera wyścigu. – Widziałem jak koledzy z drużyny jadą w tym upale. Jestem szczęśliwy, że mogłem to wykończyć. Jakby mnie spytali, to bym im powiedział, że nie muszą jechać aż tak ostro. Pod koniec było trudno i stromo. Van Eetvelt też pojechał świetnie. Trzeba będzie tak walczyć w każdym kolejnym etapie – mówił potem.
Koszulki nie planował jednak długo trzymać na swoich plecach. Liderem był jeszcze po piątym etapie, a na szóstym – wraz z resztą peletonu – pozwolił odjechać ucieczce. W tej znalazł się Ben O’Connor i okazał się najlepszy na etapie. Wygrał wtedy ze sporą przewagą nad główną grupą, przez co został nowym liderem klasyfikacji generalnej, z przewagą niemal pięciu minut nad Rogliciem i João Almeidą.
– Czułem się, jakbym jechał dziś w swoim świecie. Kiedy odjechała 30-osobowa grupa, byłem rozczarowany, bo myślałem, że to dobra okazja. Ale kiedy wyścig znowu się otworzył, po prostu ruszyłem. Czułem, że dziś jest dzień, by powalczyć o swoją szansę. Od startu miałem świadomość, że mogę wygrać ten etap. To coś specjalnego, gdy wychodzisz na trasę i po prostu roznosisz wszystkich – mówił Australijczyk.
Koszulkę lidera utrzymał do 19. etapu. Już przed nim miał tylko pięć sekund przewagi nad Rogliciem, który regularnie odrabiał do niego straty na kolejnych górskich odcinkach. Ale na Alto de Moncalvillo Słoweniec nie dał już rywalom szans. W połowie ostatniego, liczącego 11 kilometrów, podjazdu, zaatakował z grupy, w której jechał – O’Connor już wtedy był daleko z tyłu – i uciekł wszystkim. Zgarnął wtedy trzecie etapowe zwycięstwo w tegorocznym wyścigu, odzyskał koszulkę lidera i zostało mu właściwie tylko kontrolować sytuację na dwóch ostatnich etapach.
– Pod koniec byłem rozbity. Czułem się dobrze gdzieś do połowy podjazdu. Nie byłem tym przesadnie zaskoczony, ale nie spodziewałem się też, że pod koniec pojadę tak źle. Ale taka jest rzeczywistość – mówił wtedy O’Connor. I podkreślał, że – jak przed startem wyścigu – chce powalczyć o podium. Na 20. etapie udało mu się utrzymać to miejsce. A na ostatnim, jeździe indywidualnej na czas, pojechał na tyle dobrze, że został drugim kolarzem Vuelty.
Pierwszy był jednak ten, który stał się tym samym nowym królem tego wyścigu. Bo dogonił jego dotychczasowego władcę.
Heras dogoniony
– Dobrze wspominam każde zwycięstwo we Vuelcie. Pierwsze było piękne, mieliśmy świetną atmosferę w zespole. Drugie, bo wygrałem po tym, jak codziennie odrabiałem część strat do Isidro Nozala i wytrwałość dała nam wygraną. Trzecie było bardziej konserwatywne, szybko założyłem koszulkę lidera i broniliśmy przewagi. A ostatnie ze względu na to, jak udało nam się wyjść na prowadzenie po wspaniałym etapie, gdy jechaliśmy znakomicie jako drużyna.
To słowa Roberto Herasa. Do wczoraj jedynego kolarza, który czterokrotnie wygrał hiszpańską Vueltę. Dokonał tego w roku 2000, a potem, jak już wspominaliśmy, w latach 2003-2005. Roglič w pewnym sensie odwrócił chronologię jego dokonań – najpierw wygrał trzy razy z rzędu, potem miał trzy lata przerwy, aż wreszcie dołożył czwarty triumf.
