Jako juniorka pokonała ósmą zawodniczkę igrzysk olimpijskich. Pierwszy trener początkowo nie chciał jej szkolić, bo uważał, że kolarstwo to nie jest sport dla kobiet. Na początku zawodowej kariery zatrzymały ją problemy z sercem. Przez lata była druga i trzecia, ale nie mogła niczego wygrać i to bolało. Na tegorocznych igrzyskach, gdzie chciała walczyć o medal, też nie wyszło. Ale teraz wszystko zagrało – Polka wygrała Tour de France!
Trzy nieudane podejścia
Gdy jechała na igrzyska w Rio de Janeiro, wielu na nią liczyło. Powtarzano, że to trasa ułożona pod nią, pasująca tym, którzy świetnie radzą sobie w górach. A Kasia od juniorki pokazywała, że właśnie na trudnych, górskich trasach jeździ jej się najlepiej. Wyjeżdżając do Brazylii miała jednak niespełna 22 lata, dopiero dwa sezony wcześniej wyjechała do zagranicznego klubu. Powoli budowała sobie reputację w peletonie.
Owszem, miała już na koncie nieco sukcesów. Była mistrzynią Europy do lat 23. Zajęła drugie miejsce w prestiżowej Strade Bianche. Wygrywała etapy mniejszych wyścigów. Widać było potencjał, talent i możliwości. Stąd ocena dziennikarzy i ekspertów, według której Kasia była naszą wielką szansą medalową. Zgodna ze stanem rzeczywistym, oczywiście. Ale dla młodej dziewczyny przytłaczająca.
Kasia nie wytrzymała wówczas presji. Po latach, gdy już tamten występ przepracowała, mówiła, że przed startem zastanawiała się, czy jeśli nie zdobędzie medalu, to zawiedzie kraj i kibiców. Bo faktycznie na podium nie stanęła. – Moje pierwsze zderzenie z mediami miało miejsce w 2016 roku w okolicach igrzysk w Rio de Janeiro. Byłam pewna siebie, zamierzałam walczyć o dobry wynik, lecz artykuły na mój temat, które pojawiły się przed startem, sprawiły, że jak najszybciej chciałam uciec z wioski olimpijskiej. Nie jest łatwo, gdy na 21-latkę nakłada się tak dużą presję i oczekiwania – wspominała w „Wysokich Obcasach”.
W Brazylii była szósta, a przecież w stawce było co najmniej kilkanaście zawodniczek, które śmiało mogły liczyć, że staną na podium. Fakt, że wiele z nich wyprzedziła, warto było docenić.
Pięć lat później, w Tokio, była już zupełnie inną zawodniczką. Ukształtowaną, gotową do walki o najwyższe cele. Tam jednak… zajęła pozycję gorszą, niż w Rio. Padła ofiarą tego, jak wyścig się ułożył. W ucieczce – która w pewnym momencie zdawała się mieć realną szansę na dojechanie do mety przed peletonem – była Anna Plichta. Kasia nie mogła atakować, rozrywać głównej grupy, bo jaki miało by to sens? Doprowadziłaby ją tylko do swojej koleżanki.
Dlatego nie atakowała. A rywalki ostatecznie złapały Plichtę pięć kilometrów przed metą. Wtedy było już za późno. Końcówka w Tokio nie była co prawda płaska, ale brakowało na niej krótkich, stromych ścianek, na których Niewiadoma czuje się bardzo dobrze. Dlatego Kasia zaryzykowała, spróbowała ataku na jakiś czas przed metą, chciała się urwać. Nie wyszło.
– Czy jestem rozczarowanie? Nie, tak bardzo się cieszyłam Anią i tym, że ona może być na podium. Kiedy ją dogoniła grupa, to skoczyłam, bo to był ostatni moment, żeby zrobić różnicę. Było jednak za krótko. Szkoda mi teraz srebra i brązu, bo dziewczyny miały trochę szczęścia. Longo Borghini wcześniej strzelała, gdy jechałyśmy pod górę. Van Vleuten… Co innego kiedy wszyscy próbują ze wszystkich sił i gonią. Chciałabym żeby ta walka wyglądała inaczej, po prostu – mówiła po wyścigu na łamach „Przeglądu Sportowego”.
