Stwierdziłam, że po prostu to powiem. To było trochę na zasadzie: „I tak już jestem czarną owcą. A co mi tam” – tak Joanna Wołosz opisuje kulisy swojego głośnego wywiadu z ubiegłego roku, w którym powiedziała o niezrozumiałym hejcie, który ją dotknął. W dużej rozmowie z Weszło kapitan kadry siatkarek mówi o genezie oraz konsekwencjach tamtej wypowiedzi, i tłumaczy, co zrobił trener Stefano Lavarini, że Polki pod jego wodzą stały się czołową drużyną świata. Wołosz opowiada też o swoich głośnych nagich zdjęciach z pucharem i wspomina historie z dzieciństwa – m.in. bieg na kilometr, podczas którego pokazała niezłomność i walkę do końca.
Jakub Radomski: Kilka miesięcy temu rozmawiałem z Aleksandrem Śliwką i pozwól, że zacytuję ci jego wypowiedź z tamtego wywiadu: „Uważam, że Asia Wołosz jest niesamowicie niedoceniana w Polsce. To dla mnie wręcz niepojęte, że tak utytułowana zawodniczka, która ma na koncie tyle trofeów we Włoszech, wygrała Ligę Mistrzyń i jest absolutną legendą topowego klubu na świecie, a teraz jeszcze po latach wywalczyła awans z kadrą na igrzyska, bywała w ten sposób krytykowana. Przecież nieprzypadkowo wiele osób uważa ją za najlepszą rozgrywającą na świecie”. Szczerze – kiedy zaczęłaś czuć się niedoceniana w naszym kraju?
Joanna Wołosz, rozgrywająca i kapitan reprezentacji Polski siatkarek: Myślę, że to zaczęło się w momencie, kiedy wyjechałam do Conegliano w 2017 roku. Nie wiem do końca, czemu tak jest, bo trafiłam do topowego klubu, z którym osiągam sukcesy, ale pogodziłam się już z tym i nie myślę o tym za bardzo. Natomiast przyjazd na kadrę jest dla mnie stresujący, bo wiem, że czego bym nie zrobiła, będę podwójnie oceniana. To jest czasami trudne, ale gdy jadę na zgrupowanie reprezentacji, pracuję ciężko, jak każda dziewczyna, albo nawet trochę ciężej, bo taki mam charakter, że bardzo nie lubię odpuszczać. Robię to chyba po to, by zadowolić siebie, bo jestem bardzo samokrytyczną osobą.
We wrześniu ubiegłego roku, po wygranym 3:1 meczu z Włoszkami w Łodzi, który dał wam awans do igrzysk w Paryżu, udzieliłaś głośnego wywiadu, właśnie na temat hejtu. Mówiłaś o fali krytyki, na którą nie zasługiwałaś, oraz o tym, że niebawem wrócisz do Włoch – kraju, w którym nie musisz nic ludziom udowadniać. Rozmawiałem po tamtym spotkaniu z kilkoma siatkarkami i miałem wrażenie, że w każdej z was było mniejsze lub większe poczucie nadmiernej krytyki i braku wsparcia.
Zdecydowanie tak, a ja powiedziałam o tym głośno i wprost. Wybuchła afera, że się odezwałam, a dziennikarze odebrali to tak, że uderzyłam w wasze środowisko.
Nie powiedziałbym, że wszyscy. Niektórzy może tak.
A mi nawet nie chodziło o was, tylko o ludzi, którzy siedzą, mają w ręku telefon i oceniają nas krytycznie, choć nigdy w życiu nie mieli w ręku piłki. Tamten turniej był specyficzny, bo przegrałyśmy z Tajlandią i jedną nogą byłyśmy już bez szans na wywalczenie w Łodzi biletu na igrzyska. Ale odrodziłyśmy się i wygrałyśmy dwa wielkie mecze, z USA i Włochami. Czułam podczas tamtej imprezy niezadowolenie z nas, czy to dziennikarzy, czy to kibiców. Nie potrafiłam tego zrozumieć.
A tamten wywiad był spontaniczny, czy układałaś go sobie w głowie?
Siedziało to wszystko we mnie, a ja jestem spontaniczną osobą. Wywalczyłyśmy awans i chyba coś we mnie pękło. Przez radość poczułam, że jakiś etap już się skończył. Stwierdziłam: „Po prostu to powiem”. Być może to było trochę na zasadzie: „I tak już jestem czarną owcą. A co mi tam”. Po tym, jak powiedziałam tamte słowa, było mi bardzo dobrze.
Myślę, że one mogły być przykładem dla innych sportowców, czujących podobnie, że czasami warto wyrzucić to z siebie. Nawet publicznie, w wywiadzie.
Wiadomo, jak wygląda dzisiejszy świat. Nie jest łatwy. Dużo przedstawicieli innych dyscyplin pisało do mnie: „Super wywiad. Bardzo się cieszę, że w końcu ktoś to głośno powiedział”. Odezwało się też do mnie kilku psychologów, mówiąc w podobnym tonie. Tylko niektórzy dziennikarze twierdzili, że Wołosz się ulało. Ale szczerze? Miałam to gdzieś.