Heras przez lata był solidnym kolarzem. Do zawodowego touru trafił w 1997 roku i przez cztery sezony jeździł w barwach ekipy Kelme-Costa Blanca. Dał się poznać jako znakomity góral, a przy okazji świetnie jeżdżący na czas zawodnik. Szybko stało się jasne, że może być liderem ekip na Wielkie Toury – w swoich sześciu pierwszych startach w trzytygodniowych wyścigach, zawsze był w czołowej „10”, w tym dwa razy na podium i raz wygrał – właśnie w 2000 roku w Hiszpanii, żegnając się tym samym z Kelme.
Od nowego sezonu był już kolarzem U.S. Postal. W pewnym sensie poświęcił w ten sposób swoje ambicje, było bowiem oczywiste, że nie powalczy choćby o wygraną w Tour de France, tam miał być bowiem pomocnikiem Lance’a Armstronga. Abstrahując od wszystkiego, co potem ujrzało światło dzienne – spisywał się w tej roli znakomicie, wydatnie pomagając Amerykaninowi w odniesieniu trzech z jego siedmiu (potem odebranych) triumfów. A przy okazji sam raz finiszował w TOP 10, na 9. miejscu, drugim najlepszym w karierze.
Jego królestwem miała pozostać Vuelta, ale z tym różnie bywało. W 2001 roku skończył tuż za podium. W kolejnym sezonie był drugi. Na tron wrócił dopiero w 2003, gdy stoczył wspomnianą, fascynującą walkę z Isidro Nozalem. Potem opuścił amerykański zespół, chciał powalczyć o sukcesy we Francji. Nie wyszło, ale nadal był najlepszy na hiszpańskich trasach – triumfował tam jeszcze dwukrotnie, już w barwach Liberty Seguros. Po triumfie z 2005 roku mówił:
– Czy to była moja najłatwiejsza Vuelta? Nie, ale od etapu do Pajares [piętnastego – przyp. red.] była najbardziej spokojna, dzięki pracy zespołu. Od początku czułem się bardzo mocny. Były momenty, że wątpiłem w to, czy wygram, bo Dienis Mieńszow wyglądał początkowo na bardzo mocnego. Ale po Pajares wiedziałem, że to zrobię, byłem pewny siebie. Czy moje osiągnięcia są rozpoznawalne? Nie wiem, jak to zmierzyć. To muszą ocenić fani.
Końcówka 15. etapu Vuelty z 2005 roku. Pogoda, jak widać, nie sprzyjała kolarzom, ale Heras pojechał wówczas znakomicie.
Początkowo oceniły jednak… służby. Zaczęło się kilka miesięcy po wyścigu, 8 listopada 2005 roku. Dziennik „El Mundo” opublikował wtedy informację o tym, że w pobranej od Herasa niespełna dwa miesiące wcześniej próbce krwi wykryto EPO, czyli ten sam środek, który – jak okazało się lata później – stosował Lance Armstrong i wielu innych kolarzy. Hiszpan zaprzeczał, ale szybko został zwolniony z zespołu, a jego wygrana we Vuelcie przypadła Mieńszowowi (który kilka lat później został zdyskwalifikowany za nieścisłości w paszporcie biologicznym). Przy okazji Herasowi wlepiono też dwuletnią dyskwalifikację.
Hiszpan do kolarstwa już nie wrócił – choć rozważał taką możliwość i przez okres zawieszenia trenował właściwie codziennie – natomiast po kolejnych kilku latach… sąd w Valladolid uznał, że jego sprawa była przeprowadzona niewłaściwie. Orzeczenie wskazywało na szereg nieprawidłowości: zbyt późne przekazanie próbek do laboratorium, badanie obu przez tych samych techników czy umieszczenie w dokumentacji medycznej informacji, pozwalających na łatwą identyfikację Hiszpana.
Po półtora roku dalszych batalii sądowych Sąd Najwyższy w Hiszpanii podtrzymał wyrok z niższej instancji. Heras został więc – po siedmiu latach! – przywrócony do kronik jako zwycięzca Vuelty z 2005 roku, a co za tym szło – samotny rekordzista wyścigu pod tym względem (Mieńszow, któremu najpierw wręczono tę wygraną, a potem odebrano, został triumfatorem Vuelty w 2007 roku, a w 2009 wygrał Giro). Na tym jednak nie skończył sądowych przygód. Domagał się bowiem odszkodowania za bezpodstawną dyskwalifikację i to też wywalczył. Ostatecznie wynosiło 724 tysiące euro. Jego związki z dopingowiczami są jednak do dziś szeroko analizowane, bo było oczywiste, że te miał.