Nie wyszło dwa razy. W Paryżu miało się sprawdzić stare powiedzenie. Kasia zapewniała, że jest gotowa. − Czuję się dobrze, na razie nie czuję nic szczególnego, bo dopiero przyjechałam do Paryża. Myślę, że im bliżej startu, tym emocje będą rosły i może też pojawi się jakiś stres. Nie widziałam jeszcze trasy wyścigu, tylko profil. Jak osobiście przejadę trasę, to będzie mi łatwiej powiedzieć, jakie są nasze szanse na medal czy na wygraną, natomiast zawsze okazja do reprezentowania kraju jest czymś niesamowitym i każda z nas jest z tego powodu bardzo zadowolona − mówiła w rozmowie z Naszosie.pl chwilę przed odebraniem nominacji olimpijskiej.
Ale i tu się nie udało. Kasię zatrzymała kraksa w peletonie, potem nie była w stanie dogonić rywalek z przodu. Gdy zaatakowała samotnie, jechała świetnie, ale przewaga grupy była po prostu zbyt duża. Widać było jednak, że Polka “ma nogę”, ona sama też to czuła. Tuż po starcie – skończyła ósma – mówiła zapłakana do mikrofonu TVP Sport:
– Miałam pecha, zamieszałam się w kraskę i zostałam. Spędziłam potem cały czas w pościgu. Miałam dobre przygotowania, forma była o wiele wyższa niż to, co osiągnęłam. Forma jednak nie ma większego znaczenia, jak los ci wszystko zabiera w wyścigu. Nie po to [miejsce w TOP 10 – przyp. red.] tutaj przyjechałam.
Tę porażkę przekuła jednak w motywację. Na Tour de France.
Za ładna na kolarkę
Jeździć zaczęła przez ojca, który uwielbia kolarstwo. Często zabierał na swoje przejażdżki starszego brata Kasi, a ona zostawała w domu. Ale pewnego dnia tata podszedł do niej z rowerem i powiedział, żeby na niego wsiadała, bo następnego dnia… pojedzie na wyścig. Kasi spodobało się, że może jechać naprawdę szybko, bo do tej pory znała tylko rower górski, teraz siadła na kolarzówce. A to ogromna różnica.
Na rowerze czuła też wolność. Bardzo ją to pociągało. Podobnie jak rywalizacja. Zrozumiała to już po pierwszym wyścigu. To była trasa po lokalnych drogach, w jej rodzinnych stronach. Długi podjazd, po drodze mija się dom rodzinny Kasi w Ochotnicy Dolnej, dorośli jechali wtedy całość, dzieciaki kończyły akurat w okolicach domu Niewiadomych. Wygrała ze wszystkim. Nie tylko dziewczynami, ale i chłopakami.
O utalentowanej dziewczynie dowiedział się wtedy trener Zbigniew Klęk, z krakowskiego klubu Krakus Swoszowice. Z jednej strony nieco się przed jej trenowaniem wzbraniał, uważał, że kolarstwo to nie sport dla dziewczyn. Z drugiej… a zresztą, niech sam to opowie, bo wspominał o tym, gdy do niego zadzwoniliśmy.
– Faktycznie, było tak, że się trochę wzbraniałem, bo uważałem, że to nie sport dla kobiet. Do dziś większość ludzi mi to wypomina. (śmiech) Ale jak zobaczyłem ten jej organizm i możliwości, to już nie było ani momentu zawahania. A też było tak, że inni trenerzy mówili, że jest za ładna do sportu. A ona chciała go uprawiać. To jest ten charakter, którego nie mają wszyscy, a jest potrzebny do uprawiania sportu. Nie tylko w kolarstwie. Kasia była świetnie ułożona. Pokazała, co potrafi. Ale dało się zauważyć po jednym, dwóch treningach, że może być z niej wielka zawodniczka – mówi.
