Gdyby ktoś powiedział mi przed igrzyskami, że polscy siatkarze wywalczą srebro, stwierdziłbym, że będzie to sukces ze sporą nutką niedosytu. Ale teraz, patrząc na okoliczności, w jakich zostali wicemistrzami olimpijskimi, to tylko sukces. Wielki sukces. Nikola Grbić prowadził w Paryżu zdziesiątkowaną armię, która potrafiła radzić sobie w najtrudniejszych chwilach. Poległa dopiero wtedy, gdy trafiła na genialnie dysponowanego rywala. Choć i tak znajdą się tacy, którzy stwierdzą, że „Wilfredo Leon nie dojechał”. Już się znaleźli. A Leon był prawdopodobnie naszym najlepszym zawodnikiem na tych igrzyskach.
„Fajnie, że weszli do finału, ale to była walka gołej dupy z batem”. „Wstyd tak przegrać, bez walki”, „Kompromitacja, tak gra lider rankingu?”. Gdybym powiedział, że tylko takie komentarze widziałem po porażce siatkarzy 0:3 z Francją w finale igrzysk, to bym skłamał. Ale zdziwiło mnie, że było ich całkiem sporo. Choć z drugiej strony – żyjemy w czasach upraszczania, kalek myślowych (w dwóch tego znaczeniach) i wydawania sądów bez jakiejkolwiek refleksji. Ludzie dzisiaj wolą prostotę, niż złożoność, dlatego chętniej włączą sobie komedię romantyczną czy „Ojca Mateusza”, niż jakikolwiek film Krzysztofa Kieślowskiego. Mam wrażenie, że w przypadku siatkarzy u niektórych osób doszło do myślenia na zasadzie: są najlepsi na świecie – mówili o złocie – mieli wszystkich ograć – w finale dostali do zera. I jedna czy druga osoba, niegrzesząca chęcią do analizy, uznała to za żenadę.
Są porażki 0:3, które biorą się z niewiary, z braku podjęcia walki i zwieszenia głowy w pewnym momencie. Są przegrane 0:3, po meczach, w których jeden zespół gra wyjątkowo słabo. My w Paryżu obejrzeliśmy jednak porażkę 0:3, po spotkaniu, w którym Polska próbowała, robiła co mogła, ale rywal grał po prostu fenomenalnie.
Polacy po przegranej w finale
Czy Francja czymś nas zaskoczyła? Dobre pytanie. Wydaje mi się, że wiedzieliśmy, jakie są jej mocne strony, tylko nie sądziliśmy, że rywal w tych elementach może być aż tak genialny. Pierwszy set? Francuzi skończyli 14 na 16 ataków. 88 procent skuteczności. Na tym poziomie to się praktycznie nie zdarza. W całym spotkaniu osiągnęli imponującą skuteczność na poziomie 57 procent. W tekście zapowiadającym spotkanie za plusa po stronie rywali uznałem Trevora Clevenota, ale sam nie sądziłem, że zagra tak fantastycznie. Że Francuzi świetnie przyjmują zagrywkę i kapitalnie bronią – to wiedzieliśmy. Jeżeli coś zaskoczyło, to fakt, że oni zablokowali nas dziewięć razy, a my ich tylko cztery, bo wydawało się, że to Polska jest lepsza na środku i ogólnie w tym elemencie.
Było w tym finale kilka momentów, gdy Polska mogła się zaczepić do gry. Gdy mogła coś odmienić. Ale nie było ich dużo. Było też kilka momentów, które szczególnie nakręcały Francuzów i pokazywały, że gospodarze mogą być nie do ruszenia. Tak z pamięci – bomba Leona i to, jak w punkt przyjął ją Earvin N’Gapeth. To było niesamowite. Sytuacja, kiedy dwa razy z rzędu Tomasza Fornala blokuje ich rozgrywający Antoine Brizard i spogląda na Polaka wymownie pod siatką, jakby chciał mu powiedzieć: „Prowokowałeś Amerykanów? To teraz ja pokonam cię twoją bronią”. Pierwszy as serwisowy super rezerwowego Quentina Jouffroya. W sumie zagrał nam cztery asy, przy tylko dwóch błędach.