Czy sam faktycznie był na dopingu? Bardzo możliwe. W tamtych czasach nie byłoby to niczym wyjątkowym. Faktem pozostawało jednak, że nie udało mu się tego udowodnić tak, by nie budziło to wątpliwości. Stąd w historii Vuelty jego nazwisko jako zwycięzcy funkcjonuje czterokrotnie. I może dobrze, że wreszcie ktoś go dogonił. Szczególnie, że zrobił to kolarz naprawdę ceniony i lubiany.
Po jego triumfie pozostaje jednak jedno pytanie.
Co teraz, Primož?
Po koniec października Słoweniec skończy 35 lat. W kolarstwie da się jeździć – i wygrywać – w dużych wyścigach i do 40. Ale zegar się nie zatrzyma i Rogliciowi z sezonu na sezon będzie po prostu trudniej. W swojej karierze i tak już wiele osiągnął. Wygrał dwa z trzech Wielkich Tourów. Etapy zgarniał na każdym, łącznie ma ich 22 i jest w historycznym TOP 30 pod tym względem, a to naprawdę znakomity wynik.
Czy jednak powalczy jeszcze o coś więcej?
Kierunki są właściwie trzy. Jeden to próba ugrania dubletu Giro-Vuelta. We Włoszech już wygrywał, na pewno może zrobić to ponownie. W Hiszpanii, wiadomo, króluje. I to drugi kierunek – skupić się już na tym z tourów, powalczyć o to, by zostać samodzielnym rekordzistą. Inne rekordy Vuelty są co prawda najpewniej poza jego zasięgiem (choćby ten etapów, należący do Delio Rodrigueza, który ugrał w hiszpańskim tourze… 39 wygranych, Słoweniec ma 15), ale opcjonalna wygrana numer pięć na długie lata zapisze go w historii kolarstwa, bo nie wydaje się, by w najbliższym czasie ktokolwiek mógł choćby spróbować go dogonić. Z aktywnych kolarzy nikt poza nim nie ma bowiem więcej niż jednej wygranej.
Primož Roglič świętujący ubiegłoroczny triumf w Giro d’Italia. Fot. Newspix
A kierunek numer trzy? Cóż, skupić się na Tour de France. Nie wyklucza to walki we Vuelcie, choć biorąc pod uwagę wiek Słoweńca, przejechanie obu tych tourów z sezonu na sezon będzie coraz trudniejsze. O tym jednak Primož marzy, nigdy tego nie krył. Tour de France jest największym celem dla każdego kolarza zdolnego walczyć o triumfy w trzytygodniowych wyścigach. To tam przechodzi się do panteonu największych gwiazd. A kariera kogoś takiego jak Roglič bez takiego triumfu może być – czy wręcz będzie na pewno – niepełna.
Czy jednak przy Tadeju Pogačarze, Jonasie Vingegaardzie i ich dwóch piekielnie mocnych zespołach (odpowiednio UAE Team Emirates oraz Team Visma-Lease a Bike) Primož Roglič w barwach Bory będzie mógł w ogóle marzyć o tym, by załapać się na końcowy triumf? Może i tak. Ale będzie mu piekielnie trudno.
A na Vuelcie droga do historycznego triumfu jest po prostu znacznie bardziej otwarta. I to coś, co Primož będzie musiał przemyśleć.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
CZYTAJ WIĘCEJ O KOLARSTWIE:
- Granica wyobraźni przesunięta. Niewiadoma dokonała rzeczy wielkiej [KOMENTARZ]
- Rozczarowujące igrzyska, sztuka i sport nie dla kobiet. Katarzyna Niewiadoma i jej droga do triumfu w Tour de France
- Tadej Pogacar chce być najlepszym w dziejach. I ma na to szansę
- Freddy Maertens. Najlepsza Vuelta w dziejach, 30 lat spłacania długów i dwa mistrzostwa świata