Po pierwszym obozie, na który Kasia pojechała z grupą, nie było wątpliwości – mogła zostać znakomitą kolarką. W biegu na nartach nie odstawała od dzieciaków, które trenowały od kilku lat. Wydolność miała na fenomenalnym poziomie. Ba, biegła z resztą i jeszcze przy tym rozmawiała. No fenomen. – Oczy otworzyły mi się szerzej – wspomina Klęk. I dodaje: – Szybko zresztą pojawiły się wyniki.
Trener zrozumiał, że ma w klubie prawdziwy diament. A co nieco wiedział o szlifowaniu takich, to z tej ekipy wyszli w świat Tomek Marczyński i Rafał Majka. Kasia z kolei wiele poświęcała, podobnie jak jej rodzice. Kupili jej rower wart ponad 20 tysięcy złotych, na raty. Chcieli, by córka miała jak najlepsze warunki, również dlatego, że wcześniej kilka razy się wywróciła. Do tego wozili ją do Krakowa, a z ich rodzinnej miejscowości zajmowało to kilka godzin w dwie strony.
Opłacało się, bo – zgodnie z tym co mówił trener Klęk – wyniki przyszły szybko. Szkoleniowiec wspomina choćby start na Olimpiadzie Młodzieży juniorek młodszych w Raciechowicach. Ósmy występ w karierze Kasi, pierwszy naprawdę poważny. Drugie miejsce. A pewnie byłoby pierwsze, tylko rywalka trochę Niewiadomą oszukała. Powiedziała jej, by tylko doprowadziła ją do mety, żeby razem dojechały, a Kasia się zgodziła. A na mecie uniosła ręce do góry i wtedy przeciwniczka zaatakowała, wyprzedzając ją o pół koła.
Niewiadoma była rozczarowana, i to bardzo. Ale wszyscy wokół zachwyceni tym, jak wielki talent ma ta dziewczyna.
Serce i głowa
– Już jako juniorka wygrywała z seniorkami, nawet takimi jak Paulina Brzeźna. Zwyciężyła z nią w świetnym stylu. Nie zawahała się wtedy ani przez chwilę. Widać było, że jej organizm może dużo. W ciężkich górach pokonywała wszystkich. Była o klasę lepsza. Jej talent został podparty ciężką, systematyczną pracą – mówi nam dziś Zbigniew Klęk.
Wygrana z Brzeźną faktycznie była wydarzeniem. Ona przyjechała wtedy do kraju po znakomitym, ósmym miejscu na igrzyskach w Pekinie. A potem w Wałbrzychu, na trudnym podjeździe, przegrała z juniorką.
Sama Kasia wspominała, że zrozumiała, że może wiązać swoją przyszłość z kolarstwem na mistrzostwach Europy w Offidzie. Bo wtedy miała okazję przyjrzeć się zawodowej stronie tego sportu. Widziała, jak buduje się grupy, jaką opiekę mają czołowe zawodniczki. Miała wtedy 17 lat. Postanowiła jeszcze bardziej przyłożyć się do treningów, choć już wcześniej to przecież robiła.
– Nie było z nią żadnego problemu. Od początku ciężko pracowała. Były sytuacje, gdy czegoś się uczyła, ale zawsze wyciągała wnioski. Kolarstwo zawsze traktowała niezwykle poważnie – mówi Klęk. To on też chciał, by Kasia jak najszybciej wyjechała do zagranicznego klubu i namawiał ją do tego. Z Krakusa nie poszła jednak bezpośrednio w świat, na sezon zaliczyła jednak jeszcze Pacific Toruń i dopiero wtedy trafiła do WM3 Pro Cycling.
