Reklama

Piesiewiczami igrzysk nigdy nie zwojujemy

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

15 sierpnia 2024, 15:57 • 11 min czytania 118 komentarzy

Interesowało się nim Centralne Biuro Antykorupcyjne. Do sportu wszedł dzięki protekcji ministra Jacka Sasina i za pomocą przekierowywanych przez niego środków ze spółek Skarbu Państwa. Na czele Polskiego Związku Koszykówki skłócił się z Adamem Waczyńskim i Marcinem Gortatem, a po meczu z Chinami krzyczał: „chuj im w dupę!”. Po objęciu stanowiska szefa Polskiego Komitetu Olimpijskiego próbował swój stołek zabetonować na osiem lat. Najwięcej afer z nim w roli głównej powstało jednak podczas igrzysk olimpijskich w Paryżu. Łapiemy się za głowy, ale Radosław Piesiewicz to najgorętsza postać sportowego lata. Szkoda, bardzo szkoda. 

Piesiewiczami igrzysk nigdy nie zwojujemy

Przy jego opisie na stronie PKOl-u widnieje banał: „ze sportem związany od dziecka, grał w piłkę nożną oraz koszykówkę”. Ludzie, którzy go znali, nigdy nie ukrywali: chyba na WF-ie. Nic nigdy go ze sportem nie łączyło. Więcej, sportem nawet się nie interesował.

Do 2016 roku był w tym środowisku całkowicie nieznany. Nagle pojawił się jednak w zarządzie Polskiego Związku Siatkówki. Już wtedy tłumaczono to jego powiązaniami z Jackiem Sasinem, wpływowym politykiem PiS-u, późniejszym ministrem aktywów państwowych. Ewidentne stało się to, gdy Piesiewicz stanął na czele Polskiego Związku Koszykówki. Nikt tam nie myślał: „O, gość znikąd, będą problemy”. Dominowało inne przekonanie, tak znane ze struktur polski związkowej: „O, gość jest znikąd, mogą być problemy, ale przecież ma znajomości, układy, może załatwić strumień pieniędzy od spółek skarbu państwa, więc… zapraszamy!”.

Karierę Piesiewicza, przy okazji jednego z artykułów o Sasinie, szczegółowo przedstawiał Newsweek. Absolwent wydziału prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Ukończone też studia Master of Business Administration. Pierwsze kroki zawodowe stawia w PGR Bródno. Jest otwarty, barwny, wygadany, więc szybko zaczepia się w „dwóch firmach bogatych ludzi”, w międzyczasie bezskutecznie próbuje dostać się do polityki: przegrywa w wyborach do rady dzielnica Targówek, do Sejmu i do Senatu.

W międzyczasie przejmuje organizującą wydarzenia kulturalne i patriotyczne spółkę Dobra Nasza. I zostaje doradcą burmistrza Wołomina. Tym na chwilowej bocznicy politycznej kariery jest również wspominany Jacek Sasin. To ciepła posadka, godnie wobec skali obowiązków opłacana, panowie łapią wspólny język, angażują się w biznesowe projekty, choćby w Alfa Star, po którego upadku Piesiewicz ma problemy.

Reklama

Newsweek pisze: „W 2015 roku biznesy, w których działa Piesiewicz, zaczynają padać. Do dziś zgony tych firm badają dwie prokuratury. W 2014 roku za Piesiewicza bierze się CBA. Agenci sprawdzają, czy w urzędach pomagał za pieniądze załatwiać deweloperom pozwolenia na budowę. CBA prowadzi tajną operację: podsłuchuje rozmowy Piesiewicza, ściąga monitoring z kamer na stacji Orlenu, na której spotykał się z pracownikiem urzędu wojewódzkiego. Przed prokuratorem defiluje galeria świadków, deweloperów i urzędników. Opowiadają, że Piesiewicz chciał sprawiać wrażenie człowieka, który wszystko może. Za pomoc w załatwieniu sprawy dewelopera oczekiwał od niego pensji. Prokuratura umarza sprawę. Jednak Piesiewicz potwierdził w niej, że Sasin to jego przyjaciel. I że pożyczał mu pieniądze”.

CBA badało osiem wątków.

Dlaczego sprawa tak błyskawicznie upadła?

Nie wiadomo.