Czasami trzeba pogodzić się z tym, że przeciwnik był silniejszy i prawie wszystko mu wychodziło. I cieszyć się z pierwszego medalu igrzysk w siatkówce po 48 latach.
To właśnie taki mecz.
Zdziesiątkowana armia
Nikola Grbić po porażce z Francją dużo mówił o sytuacji zdrowotnej w zespole, choć zaznaczał, by nie traktować tego jako głównej wymówki. Duża klasa ze strony Serba, tym bardziej, że w Paryżu był trochę jak generał, który musiał zbierać swoją armię, gdy poszczególni żołnierze byli mniej lub bardziej ranni. Sytuacja zdrowotna Polaków wyglądała trochę gorzej, niż mogłoby się wydawać. Wiem, że jeszcze dzień przed finałem Paweł Zatorski nie miał optymalnego czucia w dwóch palcach. Marcin Janusz, który opuścił boisko w czwartym secie półfinału z USA, już w meczu grupowym z Włochami, przegranym 1:3, miał spięcie w kręgosłupie.
Z Francją obaj zagrali średnio, ale, biorąc pod uwagę okoliczności, nie można było oczekiwać więcej. Ja i tak byłem zaskoczony, że Janusz wyszedł w pierwszej szóstce i dał radę rozegrać całe spotkanie.
A to przecież nie wszystkie problemy z kontuzjami. Uraz Mateusza Bieńka w ostatnim secie ćwierćfinału ze Słowenią sprawił, że zostaliśmy z dwoma środkowymi. Balansowaliśmy tu na cienkiej granicy, podobnie jak pod koniec turnieju na pozycji libero. W polskim obozie żartowano, że może na treningach trzeba uczyć gry na środku Aleksandra Śliwkę. Pierwszy mecz turnieju, z Egiptem? Bardzo źle wyglądająca kontuzja Tomasza Fornala, która na szczęście nie okazała się tak groźna, choć wykluczyła go na kilka dni z normalnych treningów.
Trzy trudne momenty
Ci ludzie, mimo tych kłopotów, zostali drugą drużyną najmocniejszych w historii igrzysk olimpijskich. Osiągnęli to, wychodząc kilka razy z bardzo trudnych sytuacji. Radząc sobie w sytuacjach, gdzie równie dobrze wszystko mogło pójść w drugą stronę.
Smutek Polaków tuż po zakończeniu meczu
Myślę, że były trzy takie momenty. Mecz z Brazylią, czwarty set. Polacy przegrywali 1:2 i gdyby przegrali kolejną partię, nie zdobyliby w tym meczu żadnego punktu, co poważnie groziło by tym, że mogliby w ogóle nie wyjść z grupy. To był realny scenariusz. Poradzili sobie, choć mieli też trochę szczęścia, że Ricardo Lucarelli przy stanie 24:23 dla Polski zaserwował w siatkę.
Ćwierćfinał ze Słowenią. Polacy, tak się wydaje, zmierzają po kolejnego seta, ale przegrywają drugą partię na przewagi i robi się 1:1. Patrzę w statystyki. Bartosz Kurek, świetny w tamtym meczu, drugi set miał wybitny – skończył osiem na 10 piłek. Ale Polacy go przegrali. Pojawia się myśl: „Przecież Kurek nie będzie w stanie aż tak dobrze dalej grać. A Słoweńcy chyba się rozkręcają. Mogą nas złamać”. Ale wystarczyły pierwsze piłki trzeciego seta, by znów pojawił się spokój. Tamta końcówka nie podłamała Polaków, którzy w ćwierćfinale ze Słowenią grali bardzo dobrze i konsekwentnie.
Trzeci moment to oczywiście mecz z USA, o którym napisano już wiele. Nazwałem go w tekście, pisanym tuż po spotkaniu, w emocjach, jednym z największych powrotów w historii polskiego sportu. Dziś wciąż bym go tak nazwał.
Doceńmy to drugie miejsce, naprawdę.
Po Grbiciu Winiarski?
Trochę zaskoczyło mnie przedłużenie umów z Grbiciem i trenerem kobiecej kadry Stefano Lavarinim, które nastąpiło przed wylotem na igrzyska. To rzadki zabieg i prezes Polskiego Związku Piłki Siatkowej, Sebastian Świderski, na pewno trochę zaryzykował, ale z drugiej strony rozumiałem, że chce zbudować jeszcze większe zaufanie.
Uważam, że Nikola Grbić był i dalej jest najlepszym możliwym wyborem na to stanowisko. – Wiecie, co go różni od poprzedników? Tamci zmieniali swoje podejście, np. dostosowując się do zawodników, a Grbić cały czas jest konsekwentny – powiedział wczoraj w Kanale Zero Robert Prygiel, były reprezentant Polski i trener, a dziś prezes PSG Stali Nysa. Trafił w sedno. Serb cieszył się i dalej się cieszy bardzo dużym autorytetem wśród zawodników. Ale jak może być inaczej, skoro przywozi medal z każdej ważnej imprezy, a wielokrotnie podczas czasów sugerował swoim graczom, co za chwilę zrobi przeciwnik i to najczęściej się sprawdzało?
Nikola Grbić po finale
Miałem wrażenie, że Świderski nie do końca zgadzał się z wyborami Grbicia, dotyczącymi trzynastki na Paryż. Prezes związku nigdy nie powiedział tego wprost, ale można było taką sugestię odczytać z jego mowy ciała i niektórych wypowiedzi. Dziś możemy dyskutować, czy Serb zrobił dobrze, ufając tym zawodnikom, których znał z ZAKS-y, czyli Łukaszkowi Kaczmarkowi i Aleksandrowi Śliwce. Można przytaczać argument, że kiedy Bołądź znalazł się w kadrze po kontuzji Bieńka, to on zmieniał Kurka, a nie Kaczmarek. Można mówić, że Śliwka grał w Paryżu bardzo mało, ale pamiętajmy też, że zabezpieczał nam pewne sytuacje, poza tym jest bardzo ważną postacią w szatni. Czy z Bartoszem Bednorzem Polska mogłaby osiągnąć więcej?
Szczerze? Oglądając finał z Francją, miałem wrażenie, że nieważne, kto byłby po naszej stronie na boisku, i tak byśmy przegrali.
Nie wiem, czy Grbić będzie prowadził Polaków w igrzyskach w Los Angeles za cztery lata. Potrafię sobie wyobrazić taki scenariusz, ale na pewno sporo będzie zależało od wyniku m. in. w przyszłorocznych mistrzostwach świata, ale też od tego, czy w pewnym momencie tak po ludzku nie poczuje się wypalony. Gdyby Grbić miał nie prowadzić naszej kadry w 2028 roku, mógłbym postawić dziś spore pieniądze na to, że będzie to robił Michał Winiarski. Często słyszeliśmy, że Polska ma znakomitych siatkarzy, ale z rodzimymi trenerami jest sporo gorzej. Dziś nasz człowiek prowadzi Niemców i w paryskim ćwierćfinale był o krok od wyeliminowania Francuzów. Do tego Winiarski znakomicie radzi sobie jako szkoleniowiec Aluronu CMC Warty Zawiercie. Na 100 osób w środowisku, 75 mówi o nim w samych superlatywach, a 25 mówi po prostu dobrze. To oczywisty kandydat.
A pamiętajcie, że w siatkówce bycie trenerem reprezentacji Polski to dla wielu szkoleniowców, również tych zagranicznych, najlepsza posada na świecie. Wymarzona. Grbić, gdy widział, jak bardzo chce go zatrudnić Świderski, wolał prowadzić Polaków, niż wielką włoską Perugię, siatkarski odpowiednik Manchesteru City.
Srebro go nie zadowala
Słuchając wypowiedzi zawodników i Grbicia, dało się wyczuć, że w pierwszej chwili to srebro jest dla nich przede wszystkim porażką. Ale jestem przekonany, że z każdą godziną, z każdym dniem, będą cenić je coraz bardziej i zaczną uważać za świetny rezultat.
Może tylko Wilfredo Leon będzie potrzebował na to trochę więcej czasu. Pamiętam, jak przed igrzyskami spotkaliśmy się z nim na wywiad z Jankiem Mazurkiem. Słowa Leona z tamtej rozmowy: „Pamiętam naprawdę dużo sytuacji, w których zdobywałem srebro, a wewnętrznie czułem się wściekły. W naszym sporcie dla mnie to zawsze jest medal przegrany. Nigdy wygrany. Doczołgałeś się do finału i tam przegrałeś. Nie ma tu powodów do radości”.
Rozmawialiśmy wtedy pod Nadarzynem, w hotelu, w którym mieściło się też … muzeum ślimaków. Z perspektywy wydarzeń na igrzyskach, było to miejsce bardziej skrojone pod wywiad z którym z polskich biegaczy, ewentualnie kajakarką, a nie jednym z najlepszych siatkarzy świata.
Tak, jednym z najlepszych. Leon kilka lat temu był zdecydowanie najlepszym siatkarzem świata. Jeśli ktoś mógł z nim konkurować do tego miana, to tylko N’Gapeth. Dziś już bym go tak nie nazwał, ale jak napisałem w jednym z komentarzy podczas igrzysk, wciąż widzę go w top 5. Widzę też, że często, po gorszych meczach, Leonowi obrywa się mocniej, niż innym. Są chyba tego dwie przyczyny. Pierwsza – jeżeli nawet dziś określenie „najlepszy siatkarz świata” jest używane jako jego synonim, np. przy ogłaszaniu transferu do Bogdanki LUK-u Lublin, to ludzie oczekują ideału na parkiecie. Druga – mankament Leona, jakim jest przyjęcie zagrywki (choć w Paryżu wyglądał nieźle jak na siebie w tym elemencie), jest po prostu widoczny. Ludzie pamiętają, że wszedł na zagrywkę gość, przyłożył mocno w Leona i zrobił na nim asa. A chwilę później pytają: „To jest ten najlepszy siatkarz świata?”.
Wilfredo Leon podczas finału z Francją
Oczywiście, pytają ci, którzy nie mają pojęcia o siatkówce. Ci, którzy wczorajsze 0:3 z Francją uważają za katastrofę.
Leon nie dojeżdżał?
Wczoraj, tuż po wielkim finale, rozmawialiśmy w Kanale Zero, z Kamilem Gapińskim, Piotrem Grabanem i Robertem Pryglem, o występie reprezentacji Grbicia w Paryżu, ale też szerzej o polskiej siatkówce. Dzwonili też ludzie. Jeden z widzów spytał: „Panowie, co się stało, że Leon tak nie dojeżdżał?”.
Nie dojeżdżał?
Fakty:
Leon zdobył w Paryżu 103 punkty. Najwięcej ze wszystkich zawodników.
Leon zagrał 15 asów serwisowych, co w klasyfikacji najlepiej zagrywających graczy turnieju też daje mu pierwsze miejsce.
Wilfredo swoimi asami dał nam wygraną w spotkaniu grupowym z Brazylią (3:2). W ćwierćfinale ze Słowenią zagrał trzy asy z rzędu w ważnym momencie. W cholernie trudnym półfinale z USA miał 53% skuteczności w ataku, zwłaszcza w dwóch pierwszych setach grał świetnie i to on swoim atakiem zakończył spotkanie. Finał z Francją nie był jego popisem, ale w końcówce trzeciego seta to przy jego zagrywce mało brakowało, a Polacy niespodziewanie doprowadziliby do gry na przewagi.
Leon nie znalazł się w oficjalnej najlepszej szóstce turnieju (z Polaków wybrano tylko Kochanowskiego), ale czy to zestawienie można w ogóle traktować poważnie, skoro MVP igrzysk olimpijskich został wybrany, podobnie jak w Tokio, N’Gapeth, a nie fenomenalny, zwłaszcza w dwóch ostatnich spotkaniach, Clevenot? No właśnie. Bardziej pasują tu głośne słowa Roberta Lewandowskiego: „Le cabaret”.
Gdybym miał wybrać najlepszego polskiego siatkarza igrzysk, wahałbym się pomiędzy Leonem, Jakubem Kochanowskim i Fornalem. Ale chyba jednak wskazałbym tego pierwszego.
Życzę każdemu sportowcowi, by tak nie dojeżdżał, naprawdę.
Fot. Newspix.pl
WIĘCEJ O SIATKÓWCE NA WESZŁO: