Reklama

Israel Adesanya potrzebuje spadochronu od zaraz

Bartek Wylęgała

Autor:Bartek Wylęgała

17 sierpnia 2024, 15:04 • 7 min czytania 5 komentarzy

To nie jest sylwetka Israela Adesanyi. Ta już kiedyś tutaj powstała, tyle że była szyta na inne czasy. Czasy lepsze, przynajmniej dla byłego mistrza. To raczej krótki opis tego, jak dużo się od tamtej pory zmieniło, i jak dużo dla zawodnika z Lagos musi znaczyć pojedynek z Dricusem Du Plessisem.

Israel Adesanya potrzebuje spadochronu od zaraz

Israel Adesanya – błąd w Matrixie, postać z kreskówki, pan żywiołów

Szkoda, że Israel Adesanya zdecydował się na ksywkę, która niespodziewanie stała się ironicznym podsumowaniem jego obecnej sytuacji. Że były gigant do walki z Du Plessisem podejdzie raczej z podkulonym ogonem, licząc na to, że uda mu się nawiązać do dawnej chwały. Bo miało być przecież inaczej.

Avatar: Legenda Adesanyi

Najpierw odrobina o samej genezie pseudonimu. Przenieśmy się do czasów, gdy James Cameron dopiero szarpał się z wytwórnią Fox w kwestii ostatecznego kształtu swojego superhitu, a nazwa “Avatar” kojarzyła się widzom na całym świecie z zupełnie innym dziełem – sympatyczną, nieźle napisaną i zrealizowaną animacją Nickelodeon.

Opowiada ona o losach Aanga, tytułowego “Avatara”, czyli chłopca predestynowanego do wielkości, mającego przynieść pokój podzielonemu wojną światu. Aby to zrobić, musi osiągnąć mistrzostwo w czterech podstawowych żywiołach magii, które są ściśle powiązane ze sztukami walki. Nie jest to oczywiście związek zbyt skomplikowany, ot, magowie ognia walczą agresywniej, magowie wody stawiają na wycofanie, a z kolei magowie ziemi specjalizują się w pracy zespołowej. Są to jednak wyraźnie odmienne, charakterystyczne style.

Reklama

Po względnie krótkich przygotowaniach, w 2005 na antenach amerykańskiego giganta ruszyła licząca trzy sezony opowieść. I okazała się sukcesem na każdym polu, idealnie trafiając w gusta odbiorców z początku wieku. Idąc za Wikipedią, średnia widzów na każdy odcinek oscylowała w okolicach jednego miliona, a wydana w 2010 filmowa adaptacja live-action zarobiła w box office 300 milionów dolarów – i to pomimo faktu, że była absolutnie beznadziejna.

Te niepozorne 61 odcinków zrewolucjonizowało podejście do dziecięcej animacji głównego nurtu. “Ostatni Władca Wiatru” do dziś zajmuje szczególne miejsce w amerykańskiej popkulturze, nieustannie pozostając u szczytów rankingów nie tylko animacji wszechczasów, ale przede wszystkim tych aktualnych, mierzących popularność na platformach streamingowych.

Pseudonim “The Last Stylebender” Adesanyi to jawne nawiązanie do “The Last Airbender”, tytułu, jaki nosił w anglojęzycznej wersji wcześniej wspomniany Aang. Nigeryjczyk nie wybrał go przypadkowo. Oczywiście, z jednej strony był po prostu ogromnym fanem serii, która towarzyszyła mu w okresie dorastania i pierwszych amatorskich walk, czego nigdy nie ukrywał. Ale paraleli jest dużo więcej.

Tak jak Aang, miał dokonać wielkich rzeczy, tyle że w klatce oktagonu.

Miał opanować wszystkie techniki walki, i być gotowym na każdego przeciwnika.

Miał zawładnąć zbiorową wyobraźnią, tak jak niegdyś zawładnęła młodzieżą gorąco przyjęta animacja.

Reklama

Upadek ze szczytu boli najbardziej

I bardzo, bardzo dobrze mu szło. Był przecież czas, gdy uchodził za przyszłą wizytówkę UFC, człowieka gotowego na erę po Conorze McGregorze i Jonie Jonesie.

Było tak, gdy ostatnio o nim pisaliśmy, na chwilę przed pojedynkiem z Janem Błachowiczem. Z Polakiem niby przegrał, ale nieszczególnie zachwiało to wówczas jego pozycją, choć czas ukazał tu inną perspektywę – ale do tej myśli wrócimy. Walka o pas kategorii półciężkiej miała stanowić jedynie dodatek do imponującego już resumé. Jego gwiazda lśniła dalej, lśniła tak mocno, że Dana White zdecydował się jej sprowadzić rywala z przeszłości.

Przyjście Alexa Pereiry do UFC okazało się strzałem w dziesiątkę z perspektywy federacji. Dla Adesanyi – małą tragedią.

Pal licho sport. Bilans jest równy. Obaj “czują się” nawzajem w klatce doskonale, a Adesanya jako jedyny w UFC zdołał ułożyć Brazylijczyka do snu.

Problem pojawił się w momencie, w którym amerykańska federacja rozpoczęła kampanię mającą na celu stworzenie z tej dwójki drugiego Nate’a Diaza i McGregora, czy tam Jonesa i Daniela Cormiera. Z jednej strony to doskonały sposób, by napędzić sprzedaż biletów, ale z drugiej nie można w takich chwilach zapominać o tym, by dbać o wizerunek gwiazdy poza tą rywalizacją.

Udało się to tylko jednej ze stron. Im dłużej trwa saga, tym bardziej zdajemy sobie sprawę z bolesnego faktu: Pereira nie potrzebuje Adesanyi tak, jak on “Poatana” potrzebuje teraz. Ten pierwszy stał się absolutnym ulubieńcem fanów. W czasach, gdy od lat brakowało UFC wyrazistej twarzy, 38-latek w zasadzie z miejsca stał się najważniejszym medialnie – obok wyłącznie Jona Jonesa, też przecież żegnającego się już pewnie z klatką – członkiem organizacji z Nevady. Każdy chce z nim walczyć, finał jego konfrontacji z Jamahalem Hillem trafił na stałe do kanonu klasyków, a hasło “Chama” zna w zasadzie najbardziej niedzielny fan amerykańskiego MMA. Ciągle dba o ekspozycję, od ostatniego pojedynku z Nigeryjczykiem zawalczył aż czterokrotnie.

Co zrobił w tym czasie Adesanya?

Zawalczył raz, z Seanem Stricklandem. Pojedynek poprzedził jednymi z bardziej żenujących konferencji prasowych, gdzie zupełnie nie potrafił się przeciwstawić nawałowi słów nadpobudliwego Amerykanina. A to właśnie medialne mityngi cementują przecież legendy.

Sportowo, swoją obronę pasa przegrał, i to pomimo faktu, że do rywalizacji podchodził jako zdecydowany faworyt. Na marginesie, słowo “przegrał” dość lakonicznie oddaje przebieg walki, podczas której obrońca pasa dał się absolutnie zdominować.

Co gorsza, dość szybko media podłapały fakt, że w przygotowaniach Stricklandowi pomagał sam Pereira. Ponownie więc Adesanya musiał mierzyć się z cieniem przeciwnika z przeszłości. I nie wyszedł z tego pojedynku zwycięsko.

Od czasów tamtej walki mija obecnie 11 miesięcy. W ich trakcie Adesanya praktycznie zniknął z nagłówków, bo większość serwisów siłą rzeczy skupiała się na bieżących sprawach – drodze do pasa Ilii Topurii czy niewiarygodnej karierze Du Plessisa. Generalną uwagę widowni z kolei przykuwały vlogi Stricklanda, mistrzowski marsz Pereiry, czy spory Toma Aspinalla z Jonem Jonesem. Nie ma tutaj żadnego miejsca dla Adesanyi.

Jasne, zdajemy sobie sprawę, że tak długa przerwa była motywowana „problemami osobistymi”. Choć nam jednak żal byłego mistrza, tak oceniając fakty, jego blask dość wyraźnie przygasł.

Bilet w jedną stronę

Już w momencie walki ze Stricklandem, jego sytuacja była do nie pozazdroszczenia. Gdy dziś w nocy stanie on naprzeciw Du Plessisa, to w zasadzie trudno wyobrazić sobie dokładnie, jaki los go czeka później. Nie chcemy pisać scenariuszy, w których na wieki przepadnie w odmętach historii i definitywnie nigdy nie uda mu się nic w UFC ugrać.

Ale miał być „Avatarem”, zarówno postacią z animacji, jak i uosobioną metaforą sukcesu serii. Miał zrobić coś więcej, niż być tylko kolejnym mistrzem, który przewinął się przez MMA.

Mówiliśmy o jego walce z Błachowiczem. Dziś wydaje się, że to było jego ostatnie szarpnięcie w kierunku nieśmiertelności. W 2021 miał mieć jako piąty w historii pasy dwóch kategorii wagowych jednocześnie. Widzieliśmy go w przyszłości na banerach reklamowych, tam, gdzie kiedyś Chabiba Nurmagomiedowa, Andersona Silvę czy choćby Chaela Sonnena. Zarzekał się, że tak jak Aang opanował wszystkie cztery żywioły, tak on będzie dominował rywali na każdej płaszczyźnie.

Mamy 2024, a zastanawiamy się, czy Israel tak naprawdę zasłużył na tę rywalizację o pas, czy raczej nie powinien się odbyć rewanż Stricklanda z Du Plessisem. Po jednym pojedynku w wadze półciężkiej, sparzył się i okopał w wadze średniej. Dziś najbliżej podwójnego pasa jest, a jakże, Pereira. Adesanya z zawodnika, który na pierwsze 9 walk w UFC niemal zawsze zdobywał wyróżnienie za albo walkę, albo występ wieczoru, dziś jest często wykorzystywany jako wzorowy przykład oktagonowego nudziarza, korzystającego głównie ze swojego ogromnego dystansu.

Co gorsza, rokowania nie są najlepsze przed dzisiejszym wieczorem. Przypominamy, że Południowoafrykańczyk dalej nie zaliczył ani jednej porażki w oktagonie amerykańskiej federacji, i choć często padają względem niego oskarżenia o surową technikę, to jednak z jakiegoś powodu pas posiada. Szanse u bukmacherów są równe, nawet ze wskazaniem na obecnie urzędującego czempiona.

Adesanya nie pomaga sobie wyjątkowo pasywną postawą przed walką. Na konferencji prasowej dał się całkowicie zdominować psychicznie – wybuchł łzami, gdy rywal zaczął kwestionować trudności, z jakimi zmagał się na początku swojej kariery, a oliwy do ognia dolały słowa Du Plessisa o byciu pierwszym prawdziwym afrykańskim mistrzem. Nawiązał tym samym do biografii swojego przeciwnika, który na rzecz Nowej Zelandii opuścił rodzimą Nigerię w wieku 10 lat, i to w Nowej Zelandii odebrał w zasadzie całą swoją edukację zawodniczą.

Z bólem serca, na tę chwilę sytuacja niepomiernie bardziej – niemal bliźniaczo – przypomina raczej tę sprzed walki z Seanem Stricklandem, niż sprzed konfrontacji z Janem Błachowiczem. W ostatnim czasie widzimy, że pociąg „UFC” pędzi naprawdę, naprawdę szybko. Tyle że Adesanya miał być w nim głównym maszynistą, a na własne życzenie stał się najwyżej jednym z załogantów.

Więcej o UFC:

Fot. główna – Newspix
Pozostałe – Twitter (@UFC)

Nie Real, nie Barcelona, a Jordan-Sum Zakliczyn. Szczerze wierzy, że na około stumiejscowy stadion z atrakcyjnym dojazdem zawita jeszcze kiedyś Puchar Mistrzów. Do tego czasu pozostaje mu oglądanie hiszpańskiej i portugalskiej piłki. Czasem lubi także dietę wzbogacić o sporty walki, a numerowane gale UFC są dla niego świętem porównywalnym z Wielkanocą. Gdyby mógł, to powiesiłby nad łóżkiem plakat Seana Stricklanda, ale najpierw musi wymyśleć jak wytłumaczy się z tego znajomym.

Rozwiń

Najnowsze

MMA

Boks

Walka Tyson – Paul była tanią pokazówką. I bardzo dobrze [KOMENTARZ]

Szymon Szczepanik
14
Walka Tyson – Paul była tanią pokazówką. I bardzo dobrze [KOMENTARZ]

Komentarze

5 komentarzy

Loading...