Reklama

Trela: Inna nowa fala. Bundesliga znów ceni zapach szatni

Michał Trela

Autor:Michał Trela

23 sierpnia 2024, 14:01 • 12 min czytania 6 komentarzy

Mają w okolicach czterdziestu lat, niedawno grali w piłkę na najwyższym poziomie, do światowej klasy piłkarzy mówią ich językiem. Walka o mistrzostwo Niemiec rozegra się pomiędzy trzema trenerami innego typu niż ci, którzy kształtowali Bundesligę ostatnich dwudziestu lat.

Trela: Inna nowa fala. Bundesliga znów ceni zapach szatni

Niemiecki trener w ostatnich latach stał się marką jak niemiecki samochód. Młodzi, odważni, mogący być mówcami motywacyjnymi na szkoleniach dla ludzi biznesu, znający pojęcia taktyczne i grający pressingiem na całym boisku. Rozjechali się po świecie, święcąc triumfy w największych klubach Europy. Byli w sześciu z ostatnich siedmiu finałów Ligi Mistrzów. Prowadzili Salahów i Neymarów tego świata. Juergen Klopp, Thomas Tuchel, Hansi Flick, także Julian Nagelsmann, Ralf Rangnick, Marco Rose czy Edin Terzić, którzy nie wygrywali europejskich pucharów, ale dochodzili do ich decydujących faz, stali się gwiazdami tego zawodu. Podobnie jak Joachim Loew, przez lata jeden z najlepszych selekcjonerów światowego futbolu. Ludzie z drugiego szeregu, jak Daniel Farke, David Wagner czy Tim Walter przebili się na tyle, by dostawać pracę w rozpoznawalnych angielskich klubach. Choć wszyscy między sobą się różnią, ich profil w gruncie rzeczy jest podobny. Znani stali się dopiero jako trenerzy. W piłkę albo nie grali wcale, albo ich kariery przerywały na wczesnym etapie kontuzje, ewentualnie spędzili czasy zawodnicze jako ludzie z drugiego szeregu. Z tego grona jedynie Flick zdobył jako zawodnik mistrzostwo kraju. Wszyscy pozostali byli współczesnymi dowodami na prawdziwość bon motu Arrigo Sacchiego o dżokeju i koniu.

Niemiecki futbol, co tu kryć, ich historiami sukcesu się zachłysnął. Każdy dyrektor sportowy zaczął uważnie przyglądać się trenerowi juniorów w swoim klubie, by sprawdzić, czy przypadkiem nie dostrzeże w nim kolejnego Nagelsmanna. Im był młodszy, im więcej taktycznej nowomowy wrzucał do rozmów o piłce, tym większe miał szanse na otrzymanie pracy w Bundeslidze. Nie wszystkie tego typu historie zakończyły się dobrze. Wielu przewinęło się przez ligę niemiecką w ostatnich latach trenerów zalanych przez falę, na którą wcześniej wskoczyli. Nie jest może tak, że moda na tego typu profile kompletnie przeminęła, Sebastian Hoeness wykonuje w Stuttgarcie kapitalną pracę, Fabian Huerzeler z St. Pauli właśnie trafił do Brighton, Dino Toppmoeller prowadzi mający spore ambicje Eintracht. Ale najmłodsi trenerzy nadchodzącego sezonu Bundesligi trafili do niej inną ścieżką. Ścieżką Xabiego Alonso.

Hiszpan to w tej chwili najgorętsze świeże nazwisko w światowym futbolu. Jest w zawodzie pokoleniowym talentem. Kimś, kogo praca robi tak fantastyczne wrażenie, że działa na wyobraźnię także w innych klubach. Jeśli Pep Guardiola pokazał światu, że zatrudnienie w kryzysie trenera rezerw może być najlepszym pomysłem, jeśli Klopp pokazał konserwatywnemu niemieckiemu środowisku piłkarskiemu, że średni piłkarz może być wybitnym trenerem, Alonso przypomniał, że doświadczenie boiskowe, aura, mentalność zwycięzcy nabywana przez lata gry na najwyższym poziomie, nie są przereklamowane. Znane nazwisko nie może być jedynym argumentem. Alonso, w przeciwieństwie do wielu innych byłych znakomitych piłkarzy, przez kilka lat w cieniu przygotowywał się do nowej roli, stopniowo przechodząc od trenowania dzieci w Realu Madryt, przez rezerwy Realu Sociedad po ambitny klub Bundesligi. A samo Leverkusen też nie jest przecież jego stacją docelową. To, że w nim został po epokowych sukcesach z zeszłego sezonu, też pokazuje jego świadomość, że rozwój trenerski jeszcze się nie skończył i na prowadzenie Realów, Bayernów czy Liverpoolów ma jeszcze czas.