– Od razu chciałem, żeby Kasia – tak jak Tomek Marczyński czy Rafał Majka – wyjechała za granicę. Ona jeszcze przeszła przez Pacific Toruń, bo ją tam zgarnęli, ale ja namawiałem ją, by rzuciła się na głęboką wodę. Nie odpuszczałem. Tak jak Tomka udało się wysłać do Hiszpanii. Ten pierwszy krok trzeba zrobić. Zawodnik, wiadomo, musi na to zapracować, ale jak się uda, to lepiej jechać. Tam postawić ten krok. Taka jest prawda, że u nas nie ma wielkiego rozwoju w Polsce. Tu się dusi zawodników. Trzeba czegoś więcej. Kasia chciała się rozwijać i jak wyjechała, to od razu trafiła do jednej z najmocniejszych grup – wspomina dziś Klęk.
Był rok 2014, gdy w pewnym sensie dopiął swego i Niewiadoma zaczęła rywalizować w zagranicznej ekipie. W 2015 z kolei posypało się jej zdrowie. Wykryto u niej arytmię serca, musiała przejść ablację, przeszła ją w klinice w Hasselt, w Belgii. A chwilę po zabiegu usłyszała, że w sumie to nie był on potrzebny, bo problemy wywodzą się z wady wrodzonej – częstoskurczu przedsionkowo-komorowego.
Dowiedziała się też przy tej okazji, że musi zrobić sobie przerwę od kolarstwa, ale tylko tymczasową. A to była ulga. Bała się, że może będzie musiała całkiem zrezygnować. Niemniej, ewidentnie to w niej siedziało. Niektóre wyścigi odpuszczała, trochę bała się o serce. Szczególnie w upale serce wariowało, puls przyspieszał nawet do 220 uderzeń na minutę. Bywało, że schodziła z trasy wyścigów. Musiała to przepracować, powiedzieć sobie, że może rywalizować na maksa.
Oprócz serca, były też bowiem problemy mentalne.
Dobijała ją presja. Gdy przeszła do WM3, została liderką, miała wygrywać. Na nią pracowały koleżanki. Odpowiedzialność nie była łatwa. – Podczas wyścigu myślałam tylko o tym, żeby się jak najszybciej skończył. Wiele ważnych imprez przegrywałam w głowie. Przytłaczało mnie poczucie braku wolności. Gdy szłam na kolację ze znajomymi, miałam w głowie, że następnego dnia czekają mnie cztery godziny na rowerze. Że nie mogę wypić kieliszka wina czy zjeść tego, na co mam ochotę, bo to się odbije na mojej wadze. Zamiast cieszyć się teraźniejszością, byłam myślami ciągle przy obowiązkach – mówiła kilka lat temu w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”.
W tamtym okresie zakładała nawet, że skończy karierę po Tokio. Ale ostatecznie do tego nie doszło, bo pomogła… pandemia.
Goniąc za wygraną
To był okres, gdy świat zwolnił, a ona – zamknięta w domu – mogła odpocząć. Mieszkała już wtedy z Taylorem Phinneyem, swoim partnerem, byłym kolarzem. Polubiła przez niego malarstwo, zaczęła próbować w tym swoich sił. To bardzo ją wyciszało, a w czasie pandemii okazało się znakomitym zajęciem. Podobnie jak gotowanie, które Kasia uwielbia, bo podoba jej się tworzenie czegoś, co ucieszy nie tylko ją, ale i partnera.
Artystyczną duszą była zresztą w sumie od zawsze. Za młodu chciała zostać piosenkarką, szczególnie, że dobra była w tym jej starsza siostra, która wygrywała nawet konkursy muzyczne. Kasia występowała z nią w jednym zespole, podobały jej się wyjazdy i spotykanie nowych ludzi. Ale muzyka w końcu zeszła na dalszy plan. Pojawiło się za to kolarstwo. Po latach sztuka wróciła, ale już przelewana na płótno.
Ulubiony gatunek Kasi? Malarstwo abstrakcyjne, bo można się wyrazić na naprawdę wiele sposobów. A samo malowanie bardzo ją uspokaja.
