Za dobre wrażenie punktów nie dają – przekonała się reprezentacja Polski na Euro 2024. Za mecz ze Szkocją punkty dają, nawet jeśli wrażenie nie było dobre. Po niemal roku pracy Michał Probierz zdołał pokonać w meczu o punkty kogoś innego niż Wyspy Owcze i Estonię. A polska reprezentacja nie jest dziś w miejscu, w którym można by narzekać na zbyt mało przekonujące ogranie na wyjeździe Szkocji. Nawet jeśli nie do końca wiadomo, jak do tego doszło.
Pod koniec fazy grupowej niedawnych mistrzostw Europy przetoczyła się przez polskie środowisko piłkarskie akademicka dyskusja o tym, co byłoby możliwe, gdybyśmy wylosowali trochę mniej śmiertelną grupę. Jedni twierdzili, że to, co pokazała drużyna Michała Probierza na tle silnych rywali, przeniesione jeden do jednego na słabszych, musiałoby dać awans do fazy pucharowej. Inni, że skończyłoby się tak samo, tylko nastroje po porażkach byłyby trochę podlejsze.
Żadnej ze stron nie sposób kategorycznie przyznać albo odmówić racji, ale terminarz ułożył się dla takich dywagacji doskonale. Oto krótko po Euro, raptem po drugiej stronie tych samych wakacji, Polska zagrała o punkty z jednym z najsłabszych uczestników niemieckiego turnieju. Składem niemal z Euro. W porównaniu do wyjściowej jedenastki na czerwcowy mecz z Francją doszło tylko do dwóch zmian. W bramce Marcin Bułka wskoczył w miejsce Łukasza Skorupskiego, Krzysztof Piątek zaś grał zamiast Jakuba Modera. Zasadniczo posłał jednak selekcjoner skład jak najbardziej turniejowy.
Zakończony mecz nijak nie przyczynił się jednak do rozstrzygnięcia dyskusji sprzed dwóch miesięcy. Z jednej strony wynik – bardzo cenna wyjazdowa wygrana – sugeruje, że faktycznie polskim piłkarzom idzie lepiej, gdy mają słabszych rywali (niby truizm, ale tu nad Wisłą akurat doskonale wiemy, że nie). Z drugiej przebieg meczu sugeruje, że łatwiej o robienie dobrego wrażenia na tle lepszego rywala. Bo dać się zdominować Francji czy Holandii, to żadna ujma, najnormalniejsza rzecz na świecie. To jednak, że tzw. kulturą gry także Szkoci, stereotypowo i niesłusznie uznawani za wybieganych drwali, wyraźnie górują nad najbardziej technicznie zaawansowaną jedenastką, na jaką stać w tej chwili polski futbol, nie napawa optymizmem.
Liga Narodów, czyli wynik ma znaczenie
Rozstrzygnijmy na początku kwestię fundamentalną. Tak, wynik w Lidze Narodów ma znaczenie. Może sześć lat temu, gdy za wczesnego Jerzego Brzęczka Polska brała udział w jej pierwszej edycji, można było uważać, że to fajny poligon doświadczalny, który o niczym nie decyduje. Wtedy mówiono, że UEFA wprowadza nowy format, by zmniejszyć liczbę meczów towarzyskich, co siłą rzeczy sugerowało, że mowa o rozgrywkach nie do końca prestiżowych. Lepiej opakowanych meczach towarzyskich. Sparingach plus. Brzęczek mógł sobie zagrać z Włochami i Portugalią, niewiele w nich osiągnąć, ale przetestować rozwiązania, które potem przydały mu się w eliminacjach do Euro, gdy wyniki zaczęły mieć znaczenie.
Teraz jednak rozgrywki międzypaństwowe pod egidą UEFA trzeba traktować jako jeden system. Nie jest tak, że eliminacje Euro sobie, kwalifikacje do mundialu sobie, a Liga Narodów to jeszcze coś innego. Oficjalne eliminacje mundialowe startują w przyszłym roku, ale już teraz toczy się gra o rozstawienia. A przy tym także o ewentualne baraże o awans do kolejnych mistrzostw Europy. Sami najlepiej przekonywaliśmy się, że rozstawienia mają kluczowe znaczenie dla zachowania ciągłości wyjazdów na turnieje. Sami poczuliśmy na własnej skórze, że nawet przy kompletnie zawalonych eliminacjach da się pojechać na turniej, jeśli ma się odpowiedni ranking w Lidze Narodów. Można pomstować, że UEFA nie pozostawia już selekcjonerom właściwie żadnego pola do ćwiczeń. Że wymusza na piłkarzach pełne wysilanie się w kolejnych rozgrywkach. Ale tak jest i trzeba do tego się dostosować.