Wielka szansa Sahina

W nadchodzącym sezonie Bundesligi jego najgroźniejszymi konkurentami będą trenerzy starający się powtórzyć jego historię sukcesu. Z Nurim Sahinem rywalizował nawet o to samo miejsce na środku pomocy Realu Madryt. Z wiadomym skutkiem – Turek rozegrał dla Królewskich tylko dziesięć meczów i po roku oglądania Alonso z ławki przeniósł się do Liverpoolu. Słabych jednak do takich klubów nie biorą. 35-letni ledwie Sahin wnosi do Borussii Dortmund historię trofeów zdobywanych w Niemczech, Holandii i Hiszpanii, ale też doświadczenie gromadzone jako trener w lidze tureckiej w barwach Antalyasporu oraz przez ostatnie pół roku jako asystent Terzicia. Choć trudno powiedzieć, by jako piłkarz był kimś o światowej rozpoznawalności, 274 mecze w barwach Dortmundu i to w jego złotych czasach nie biorą się znikąd. Gra u Kloppa, Tuchela, Jose Mourinho czy Brendana Rodgersa też raczej nie pozostała bez wpływu na jego spojrzenie na futbol.

Reklama

Nazwiskiem jeszcze większego formatu jest jednak Vincent Kompany, który będzie się starał przywrócić Bayern Monachium na niemiecki szczyt. On też, podobnie jak Alonso i Sahin, grał w Bundeslidze, co nie jest bez znaczenia, jeśli chodzi o znajomość tamtejszych realiów. Dwa lata spędzone w HSV były jednak dla Belga dopiero wstępem do wielkiej kariery, w której trakcie 360 razy zagrał dla Manchesteru City, czterokrotnie wygrywając Premier League. Z boiska zszedł raptem cztery lata temu, ale w tym czasie zdążył już przejść szkołę życia w Anderlechcie oraz Burnley, które wprowadzał do Premier League i z którym z niej spadał. Manuel Neuer, z którym teraz funkcjonuje w jednej szatni, jest jego rówieśnikiem. W Bayernie, w którym do niedawna pracował jeszcze młodszy Nagelsmann, może nie robi to aż takiego wrażenia. Ale pod względem trenerskiego doświadczenia Belg wyraźnie ustępuje obecnemu selekcjonerowi reprezentacji Niemiec.

Pomysł ze stawianiem w roli trenera na byłego znanego piłkarza jest stary jak futbol, ale akurat w Niemczech kompletnie przez ostatnich kilkanaście lat wyszedł z mody. Z pokolenia mistrzów świata 2014 nikt jeszcze nie zadebiutował w Bundeslidze jako trener. Miroslav Klose pracuje na drugim poziomie w Norymberdze, z graczy ocierających się o kadrę karierę wróży się Sandro Wagnerowi, pomagającemu dziś Nagelsmannowi w reprezentacji. Z trochę starszego pokolenia sił w Bundeslidze próbował Torsten Frings, ale gdy nie wyszło mu w SV Darmstadt, wypadł z rynku. Jeśli byli niemieccy piłkarze zostają przy futbolu, to raczej w roli menedżerów. Jak Thomas Hitzlsperger, który był prezydentem VfB Stuttgart czy Marcell Jansen, który tę rolę odgrywa w HSV. Jak Simon Rolfes, który jest dyrektorem sportowym Bayeru albo Sebastian Kehl, który pełni tę funkcję w Dortmundzie. Prowadzenie drużyn oddano innemu typowi trenerów. A potem dostrzeżono, że czegoś, czego nie można nauczyć się na kursach, niektórym jednak brakuje.

Charyzmatyczni liderzy

Tym razem wielkie niemieckie kluby postawiły na trenerów, którzy jako piłkarze odznaczali się wielką charyzmą. Byli liderami. Uchodzili za urodzonych zwycięzców. Alonso od zawsze grał jak przedłużenie ręki trenera, Kompany był kapitanem wszędzie, gdzie się pojawił, Sahin po boiskach Bundesligi biegał tydzień w tydzień od 16. roku życia, co musiało wymagać odporności psychicznej i świadomości. Co nie jest bez znaczenia, zatrudnienie każdego z nich dobrze wygląda też wizerunkowo. Po przedłużającej się sadze ze znalezieniem następcy Tuchela, która Bayern z każdym tygodniem stawiała w coraz bardziej groteskowym świetle, trudno sobie było wyobrazić rozwiązanie pozwalające monachijskiemu gigantowi wybrnąć z twarzą. To jednak się udało. Kompany to wielka niewiadoma, postawienie na niego może się skończyć totalnym fiaskiem, ale większość oczekuje jego pracy raczej z ekscytacją niż z powątpiewaniem. A to już dużo.

Podobnie jest w przypadku Sahina. Borussia przerobiła już w ostatnich latach tak wiele profilów trenerskich, że trudno było znaleźć kogoś, kto zadowoliłby każdego. Albo ktoś nie podobał się kibicom, albo piłkarzom, albo zarządowi. Turek u wszystkich tych grup cieszy się na wejściu bonusem. To jednak i tak nic w porównaniu do Alonso, którego od pierwszych kroków stawianych w Leverkusen śledziło z ciekawością pół świata, a zadziwiające efekty jego pracy w Bayerze sprawiły, że zaczął być przymierzany do najważniejszych posad w futbolu. Każdy z nich jako piłkarz kojarzy się kibicom na tyle dobrze, nawet jeśli grał w przeciwnej drużynie, że trudno nie dawać mu przynajmniej początkowego kredytu zaufania. A to już dużo, jeśli nie trzeba zaczynać pracy od przekonywania wszystkich wokół, że jest się odpowiednim człowiekiem na dane stanowisko.

Co znamienne, to, co robią duże kluby, w mniejszej skali zaczyna też znajdować odzwierciedlenie i pod bundesligowymi strzechami. Christiana Streicha, po wielu latach znakomitej pracy w S.C. Freiburg, zastąpił Julian Schuster. 39-latek, podobnie jak jego poprzednik, wyszedł z klubowej akademii, w której pracował przez ostatnie sześć lat. W przeciwieństwie jednak do Streicha ma za sobą bogatą karierę piłkarską. W barwach S.C. Freiburg uzbierał blisko ćwierć tysiąca występów, jego piłkarzem był przez blisko dekadę, dwa razy awansował z nim do Bundesligi i do europejskich pucharów, pełniąc funkcję kapitana. W skali krajowej nie był wielkim nazwiskiem i zestawiać go z Alonso, Kompanym czy Sahinem nie można. Lokalnie jednak był ikoną i teraz to właśnie jemu powierzono skok na głęboką wodę, jaką dla każdego byłoby zastąpienie Streicha po dwunastu latach pracy. To także dowód na to, że trend się odwraca.

Specyficzny typ byłych piłkarzy

Można by uznać, że tym samym triumfuje środowisko zgorzkniałych byłych piłkarzy, którzy od lat z niesmakiem patrzyli na coraz młodszych, coraz bardziej anonimowych trenerów obejmujących kluby Bundesligi. Ich samozwańczym rzecznikiem został Mehmet Scholl, który przezywał Nagelsmannów, Tuchelów i im podobnych „trenerami laptopowymi”, narzekając, że potrafią tylko nauczyć zespół biegać tyłem w kilkunastu różnych ustawieniach. Aktualna tendencja nie jest jednak stricte powrotem do samego zapachu szatni, do twardej walki, szorstkiej męskiej przyjaźni, biegania z urwaną nogą i pohukiwania na wszystkich wokół, czyli wszystkiego tego, co Niemcy uznawali przez lata za tradycyjne cechy rodzimego futbolu, a co zanikło wraz z innym pokoleniem trenerów. Tego typu zatrudnieniem była kilka lat temu nominacja Niko Kovaca na trenera Bayernu, która zakończyła się kompletną klapą. Pracę w roli trenerów dostaje teraz jednak specyficzny rodzaj byłych piłkarzy. Ci wyróżniający się boiskową inteligencją, szczególną aurą, ale niekoniecznie krzykiem i terroryzowaniem wszystkich wokół. Jednocześnie starannie przygotowani merytorycznie do zawodu. Żaden z nich nie dostał pracy za samo nazwisko. Nazwisko pomogło, ale nie obyło się bez udowodnienia kompetencji gdzieś na niższych szczeblach albo w mniejszych klubach. Scholl czy Stefan Effenberg takiej weryfikacji by nie przeszli, nawet jeśli akurat charyzma wylewała się im uszami.