I w sumie było to widać. O ile przed pandemią bardzo się wyścigami stresowała, nie dawała sobie rady z presją, o tyle po niej była spokojniejsza. I to mimo tego, że nadal goniła za wygraną. Już w barwach Canyon SRAM Racing – gdzie jeździ od 2018 roku – długo nie potrafiła odnieść żadnego zwycięstwa, choć często bywała w czołówkach ważnych wyścigów, nawet na podium. Przerwa w jej wygrywaniu trwała od 13 czerwca 2019 roku (4. etap OVO Energy Women’s Tour), aż do 17 kwietnia tego roku, gdy triumfowała w Walońskiej Strzale, jednym z najbardziej prestiżowych wyścigów jednodniowych.
Katarzyna Niewiadoma świętująca triumf w Walońskiej Strzale. Fot. Newspix
– Oczywiście to zwycięstwo bardzo wiele dla mnie znaczy, zwłaszcza, że od ostatniego minęło tyle czasu. Jestem najbardziej dumna z siebie, z mojej ekipy, z moich kibiców, którzy nigdy nie przestali we mnie wierzyć, po tych wszystkich drugich i trzecich czy ósmych miejscach. Dostawałam pozytywne opinie i porady, nie negatywne wiadomości, a to sprawiało, że wierzyłam, że zwycięstwo jest blisko i że muszę być cierpliwa – mówiła Kasia po tamtym triumfie (cytat za rowery.org).
Od tamtego czasu nie zanotowała kolejnej wygranej, ale była druga na etapie Tour de Suisse. Aż w końcu przyszedł francuski wyścig.
Cztery sekundy
Na Tour de France przyjechała jako jedna z faworytek. Nie największa – bo wiadomo było, że rozstrzygną góry – ale w szerokiej czołówce kolarek gotowych do walki o najwyższe cele. Główną była oczywiście Demi Vollering, zeszłoroczna triumfatorka. Poza tym liczyć miały się też Juliette Labous, Evita Muzic, Riejanne Markus czy Gaia Realini. No i Niewiadoma, która do pomocy dostała całkiem mocny team, z trzecią zawodniczką kobiecego Giro d’Italia, Neve Bradbury.
Na francuskich trasach Kasia od początku pokazywała, że jest mocna. Ale kluczowy okazał się piąty etap.
To wtedy w kraksę zamieszana była Vollering. Holenderka upadła na 6,3 km przed metą, minęło 49 sekund zanim wsiadła na rower, potem nie jechała na maksimum, bo finiszowała obolała – zresztą wzięto ją od razu na badania do szpitala, które nie wykazały złamań, stąd jechała dalej. W efekcie jej upadku żółtą koszulkę liderki przejęła jednak Niewiadoma, zostając pierwszą w historii wyścigu zawodniczką spoza Belgii i Holandii, której się to udało.
I nie oddała jej już do końca.
Na szóstym i siódmym etapie Kasia była w stanie utrzymywać swoją przewagę, traciła co najwyżej po kilka sekund. A na ósmym, dzisiejszym, kontrolowała straty niemal co do sekundy. Na podjeździe pod Alpe d’Huez – jednym z najsłynniejszych w świecie kolarstwa – uciekły co prawda Pauliena Rooijakkers i Demi Vollering – ale nie zdołały odjechać na tyle, by wygrać. Niewiadoma do ostatnich chwil deptała ciężko po pedałach i triumfowała w klasyfikacji generalnej, wyprzedzając drugą Vollering o… cztery sekundy.
Cztery. Sekundy.
Tyle zadecydowało o tym, że to Polka triumfowała w największym kobiecym wyścigu świata. Po rozczarowaniu z igrzysk. Po wszystkim, co się działo u niej przez lata. Teraz osiągnęła sukces największego kalibru. Pokazała, że jest wyjątkową zawodniczką, jedną z wąskiego grona najlepszych na świecie. Dokonała wielkiej rzeczy.
Dobrze, że plany się zmieniły i nie skończyła kariery po igrzyskach w Tokio, prawda?
Fot. Newspix
Czytaj więcej o igrzyskach: