Reklama

Radosław Michalski: Franek miał błysk w oku i jedną zasadę [WYWIAD]

Paweł Marszałkowski

Autor:Paweł Marszałkowski

18 sierpnia 2024, 17:34 • 8 min czytania 16 komentarzy

Nie sposób wspominać Franciszka Smudy bez cofnięcia się do czasów Widzewa, z którym dwukrotnie sięgał po mistrzostwo i awansował do Ligi Mistrzów. Dwumecz z Broendby czy odwrócenie wyniku przy Łazienkowskiej od 0:2 do 3:2 w pięć minut to historia polskiego futbolu. – Franek oczekiwał od nas odwagi. Do dziś pamiętam ten jego błysk w oku. Miał w sobie autentyczną energię, którą zarażał cały zespół – mówi Radosław Michalski, z którym cofnęliśmy się do złotych czasów „Franza”. 

Radosław Michalski: Franek miał błysk w oku i jedną zasadę [WYWIAD]

Jaka jest pana pierwsza myśl o Franciszku Smudzie?

Dobry człowiek. Zawsze powtarzam, że gdyby połączyć najlepsze cechy Franka Smudy, Janusza Wójcika i Pawła Janasa, wyszedłby trener idealny.

Jakie cechy zaczerpnąłby pan od trenera Smudy?

Wbrew łatce, która przez lata została do niego doklejona, Franek był zakochany w taktyce. Wiadomo, przede wszystkim w pressingu. I właśnie to robiło największe wrażenie, poza cechami czysto ludzkimi.

Reklama

A pierwsze wspomnienie?

Najpierw trafiliśmy na siebie po przeciwnych stronach barykady. Ja grałem w Legii, Franek prowadził Widzew. I ten jego Widzew robił ogromne wrażenie, nawet w Warszawie. Biegali jak nakręceni, niesamowicie trudno grało się przeciwko nim. Wiadomo, w Łodzi miałem kolegów z reprezentacji, więc wymienialiśmy się różnymi historiami. Byli zachwyceni Smudą.

Co mówili?

Przede wszystkim, że nigdy wcześniej nie zetknęli się z taką intensywnością. Na tamte czasy Franek wprowadzał nową jakość. Zupełnie inne trenowanie niż to, do którego przywykliśmy w Polsce.

Wkrótce sam się pan o tym przekonał. Jak doszło do pana przeprowadzki z Warszawy do Łodzi?

To właśnie Franek bardzo chciał mnie w swojej drużynie. Co zgrupowanie kadry, koledzy z Widzewa powtarzali w kółko, że Smuda koniecznie chce mnie u siebie. Kazał im przekonywać mnie do transferu. I robili to na tyle skutecznie, że sam nie musiał się odzywać. Wkrótce trafiłem do Łodzi.

Reklama

I tam stanęliście po tej samej stronie barykady. Jakie było pierwsze wrażenie?

Bardzo konkretne. Franek od pierwszych chwil sprawiał wrażenie gościa, który dokładnie wie, czego chce. Jego treningi były dobrze zaplanowane. Potwierdziło się każde słowo o intensywności. Piłka szła w ruch i nie było opcji, żeby się zatrzymać. Wszyscy biegali, ciągły ruch na wysokich obrotach. Mnóstwo gierek na małej przestrzeni, a pomiędzy tym wszystkim nakręcony Franek, krzyczący: „Press, press, press!”. Przyznaję, potrzebowałem trochę czasu, żeby się dostosować. Ale po pierwszym okresie przygotowawczym było już z górki. Wiadomo, Franek nie ufał trenerom przygotowania fizycznego. Sam najlepiej wiedział, co zamierza zrobić. Przygotowania były mordercze, ale to przekładało się na sezon. Później rzeczywiście mogliśmy biegać przez wiele godzin szybciej od innych.

Jakie były relacje trenera Smudy z drużyną?

Dość specyficzne. Powiedziałbym, że był to rodzaj takiej męskiej przyjaźni. Czasami szorstkiej i surowej, ale jednak przyjaźni. Dużo zależało od pozycji w hierarchii. Franek trochę inaczej podchodził do starszyzny i zawodników z pierwszego składu, a inaczej do – jak to się mówi żartobliwie – fusów.

Na czym polegała ta różnica?

Mówiąc wprost: młodzi i rezerwowi czasami musieli zaciskać zęby. Na przykład, kiedy przyszedłem do Widzewa, to zawodnik, z którym teoretycznie miałem konkurować, musiał mi z marszu oddać numer i różne tego typu historie. Nie było dyskusji. Za to nas, starszych, traktował, jak kumpli. Pomiędzy treningami był czas na rekreację – jakiś grill czy fajna kolacja. Do klubu przychodziło się na kilka godzin przed treningiem – siedzieliśmy przy kawce, rozmawialiśmy. Trzymaliśmy się razem, a Franek o nas dbał. Wiedzieliśmy, że możemy na niego liczyć. Ale miał jedną zasadę: chciał o wszystkim wiedzieć. Mówił, że z niczym nie będzie problemu, jeśli go uprzedzimy.

I faktycznie nie było problemu z niczym?

Faktycznie. Do tego stopnia, że mówił nam tak: „Jeśli ktoś chce sobie papieroska zapalić, nie ma problemu, zapraszam w autobusie do przodu i można palić”. Niby mówił to ogólnie, do wszystkich, ale wiadomo było, że chodziło o Tomka Łapińskiego. Franek był w Tomku bezgranicznie zakochany. Dlatego jeśli cokolwiek trzeba było załatwić, to Tomek jako kapitan albo ja szliśmy do Franka i ze wszystkim można było się dogadać.

A jeśli czymś podpadliście, to co się działo?

Na pewno potrafił opieprzyć w żołnierskich słowach, choć nie przypominam sobie żadnej takiej sytuacji z moim udziałem. Za to pamiętam wiele momentów, w których Franek wstawiał się za swoimi piłkarzami.

Na przykład?

Te sytuacje dotyczyły przede wszystkim boiska. Świetną cechą Franka było to, że nie krytykował zawodników za podejmowane decyzje. Oczywiście, jeśli te decyzje były odważne, zgodne z tym, co chciał grać. Zawsze powtarzał, że odpowiedzialność bierze na siebie. Jeśli ktoś podjął ryzyko, a nie wyszło, to chwalił. Nie lubił, kiedy ktoś tego ryzyka nie podejmował. Ale to rzadko się zdarzało, bo starał się dobierać sobie zawodników według klucza.

Czyli według nosa?

To także. Bo nie można mu odmówić, że miał nosa. Ale też nie można sprowadzać wszystkiego do tej legendarnej już „czutki” albo anegdot o poznawaniu piłkarza po tym, jak wchodzi po schodach. Dla Franka znaczenie miał charakter. Chciał widzieć u swoich zawodników błysk w oczach. A przede wszystkim zależało mu, żeby mieć w swojej bandzie – jak powtarzał – dobrych ludzi, uczciwych. Nie znosił kłamstwa.

CZYTAJ TAKŻE: WSZYSTKIE CUDA FRANCISZKA SMUDY

Z tą zmontowaną przez Smudę bandą rozegraliście co najmniej kilka legendarnych meczów. Jednym z nich z pewnością było starcie z Broendby. Jak pan wspomina wyjazd do Danii?

Rewanż z Broendby to był typowy mecz imienia Franka Smudy. W Łodzi wygraliśmy 2:1, ale przed wyjazdem do Danii w szatni nie było mowy o jakiejś asekuracji. Mieliśmy grać o pełną pulę. Taki był Franek, nie dopuszczał półśrodków. Dobrze nas przygotował. Również taktycznie.

Były analizy Broendby?

Coś tam było, ale dla Franka rywale zawsze byli na piątym planie. Zdecydowanie bardziej skupiał się na naszej grze. I tu naprawdę miał coś do przekazania. Nie było tak, że krzyczał „Na nich!” i kazał wybiec na boisko. Zawsze wiedzieliśmy, czego od nas oczekuje.

Czego oczekiwał w Danii?

Odwagi. Do dziś pamiętam ten jego błysk w oku. Miał w sobie autentyczną energię, którą zarażał cały zespół. Może właśnie ta energia i nieustanna wiara, którą emanował, były kluczowe przy odrabianiu strat. Przegrywaliśmy 0:3. W 88. minucie Paweł Wojtala strzelił na 2:3, co dawało nam awans.

Tomasz Zimoch, wydzierający się do mikrofonu: „Panie Turek, niech pan kończy to spotkanie!”.

Do dziś, jak od czasu do czasu odpalę sobie tamten radiowy komentarz zmontowany z obrazem, to mam ciarki. Ale prawda jest taka, że na boisku ani na moment nie zwątpiliśmy. I na pewno Franek miał na to wpływ. Wystarczyło spojrzeć, jak żyje przy ławce, żeby zyskać dodatkowe siły.

Byliście ekspertami od dreszczowców. Kolejny legendarny mecz w wykonaniu Widzewa trenera Smudy, to wyjazd na Łazienkowską i starcie z Legią. Wielu uważa, że był to mecz wszech czasów Ekstraklasy. Zgadza się pan? 

No tak, bardzo podobny scenariusz, jak w Danii, tyle że od 0:2 do 3:2. Na dwie minuty przed końcem przegrywaliśmy dwiema bramkami. Kosmiczne emocje. Do tego stopnia, że przez wiele lat nie byłem w stanie odtworzyć sobie tamtego spotkania. Całkiem niedawno obejrzałem powtórkę i byłem w szoku, jak dobrze wyglądała gra. Prezentowaliśmy naprawdę świetne tempo, nawet jak na dzisiejsze czasy, gdzie wiadomo, jak zmienił się futbol.

Kosmiczne emocje i stawka: mistrzostwo Polski. Jak przed wyjściem na murawę motywował was trener Smuda?

Ha, tego akurat nie mogę cytować, bo wiadomo, jakie słowa przeważały. Ale wszystko sprowadzało się do prostego, bardzo bezpośredniego przekazu. I znów: nie słowa były najważniejsze, ale ta niesamowita energia, która od Franka biła. Tym nas nakręcał. Możliwe, że Legia miała lepszych piłkarzy, ale w Widzewie nadrabialiśmy charakterem. No i nieustannym pressingiem.

Mieliście też wąską kadrę. Jakim cudem starczało wam sił, przy tak intensywnej grze?

No w końcu Franek Smuda czynił cuda! Myślę, że swoje robiły te okresy przygotowawcze. Niejeden wymiotował, ale później było skąd brać powietrze, gdy rywale opadali z sił. Nie było przypadku w tym, że wiele meczów rozstrzygaliśmy na naszą korzyść właśnie w końcówkach. A że mieliśmy wąską kadrę, to pełna zgoda. Do tego stopnia, że na mecz Ligi Mistrzów ze Steauą Bukareszt pojechaliśmy z jednym rezerwowym gotowym do gry. Na ławce siedział między innymi Tomek Łapiński z nogą w gipsie. To był kluczowy mecz, ale wynik zszedł na dalszy plan. Franek bał się, że w razie kolejnych kontuzji, nie będzie miał kogo wystawić. Chodził zdenerwowany wokół ławki i powtarzał: „Przecież się skompromitujemy na cały świat, że nie mamy jedenastu zawodników!”.

Trener Smuda odszedł z Widzewa w 1998 roku, pan rok później. Nie trafiliście już na siebie w innym klubie. Utrzymywaliście kontakt?

Franek próbował mnie ściągać. Choćby do Wisły Kraków. Ale wyglądało na to, że jedynie jemu wówczas zależało. Wiercił działaczom dziurę w brzuchu, to odezwali się do mnie, ale warunki, które zaproponowali, to nie była nawet połowa tego, czego oczekiwałem. Do Wisły więc nie trafiłem, ale kontakt oczywiście cały czas mieliśmy. Bardzo żałowałem, że nie powiodło mu się w roli selekcjonera.

Dlaczego nie wypaliło? 

Franek trafił w zły czas. Myślę, że zdecydowanie lepiej poradziłby sobie jako selekcjoner na przełomie wieków, gdy media były inne. Wówczas wiedział, jak reagować. Wobec internetu stał się bezbronny. Próbował robić dobrą minę, ale medialna presja kompletnie go wyniszczyła. W 2012 roku widziałem innego człowieka, zagubionego. To nie był Franek. Cała energia z niego uleciała. Wiem, że przez lata bardzo przeżywał to doświadczenie. Dlatego starajmy się wspominać Franka z czasów, gdy był w pełni sobą i miał ten błysk w oku. Takiego go zapamiętajmy.

Nie da się wspominać Franciszka Smudy bez anegdoty. Poproszę o jedną na koniec.

Franek zawsze powtarzał, że sukces musi rodzić się w bólu. Zgodnie mu przytakiwaliśmy. Wszyscy, co do jednego. Był bardzo zadowolony, gdy widział nasze uśmiechnięte twarze. Dopiero po latach powiedzieliśmy mu, dlaczego byliśmy tak wyjątkowo zgodni. Wytłumaczyliśmy, że sukcesy Widzewa rzeczywiście rodziły się w Bullu. W Johnie Bullu przy Piotrkowskiej.

WSPOMINAMY FRANCISZKA SMUDĘ NA WESZŁO:

Fot. Newspix

Kaszub. Urodził się równo 44 lata po Franciszku Smudzie, co może oznaczać, że właśnie o nim myślał Adam Mickiewicz, pisząc słowa: „A imię jego czterdzieści i cztery”. Choć polskiego futbolu raczej nie zbawi, stara się pracować u podstaw. W ostatnich latach poznał zapach szatni, teraz spróbuje go opisać - przede wszystkim w reportażach i wywiadach (choć Orianą Fallaci nie jest). Piłkę traktuje jako pretekst do opowiedzenia czegoś więcej. Uzależniony od kawy i morza. Fan Marka Hłaski, Rafała Siemaszki, Giorgosa Lanthimosa i Emmy Stone. Pomiędzy meczami pisze smutne opowiadania i robi słabe filmy.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

16 komentarzy

Loading...