Reklama

To wszystko sprawia, że prawdopodobnie drugi raz z rzędu mistrzostwo Niemiec zdobędzie trener, który wygrywał którąś z wielkich europejskich lig także jako piłkarz. W Bayernie akurat byłych piłkarzy zawsze ceniono szczególnie, na tle Pepa Guardioli, Carlo Ancelottiego, Niko Kovaca czy Hansiego Flicka to raczej Tuchel i Nagelsmann, a nie Kompany, byli wyjątkami. W Dortmundzie wyglądało to jednak zupełnie inaczej. Przeszłości piłkarskiej nie miał Terzić, a Marco Rose, Juergen Klopp, Lucien Favre, Peter Bosz, Peter Stoeger czy Tuchel znacznie więcej osiągnęli jako trenerzy niż zawodnicy. Od czasów Thomasa Dolla, którego zatrudniono w BVB siedemnaście lat temu, nie było tam trenera, który miałby w Niemczech mocne nazwisko już jako piłkarz. A ostatnią piłkarską legendą Borussii zatrudnioną potem w roli jej trenera był Matthias Sammer blisko ćwierć wieku temu. Skończyło się to zresztą mistrzostwem kraju zdobytym przez 35-latka. W Leverkusen też przez dziesięć lat od zatrudnienia Samiego Hyypii raczej nie przykładali większej wagi do tego, co ich trener osiągnął jako piłkarz. Inaczej zachowali się, pozyskując Alonso i niechcący odmienili trend na rynku.

W wyścigu tej trójki nikt nie jest bez szans. Alonso wchodzi z drużyną w kolejny sezon, nie doznając znaczących osłabień na rynku transferowym i mając do dyspozycji poszerzoną jakościowo kadrę. Owszem, radzenie sobie z nowym statusem, rywalizacją w Lidze Mistrzów oraz dźwiganie serii meczów bez porażki na krajowym podwórku nie będzie łatwe i będzie wymagało od Hiszpana wykazania zupełnie innych umiejętności trenerskich niż w poprzednim sezonie, ale są widoki, by Bayer nadal był bardzo silny. Niewykluczone, że skończy się tak, jak ostatnio, gdy ktoś sprzątnął mistrzostwo Bayernowi sprzed nosa. W 2012 roku spodziewano się kontrataku imperium i zniszczenia przez monachijczyków Borussii Dortmund Juergena Kloppa. Zamiast tego skończyło się obroną przez nią tytułu i sięgnięciem po dublet. Rozbicie największego rywala zostało odroczone.

Podobne narzędzia jak Tuchel

Kto wskazuje na mistrza Bayern, ten pokłada dużą wiarę w samego Kompany’ego. Skład bowiem diametralnie się nie zmienił. Dołożenie do niego Joao Palhinii, czyli typowej szóstki, o którą apelował miesiącami i której nie doczekał Tuchel, powinno pomóc w zrównoważeniu zespołu. Michael Olise może dodać trochę dynamiki i polotu na skrzydłach, Josip Stanisić zaś i Hiroki Ito, wnieść do obrony trochę więcej solidności. Bawarczycy nie przeszli jednak w lecie rewolucji i w gruncie rzeczy Belg będzie miał do dyspozycji podobne narzędzia jak poprzednik. Jeśli będzie z nich umiał lepiej korzystać albo będzie miał do czynienia ze słabszymi rywalami, czekanie na mistrzostwo może potrwać tylko rok. Niewykluczone jednak, iż okaże się, że problemem Bayernu nie był wcale trener, lecz kadra. A to otworzy furtkę do przedłużenia oczekiwania na powrót patery do Monachium.

Borussia Dortmund jest w tym wyścigu trochę na bocznym torze. Wprawdzie startując w sezon jako finalista Ligi Mistrzów, musi mieć wielkie ambicje, a przypadek klubu z Leverkusen pokazał, że Borussia też powinna myśleć o tytule, ale Sahin jest jeszcze większą niewiadomą niż jego dwaj główni rywale. Nie ma, jak Kompany, jedenastki, dla której walka o tytuł byłaby oczywistością. Nie ma, jak Alonso, drużyny budowanej od półtora roku według autorskiego pomysłu. Dostał od klubu bardzo ciekawe wzmocnienia, sprawiające, że piąty zespół poprzedniego sezonu musi myśleć przynajmniej o powrocie na podium. Ale żeby od razu wskoczył na szczyt, Sahin musiałby się okazać kolejnym pokoleniowym talentem trenerskim. Na razie więc nikt w Dortmundzie o mistrzostwie nie mówi.

A czy na koncert byłych wielkich piłkarzy mogą się wprosić trenerzy o innej proweniencji? Jeśli, to tylko Marco Rose z Lipska i Sebastian Hoeness ze Stuttgartu. RB nie zrobiło raczej jakościowego skoku, który czyniłby z niego naturalnego kandydata do gry o tytuł. Odejście zjawiskowego, ale kruchego Daniego Olmo do Barcelony powinno być sportowo mniejszym ciosem, niż może się wydawać, gdy traci się mistrza Europy. W jego miejsce sprowadzono utalentowanego Antonio Nusę z Brugii. W gruncie rzeczy atutem Czerwonych Byków na tle reszty czołówki powinno jednak być stabilizacja i zgranie. W przeciwieństwie do Dortmundu i Bayernu przystępują do rozgrywek z tym samym trenerem. Udało im się zatrzymać gwiazdę w postaci Xaviego Simonsa oraz dobrze uzupełniający się z przodu duet Benjamin Sesko – Lois Openda. Obrona nie składa się z postaci, z którymi można ruszać na Księżyc, ale z ogranych na tym poziomie i zgranych ze sobą piłkarzy. Nie ma specjalnie wielu powodów, by o Lipsk się obawiać. Ale by wieszczyć mu historyczny sezon raczej też nie.

Czołówka idealnie zmieszana

Zagadką jest Stuttgart, przez który przetoczyła się w lecie burza, a który zdaje się w ogóle jej nie odczuwać. Odejście Serhou Guirassy’ego, najlepszego strzelca i Waldemara Antona, kapitana oraz lidera obrony, do Borussii Dortmund powinno zachwiać projektem Hoenessa. Podobnie jak jednoczesne odejście z defensywy Ito, który zasilił Bayern. Udało się jednak zatrzymać, po wielotygodniowej sadze ze zwrotami akcji, Deniza Undava. Dołożenie do niego Elvedina Demirovicia z Augsburga wygląda bardzo sensownie. A to, jak drużyna zaprezentowała się w Superpucharze na tle Bayeru, z którym przegrała dopiero po karnych i z którym do samej końcówki – co za zaskoczenie – prowadziła, sugeruje, że z VfB znów trzeba będzie się liczyć.

Niezależnie od tego, który trener wygra, najważniejszy wniosek jest jednak taki, że z żadną modą nie można przesadzać. Zamykanie trenerskiego świata na wyłącznie tych, którzy odnieśli wyjątkowe sukcesy piłkarskie, było błędne. Tak samo, jak nie miało wielkiego sensu całkowite lekceważenie boiskowego doświadczenia. Aktualna niemiecka czołówka wydaje się wymieszana idealnie. Są w niej byli wybitni piłkarze (Alonso, Kompany), bardzo dobry (Sahin), całkowicie przeciętny (Rose) i taki, który Bundesligę widywał jedynie w telewizji, zanim trafił do niej jako trener (Hoeness). Choć wszyscy dochodzili do tego miejsca zupełnie różnymi ścieżkami, na końcu każdy musiał obronić się jakością.

WIĘCEJ O NIEMIECKIM FUTBOLU:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

6 komentarzy

Loading...