Jeśli jest się silną reprezentacją, można sobie poeksperymentować, a potem liczyć, że eliminacje nawet w trudnej grupie przejdzie się suchą stopą. Jeśli jednak ma się status taki, jak Polska, trzeba znać zawiłości systemu i sprawnie się w nich poruszać. Jak wtedy, gdy mała liczba rozgrywanych meczów towarzyskich windowała kadrę Adama Nawałki w rankingu FIFA, co wydatnie pomagało jej w losowaniach. Znać zasady gry, w której się uczestniczy, to żadna ujma, lecz obowiązek. Do Paulo Sousy wszyscy mieli słuszne pretensje, że zlekceważył mecz z Węgrami, który nie miał znaczenia dla układu grupy, ale miał wpływ na baraże o mundial w Katarze. Dlatego dziś wynik osiągnięty w Glasgow jest ważniejszy niż styl. Bo zwiększa szansę na kolejne dobre wyniki.
Skład na dominację
Michał Probierz na eksperyment pozwolił sobie jedynie w bramce, gdzie trwa poszukiwanie nowego numeru jeden. Na pozostałych pozycjach wystawił praktycznie najsilniejszy dziś skład. A przy tym, co się musi podobać, pomieścił w nim większość najbardziej zaawansowanych technicznie polskich piłkarzy. Tak, jakby faktycznie wyciągnął wnioski z lekcji na Euro, kiedy poległ z kretesem, gdy zaawansowanym fizycznie rywalom chciał się przeciwstawić fizycznością, a najwięcej ciepłych słów zyskał, gdy stawiał na piłkarzy dobrze czujących się z piłką przy nodze. Skład na Szkocję sugerował, że Probierz nie będzie chciał z gospodarzami bić się o górne piłki ani dorównać im w kwestiach biegowych czy w pojedynkach fizycznych. Podpowiadał natomiast, że Probierz będzie chciał zabrać im piłkę i toczyć mecz na własnych warunkach.
Początek nawet na to wskazywał, bo gol Sebastiana Szymańskiego padł po wysokim odbiorze Kacpra Urbańskiego. Nie zawsze strzał z dystansu z 20 metrów ląduje w sieci, nie zawsze piłka odbija się tak szczęśliwie, ale trudno tu mówić o przypadku, skoro Szymański w klubach już wielokrotnie robił użytek ze świetnego strzału z dalszej odległości, a jego trafienie poprzedził dobry pressing. Tyle że niestety okazał się to odosobniony przypadek. Polacy na ogół nie odbierali piłek wysokim pressingiem, a tylko prosili się nim o problemy.
O ile środek pomocy był dość dobrze zaryglowany przez Szymańskiego, Urbańskiego i Piotra Zielińskiego, o tyle Szkoci z łatwością przedostawali się na skrzydła. Nie działała pierwsza linia pressingu, bo ani dzisiejszy Robert Lewandowski, ani Krzysztof Piątek kiedykolwiek, nie są machinami do doskakiwania do chcących rozgrywać obrońców. Obu bardzo łatwo było minąć, co dawało gospodarzom czas i swobodę. A że do bocznych obrońców szkockich doskakiwać próbowali wahadłowi, którzy mieli do przebycia długą drogę, rywale często wchodzili na polską połowę podaniami za ich plecy. Szczególnie przeciekała prawa strona, gdzie Jan Bednarek, ustawiony głębiej niż Jakub Kiwior na drugiej flance, zostawał czasem sam przeciwko dwójce rywali. Próbowali go asekurować Szymański, czy nawet nisko schodzący Piątek, ale i tak niemal połowa szkockich akcji i większość najgroźniejszych, zaczynała się właśnie w tej strefie.
Brak punktu zaczepienia z przodu
O ile Szkoci bez większego trudu wychodzili zwykle spod pressingu Polaków, o tyle Polakom przychodziło to znacznie trudniej. Długie podania natychmiast padały łupem przeciwników, jednak na szczęście Polacy rzadko ich próbowali. Wychodzenie spod własnej bramki też jednak sprawiało problemy. Bardzo nisko schodzący Zieliński często znajdował się w sytuacji, w której brakowało mu opcji zagrania. Znów trzeba się odwołać do kiepsko funkcjonującego ataku. Piątek nigdy nie był piłkarzem dobrze osłaniającym piłkę i grającym tyłem do bramki. Lewandowski był, ale akurat w tym meczu i na nim nie udawało się zawiesić ofensywnych akcji. Efektem było mniej niż 40% posiadania piłki, brak rzutów rożnych czy wolnych na połowie rywala, czy akcji zaczepnych.
Paradoksalnie to jednak w tej części gry Polacy strzelili dwa gole. Drugiego dołożyli po dwójkowej akcji Zielińskiego z Nicolą Zalewskim, który oderwał się od linii bocznej i zszedł do grania bliżej środka. A potem widząc przestrzeń, starał się ją odważnie zdobywać. Sfaulowany w polu karnym, dał Lewandowskiemu okazję do podwojenia wyniku. Pewny strzał kapitana był pierwszym w tym meczu kontaktem polskiego napastnika z piłką w polu karnym rywala. Piątek musiał na to poczekać do drugiej połowy. To jasne, że przebieg meczu pozostawiał obawy o to, co będzie dalej. Ale jednocześnie potwierdzał, że futbol reprezentacyjny jest czasem prostszy, niż się wydaje. Mało kto gra tu wybitnie. Wygrywają ci, którzy mają więcej zawodników zdolnych zrobić coś z niczego. Polacy mieli ich przed przerwą więcej. Szymański raz, Zalewski dwa. Wszystko, co pomiędzy bez znaczenia.
Nieszczęśliwe ruchy Probierza
Ta specyfika piłki reprezentacyjnej wpływa też na to, że selekcjonerzy powinni wydziarane na klatach hiszpańskie powiedzenie „jeśli nie jest zepsute, nie naprawiaj”. Polska gra w obronie nie była wybitna, rodziła ryzyko, że w końcu się posypie, ale na razie się nie sypała. Indywidualnie Jakub Kiwior nie wyglądał dobrze, ale powodów do paniki jeszcze nie było. Tymczasem w przerwie selekcjoner zostawił go w szatni, co pociągnęło za sobą szereg zmian. Sebastian Walukiewicz, który go zastąpił, jest prawonożny, co sprawiło, że trójce stoperów nie było już nikogo lewonożnego. Probierz poprzestawiał więc wszystkich tak, by każdy czuł się najbardziej komfortowo, jak to tylko możliwe. Jan Bednarek przeniósł się z pozycji półprawego stopera do środka defensywy, który opuścił z kolei Paweł Dawidowicz, przechodząc tam, gdzie grał wcześniej Kiwior. W zwolnione przez Bednarka miejsce wskoczył natomiast Walukiewicz. Żaden ze stoperów po przerwie nie grał tam, gdzie przed nią. To nie są gigantyczne zmiany, ale niewygodne detale, które rywal może wykorzystać. Zwłaszcza zanim wszyscy oswoją się z nową pozycją. Tak się złożyło, że poprzestawiana obrona już w pierwszej akcji drugiej połowy straciła gola. Wystarczyły 23 sekundy i Marcin Bułka, niebędący bez winy w tej sytuacji, już musiał wyciągać piłkę z siatki.
Podobne nieszczęśliwe następstwo zmiany przytrafiło się Probierzowi kilkadziesiąt minut później, gdy uznał, że trzymania techników na boisku już wystarczy i trzeba wzmocnić drużynę fizycznie. Do środka pola posłał Jakuba Piotrowskiego, a nim ten zdążył się zorientować, że na Hampden Park trzeba grać szybciej niż w lidze bułgarskiej, Polska wypuściła prowadzenie. Wpuszczony na murawę pięć minut wcześniej zawodnik popełnił w tej akcji dwa błędy – zapoczątkował ją stratą na własnej połowie, a potem jeszcze nie upilnował w polu karnym biegnącego mu przed nosem strzelca wyrównującego gola. Znów, jak z Austrią, selekcjoner zaczął tracić grunt pod nogami, gdy przeważać zaczęła defensywna część jego nastawienia. Być może drużyna potrzebowała przy stanie 2:1 20 minut przed końcem nie rosłego biegacza, lecz kogoś, kto jak Jakub Moder, potrafi szanować piłkę. Albo napastnika aktywniej utrudniającego stoperom rywali rozegranie jak Karol Świderski. Na tego typu rozważania stało się jednak za późno. Trzeba było ratować w Glasgow, co się da.
Trudy długofalowego planowania
Zupełnie niespodziewanie z przebiegu drugiej połowy udało się jednak uratować wszystko. Zrehabilitował się Piotrowski, którego odbiór napędził akcję Zalewskiego. Wahadłowy potwierdził z kolei, że w ostatnich miesiącach wyrasta na największy polski atut w ofensywie. Frankowski na prawej flance nie miał bodaj ani jednej akcji, kiedy sam zrobiłby coś z niczego. Gracz Romy miał takie dwie. Obie zaczęły się od ofensywnego myślenia, czyli ciągu na bramkę. Obie zakończyły się faulami w polu karnym. O jego nastawieniu niech świadczy też fakt, że wobec nieobecności Lewandowskiego, Zielińskiego i Piątka na boisku, to on wziął na siebie wykonanie wiele ważącego rzutu karnego. Strzał oddał daleki od ideału, ale jego odważna postawa została nagrodzona. To jego dwa indywidualne popisy okazały się w tym meczu decydujące. I ważniejsze niż wrażenie, który zespół staranniej obchodzi się z piłką.
Być może Probierz to w tym sensie dobry selekcjoner na obecne realia. Choć w piłce reprezentacyjnej czasu zawsze było mało, teraz nie ma go już w ogóle. Długotrwałe procesy, budowanie czegoś z myślą o tym, co za rok, dwa, cztery lata, nigdy nie było ani mocną stroną polskiego futbolu, ani Probierza jako trenera. Jeśli utrzymywał się długo na stanowiskach w Cracovii czy w Jagiellonii Białystok, to właśnie dzięki skupieniu na wygraniu kolejnego meczu, nieważne w jaki sposób. Jeśli mówi się czasem o trenerach, że mogą planować długofalowo, pod warunkiem, że wygrają w najbliższy weekend, do Probierza przemawia raczej druga część tego bon motu. Wygrał w czwartek, spróbuje więc wygrać w niedzielę, bardziej budując ranking, niż drużynę na mundial za dwa lata. Po prawdzie jednak budowanie poprzez przegrywanie Probierz ma już w kadrze za sobą. Dobrze, że na zbliżającą się rocznicę pracy z kadrą, wreszcie pokonał w meczu o punkty kogoś innego niż Wyspy Owcze czy Estonia.
Nawet jeśli nie zawsze trzy celne strzały przyniosą trzy gole, nawet jeśli nie zawsze dwa rajdy wahadłowego skończą się dwoma rzutami karnymi, polski futbol nie jest na etapie, w którym mógłby narzekać, że pokonał Szkocję na wyjeździe zbyt mało przekonująco. Do arcytrudnej grupy na Euro naszych doprowadził nie ślepy traf, lecz wcześniejsze zawalone eliminacje, które zepchnęły ją do najniższego koszyka. Teraz Probierz ma szansę sam zadbać o szczęśliwsze przyszłe losowania. Pracy jest dużo, czasu jak zwykle brakuje, a mankamentów nie. Ale o następcy Wojciecha Szczęsnego, lewonożnym stoperze, którym można by zastępować Kiwiora bez konieczności wywracania do góry nogami całej obrony, lepszym zestawieniu ataku czy szczęśliwszym reagowaniu przez trenera na boiskowe wydarzenia, przyjemniej będzie wszystkim rozprawiać z trzema punktami w plecaku.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Król Zalewski, tragiczny Kiwior [NOTY]
- Cała naprzód, ale to wsteczny. A mieliśmy wrzucić piąty bieg [KOMENTARZ]
- Jak dobrze, że Zalewski nie słyszał „nie kiwaj!”
Fot. FotoPyk