Dziennikarz Andrzej Stankiewicz opowie później w Onecie: – Wiadomo, że CBA sprawdzało związki Sasina z biznesmenem Radosławem Piesiewiczem, który pożyczał mu pieniądze. Poseł twierdził, że to tylko osiem tysięcy na drewniane schody na poddasze jego domu. Jednocześnie jednak próbował upchnąć Piesiewicza w podwarszawskim samorządzie, gdzie miał się on zajmować nadzorem właścicielskim.

W Newsweeku jest też kuriozalny dialog z Piesiewiczem na temat wpłat, jakie dzisiejszy prezes PKOL-u w 2014 roku przekierowywał na fundusz wyborczy Prawa i Sprawiedliwości.

Reklama

„- Jak pan idzie do bankomatu, to pan pamięta, ile pan wypłaca? – dziwi się Piesiewicz.
– Gdybym wypłacił 10 tysięcy, tobym pamiętał.
– No, widzi pan, a ja nie pamiętam”.

Piesiewicz to człowiek polityki. Często się tłumaczy. I często różnych rzeczy nie pamięta. Nawet bardzo często. W 2018 roku zostaje prezesem Polskiego Związku Koszykówki. Przez kilka lat rządów staje się głosem polskiego basketu. Nikt nie ukrywa, co stoi za jego nominacją. Pisze o tym wprost świetnie poruszający się w koszykarskich kręgach dziennikarz Jakub Wojczyński z Przeglądu Sportowego:

„Do koszykówki sprowadzono go z prostego powodu. Dyscyplina potrzebowała pieniędzy. Ten ruch wydawał się niemal desperacki. Władze oddawano w ręce człowieka kojarzonego jednoznacznie. W kuluarach przedstawiano go jako człowieka z nadania politycznego, który miał dzięki kontaktom załatwić wsparcie sponsorów. Czytaj: Spółek Skarbu Państwa.

(…)

W koszykówce zaufali mu, bo w sumie nie bardzo mieli wyjście. Liga i związek (w nim przejął stanowisko prezesa kilka miesięcy po lidze) były w kryzysie i potrzebowały funduszy. W trakcie pracy Piesiewicza wsparło je kilka Spółek Skarbu Państwa, a także inne firmy, więc można powiedzieć, że jest w ich sprowadzaniu (niezależnie od sposobów) skuteczny. Sytuacja finansowa PLK i PZKosz jest dużo lepsza niż na początku jego pracy. Część pieniędzy i środków pozamaterialnych trafia dalej do klubów czy kadrowiczów, więc nic dziwnego, że grono zadowolonych jest duże. Wystarczy tylko siedzieć cicho, nie krytykować, a wszystko będzie dobrze”.

Problem w tym, że Piesiewicz zaczął gwiazdorzyć. Robił dziwne rzeczy. Tygodnik Polityka informował, że pobierał prowizje od umów ze spółkami Skarbu Państwa. Prezes PZKosz milczał na pytanie, czy firma Radam, jego jednoosobowa działalność gospodarcza, odnotowała w ostatnim kwartale 2022 roku przychód w wysokości ponad 450 tysięcy złotych z faktu jego rządów w sporcie.

Piesiewicz w końcu zaprzeczył wszelkim doniesieniom. Janusz Jasiński z rady nadzorczej związku mówił jednak, że uchwalona została premia dla Piesiewicza. Przegląd Sportowy pisał za to, że gdy Piesiewicz objął stanowisko doradcy finansowego Ligi Mistrzów FIBA, jej sponsorem zostało województwo lubelskie, którego marszałkiem jest Jarosław Stawiarski, czyli… jego kumpel.

Grzał się też Piesiewicz zdecydowanie nachalnie w blasku reprezentacji Polski na mistrzostwach świata w 2019 roku. Po zwycięstwie z Chińczykami wpadł do szatni: „Panowie, kocham was, kurwa! To jest kawał dobrej roboty, po prostu. Jesteście najlepsi na świecie! Chuj im w dupę! Brawo, chłopaki, kocham was!”.

Brakowało w tym klasy.

Tym bardziej że po MŚ zaczęły się brzydkie przepychanki o premie, publiczny konflikt z kapitanem kadry Adamem Waczyńskim, a także największym gwiazdorem w historii polskiego basketu, Marcinem Gortatem, który z Piesiewicza naśmiewa się po dziś dzień. Do tego za kulisami Polskiej Ligi Koszykówki coraz częściej o Piesiewiczu mówiło się jako o chamskim karierowiczu, szefie o skłonnościach do autorytarnych decyzji, a także o zwykłym dyletancie, który nie ma żadnej wiedzy: ani o realnych problemach klubów, ani o samej koszykówce.

Piesiewicz myślami był już znacznie dalej: na fotelu prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Maciej Petruczenko, legendarny dziennikarz Przeglądu Sportowego, pisał po wyborach z kwietnia 2023 roku, na których Piesiewicza wyniesiono do rangi prezesa PKOL-u, że pierwszy raz od pięćdziesięciu trzech lat pracy przy komitecie poczuł się jak persona non grata, gdy, podobnie jak inni przedstawiciele mediów, został wyproszony za drzwi. Wspominał złośliwie o Radosławie „PiSiewiczu”, zastanawiał się, czy nowemu prezesowi „zależało na przemilczeniu czegokolwiek, jeśli chodzi o obrady walnego zgromadzenia”.

Niedługo później, po porażce PiS-u w wyborach, Piesiewicz chciał zmienić obowiązujące przepisy i wydłużyć własną kadencję z czterech do ośmiu lat. Powszechnie zarzucano mu „betonowanie” stanowiska. Wielce kontrowersyjny pomysł był bliski realizacji, ale szybko upadł, jego kadencja dobiegnie końca w kwietniu 2027 roku. – To był błąd – przyznawał ostatnio w TVN.

Polska na dobre poznała go jednak dopiero podczas igrzysk olimpijskich w Paryżu. Zgubiło go parcie na szkło: można było zobaczyć go chociażby na reklamie firmy Polkomtel obok Igi Świątek, Magdaleny Stysiak, Ewy Swobody i Wilfredo Leona. Zbigniew Boniek przytomnie napisał na Twitterze: „Dobre, a pan prezes to w jakiej konkurencji?”. Przez kilka tygodni Piesiewicz skandaliki i aferki wywoływał non stop, te trzymały się go jak rzep. Niesmak budziło zdjęcie, na którym obejmuje 17-letnią Anastazję Kuś. Przycinane, edytowane, ale przede wszystkim: niezręczne i nie na miejscu.

Mówił wprost, w rozmowie z TVP, że Hubert Hurkacz powinien pojechać na igrzyska tylko po to, by skreczować na początku meczu i umożliwić polskiemu duetowi grę w mikście. W środowisku tenisowym przyjęto to z zażenowaniem. W wywiadzie z WP SportoweFakty przypisywał sobie medal i w dużym skrócie myślowym medal Aleksandry Jareckiej, na co wywiązała się publiczna wojna z Polskim Związkiem Szermierczym, którego prezes w oficjalnym oświadczeniu oskarżył Piesiewicza o „wygłaszanie niezgodnych z faktami twierdzeń”.

Radio Zet ujawniło, że Piesiewicz, wraz z rodziną, od kwietnia 2023 roku miał aż trzydzieści razy korzystać z odprawy VIP na lotnisku Chopina w Warszawie. Zamawiającym miał być PKOl, który rozliczał usługę w ramach barterowej umowy z Polskimi Portami Lotniczymi. Usługa VIP kosztuje 1600 złotych za pierwszą osobę i 1000 złotych za każdą kolejną. Tymczasem olimpijczycy, wracający z Francji do Polski, na taki przywilej liczyć nie mogli.

Onet ustalił za to, że żona Radosława Piesiewicza w 2022 roku została doradcą zarządu banku Pekao SA i przez pół roku zarobiła 1,15 mln złotych. Rodzaj roboty? Nieokreślony. Dowody na efekty pracy? Żadnych. Powód zatrudnienia? Cóż, kolesiostwo: Sasin jako minister aktywów spółki Skarbu Państwa. Piesiewicz jest teraz w stanie wojny z całym światem. Przerzuca się odpowiedzialnością za słabe igrzyska z rządem: ministrem Nitrasem i premierem Tuskiem. Na antenie TVN mówił, żeby nie urządzać nagonki, bo skończyć się to może tragicznie: jak w przypadku śp. Pawła Adamowicza.

Twierdzi, że ma wsparcie od olimpijczyków, że wielu dzwoniło do niego z dobrym słowem. Dziennikarze, którzy zajmowali się igrzyskami olimpijskimi, twierdzą, że coraz częściej na szefa PKOL-u narzekają jednak… właśnie sami olimpijczycy. Że to człowiek z przypadku. I człowiek, który ze sportem nie ma nic wspólnego. Mówi się, że jego działania w sportowych związkach i komitetach to przedbieg do występu w… kampanii prezydenckiej.

***

To absurd, że po igrzyskach olimpijskich najwięcej dyskutuje się o kimś takim jak Piesiewicz. Nie o olimpijczykach, z których wielu narzekało na warunki codziennej pracy i leśnych dziadków wciąż obsadzających wiele polskich związków sportowych, a właśnie o nim. Sami sobie jednak na to zasłużyliśmy. Bardzo ciekawie opowiadał mi o tym jakiś czas temu Michał Listkiewicz, były prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej, gdy pytałem go o afery w PZPN-ie i niefrasobliwość medialną Cezarego Kuleszy.

Ilekroć tylko głos zabiera za to prezes Kulesza, musi tłumaczyć się z tematów orbitujących wokół alkoholu, co jest nieco kuriozalne.

Ostatnio nie musi, bo medialnie się wycofał. Właściwie to nawet nie powinno nikogo dziwić, bo wcale nie jest nigdzie powiedziane, że prezes PZPN musi być głosem polskiej piłki. W najsilniejszych federacjach Europy przeważnie rządzą ludzie szerzej nieznani. I też jestem temu winien, że ciągnęło mnie przed dyktafony, mikrofony i kamery, podobnie zresztą jak wcześniej Mariana Dziurowicza, a później Latę i Bońka. Naprawdę, nie od tego powinien być prezes związku. To funkcja urzędnicza. Na pierwszym planie powinna być reprezentacja. Tymczasem przez nasze pokolenie gawędziarzy czy w niektórych przypadkach światowców u sterów PZPN, często prezesi robią tzw. lepsze wyświetlenia niż niektórzy selekcjonerzy czy piłkarze. Probierz tu też przytomnie przejął ciężar komunikacyjny od Kuleszy.

A ekscesy czy też „ekscesy” wokół alkoholu? Zawsze były, są i będą, w każdym środowisku. Mieliśmy i będziemy mieli podobne sytuacje z udziałem polityków, naukowców, artystów, celebrytów, po przedstawicieli wszystkich grup zawodowych. Medialna popularność bankiecików PZPN pokazuje zaś tylko siłę futbolu. Wiele identycznych zdarzeń ze związków łucznictwa czy saneczkarska – z całym szacunkiem, to tylko konstrukcja retoryczna – nigdy nie wejdzie na jaw, bo nikogo ich funkcjonowanie specjalnie nie interesuje, chyba że ktoś by tam kogoś uderzył albo molestował”.

Piesiewicz pchał się na afisz. Występował w reklamach. Pierwszy biegł do podstawionych pod nos mikrofonów. Marzył o medialności. Medialny został. I na tym przegrywa. Choć, no właśnie, czy na pewno? Politycy, a tak trzeba go postrzegać, raz po raz kompromitują się w publicznych wypowiedziach i nie wiąże się to z żadnymi konsekwencjami. Nie tracą głosów. A to o głosy chodzi, prawda?

Na patologicznym mariażu sportu z polityką przegrywa tylko Polska. W 2022 roku wydatki kraju na sponsoring sportowy wzrosły do rekordowej kwoty 1,22 mld złotych. Olbrzymia suma? A jak. Za dużo? Pewnie tak. Ale cóż z tego, skoro w 2023 roku z budżetu państwa na ten sam cel przeznaczono środki prawie trzykrotnie większe – 3,5 mld zł. Skąd ta hojność? Ano z powodu kampanii wyborczej. Dość powiedzieć, że 75% naszych klubów z najważniejszych dyscyplin korzysta z wpływów spółek Skarbu Państwa, w sportach indywidualnych wygląda to pewnie podobnie.

To bolesne, ale polski sport jest idealnym miejscem dla politycznego sportwashingu. I tak, to najwyższa pora, żeby go odpolitycznić. Przez lata bonanzy nic dobrego z tego nie wyniknęło. Ba, powstało mnóstwo szkód. Politycy, którzy próbują uprawiać sportwashing, szkodzą interesowi państwa. Ludzie sportu, którzy przymilają się do władzy dla własnych korzyści, też prędzej czy później dostają po głowach. Wszyscy na tym tracą. A już przede wszystkim zwykli ludzie, których pieniądze trafiają w miejsca, do których trafić nigdy nie powinny, a jeśli nawet nie trafiają, to tylko dlatego, że jedni kłócą się z drugimi, drudzy z trzecimi, a trzeci z pierwszymi, koło się zamyka.

Czytaj więcej o igrzyskach olimpijskich:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Igrzyska

Komentarze

118 komentarzy

Loading...