Joanna Wołosz to zdaniem wielu najlepsza rozgrywająca świata
Jakiego typu hejterskie wiadomości dostawałaś od ludzi?
„Idź sobie grać gdzie indziej”, w nieco brzydszej wersji. Pytania w stylu: „Nie chcesz grać dla Polski?”, teksty na zasadzie: „Twoja gra to żenada”. Dużo przekleństw, jakieś rzeczy personalne. Wiem, nie powinnam się tym w ogóle przejmować, ale moja sytuacja w tamtym momencie sprawiła, że to bardziej bolało.
A co było trudniejsze? Tego typu teksty, otrzymywane w mediach społecznościowych, czy świadomość, że twoja forma przez sporą część ubiegłorocznego sezonu kadrowego nie była taka, jakbyś chciała?
Nie jestem głupia. Wiedziałam, że nie gram tego, co mogłam grać, ale to była walka z czasem po urazie nadgarstka. Ludzie nie rozumieją, że ja tymi rękami pracuję i jeżeli przez półtora miesiąca czy prawie dwa miesiące nie mogłam w ogóle używać jednej z nich, to bardzo ciężko jest wrócić do automatyzmów, zwłaszcza na pozycji rozgrywającej. To mnie dobijało, frustrowało. Chciałam pracować ciężko, robiłam to, ale widziałam, że sytuacja się nie poprawia.
To jeszcze jedna scenka z Łodzi, po wygranej z Włoszkami. Minęła mniej więcej godzina po meczu, a wy formujecie coś na kształt korowodu i tanecznym krokiem opuszczacie halę, śpiewając piosenkę Dody, która ma słowa: „Nie daj się, ludzie niech swoje myślą. Nie daj się, z diabłem do piekła wyślą. Nie daj się. Warto być zawsze tylko sobą”. Brzmiało jak odpowiedź skierowana do hejterów.
Nie, bez przesady. Mamy wiele piosenek, które puszczamy w szatni czy w autokarze, jadąc na mecz lub z niego wracając. To polskie kawałki, dużo klasyków, kilka nowszych przebojów. Jest też trochę starszych piosenek. Wydaje mi się, że to po prostu przypadek, że akurat wtedy śpiewałyśmy Dodę.
A gdybyś ty miała wybrać jeden utwór, który akurat po tamtym spotkaniu oddawał twój stan, co byś puściła?
(Wołosz dłużej niż zwykle się zastanawia) Może ta Doda? Właśnie sobie uświadomiłam, że w moim przypadku to był akurat tekst idealny (śmiech).
Przejdę z muzyki do filmu. Oglądałaś „Rydwany ognia”?
Chyba nie.
W jednej ze scen w tym filmie bohater upada na początku biegu, ale po chwili podnosi się i, choć niektórzy już go skreślili, dogania swoich rywali. Słyszałem, że przeżyłaś coś podobnego w dzieciństwie.
To były biegi przełajowe, na poziomie mikroregionu. W swoim Elblągu byłam najlepsza i później pojechałam z siostrą i tatą do Barlinka. Zaraz po starcie jedna z dziewczyn przewróciła się. Dużo nas tam było, tłok i ja też upadłam. Cała grupa pobiegła dalej. Pamiętam, że wstałam i zaczęłam sprint. To był chyba bieg na kilometr, więc musiałam naprawdę się spieszyć. Udało mi się przegonić większość dziewczyn. Wydaje mi się, że na metę wbiegłam wtedy czwarta.
Lubiłaś biegać? Chciałaś być jak siostra, która ćwiczyła lekkoatletykę?
Gdy byłam mała, lubiłam wszystko, co wiązało się ze sportem. W zawodach międzyszkolnych uczestniczyłam chyba w każdej konkurencji. Mam też brata, starszego o osiem lat, który grał w siatkówkę. Maciek był moim wzorcem i pierwszym idolem. Gdy szedł pograć na dzielnicy w piłkę nożną albo koszykówkę, łaziłam za nim. Czasami chowałam się nawet w krzakach i patrzyłam, gdzie jest (śmiech). Niedawno w domu spotkaliśmy się całym rodzeństwem. Wspominaliśmy, jak kiedyś w ogrodzie graliśmy mecze piłkarskie, biegając między krzakami. Czasami młodszym daje się fory, ale u nas tak nie było. Brat nigdy nie dał mi wygrać. Może też dlatego tak go podziwiałam.
Po części dzięki bratu zaczęłaś stawiać na siatkówkę.
Na początku trafiłam do sekcji, w której miałam dwa, trzy treningi tygodniowo, ale po miesiącu uznałam, że już mi się tam nie podoba i przestałam chodzić. Chyba już od małego byłam osobą, która wiedziała, czego chce. Później trener Andrzej Jewniewicz wrócił do Elbląga i stworzył sekcję siatkarską dla mojego rocznika i młodszego o rok. Wtedy weszłam w to na 100 procent. Kilka lat później na Turnieju Nadziei Olimpijskich w Miliczu zostałam wybrana, zaproponowano mi przeniesienie się do Szkoły Mistrzostwa Sportowego. Pamiętam, że pomyślałam wtedy: „Wow, tam zawsze idzie elita, to świetny start. To chyba zmierza ku czemuś poważnemu”.
Wołosz w 2009 roku, jako zawodniczka Gwardii Wrocław
I poszło w tę stronę. Dziś jesteś pierwszą rozgrywającą Conegliano – klubu, uważanego za najlepszy na świecie w ostatnich latach. Od 2016 roku: siedem mistrzostw Włoch, sześć razy krajowy puchar, do tego dwa triumfy w Lidze Mistrzyń. Co jest tajemnicą twojej drużyny? W różnych dyscyplinach sportu wiele jest zespołów, które mają gwiazdy w składzie, ale nie każdy z nich potrafi tak regularnie wygrywać.
Mamy świetną, na maksa rodzinną atmosferę. Mieszkamy w jednym budynku, każda zawodniczka ma swoje mieszkanie. To nas scala, lubimy spędzać ze sobą czas też poza treningami. Występuję w tym klubie od siedmiu lat. Trafiłam do Conegliano i poznałam Robin de Kruijf, holenderską środkową. Dziś jest jedną z moich najlepszych przyjaciółek. Mieszkałyśmy obok siebie i przez siedem lat było tak, że gdy któraś miała słabszy dzień, wystarczyło zmienić piętro i mogłyśmy o tym szczerze porozmawiać. Tego typu relacje na pewno sprawiają, że drużyna, którą tworzymy jest jeszcze silniejsza.
Triumfy Conegliano kojarzą się też z twoimi zdjęciami, które obiegły internet. Jesteś na nich naga, zasłaniasz się tylko pucharem.
To tradycja, która narodziła się spontanicznie. Kiedy w 2018 roku wywalczyłam swoje pierwsze mistrzostwo Włoch z Conegliano, oszalałam ze szczęścia. To było takie: „Jezu! Zdobyłam mistrzostwo we Włoszech!”. Jeden z moich najszczęśliwszych dni, bez wątpienia. Zaczęłam myśleć o tym, że tylko kilka dziewczyn z Polski wyjechało do tej ligi i zajęło w niej pierwsze miejsce. Świętowanie zaczęłyśmy już w szatni. Być może z zewnątrz wydaję się bardzo poważna, ale jestem trochę wariatką.
Czyli trochę grasz.
Tak. Gram dla was. Mam też coś takiego, że nie otwieram się przed wszystkimi, cenię swoje granice, ale jeżeli komuś zaufam, to dam sobie za taką osobę dwie ręce uciąć. Ale pytałeś o te fotografie. Poprosiłam dziewczyny: „Zróbcie mi nagie zdjęcie z pucharem. Chcę mieć taką pamiątkę”. Chwilę później one mówią: „Super wyszło, dawaj, wrzucaj to w media społecznościowe”. I tak zrobiłam. Odbiór od początku był chyba pozytywny, choć, mówiąc szczerze, jakoś za bardzo się tym nie przejmowałam. To była chwila, impuls, poza tym na tych zdjęciach tak naprawdę niczego nie widać.
Wyświetl ten post na Instagramie
Trafiłaś do reprezentacji Polski w 2010 roku. Rok po ostatnim, brązowym medalu mistrzostw Europy i dwa lata po poprzednim występie żeńskiej kadry w igrzyskach olimpijskich. Twoje pierwsze lata kojarzą się z porażką z Czeszkami w mistrzostwach Europy i zaciętym spotkaniem z Białorusią. Byłyście bardzo przeciętnym zespołem. Wierzyłaś wtedy, że za kilka lat kobieca reprezentacja znajdzie się w ścisłej światowej czołówce?
Pierwsza taka myśl pojawiła się w 2019 roku. Prowadził nas jeszcze trener Jacek Nawrocki i w ćwierćfinale mistrzostw Europy wygrałyśmy w Łodzi 3:2 z Niemkami. Pojechałyśmy do Turcji na finałową fazę, walczyć o medale. Ugrałyśmy tam seta, skończyło się na czwartym miejscu, ale pomyślałam sobie wtedy: „Kurczę, jesteśmy czwarte w Europie. Tak długo czekałyśmy, żeby w ogóle zagrać w półfinale jakiejkolwiek dużej imprezy”. I wtedy dotarło do mnie, że my przecież mamy naprawdę sporo dziewczyn z wielkim potencjałem. Była już z nami Magda Stysiak, w tamtym 2019 roku wyjechała do Włoch. W klubie z Bergamo występowała od roku Malwina Smarzek. Miałyśmy w składzie Natalię Mędrzyk, była jeszcze Paulina Maj.
Zaczęłam wtedy patrzeć na to wszystko optymistycznie, ale później to opadło, z wiadomych względów. O tamtych sytuacjach nawet nie chcę już mówić. W końcu objął nas Stefano Lavarini i już w pierwszym sezonie byłyśmy o krok od pokonania Serbek w ćwierćfinale mistrzostw świata.
Przegrałyście 2:3, a uwaga opinii publicznej skupiła się na Marii Stenzel, która nie przyjęła ostatniej zagrywki. Tak czasami jest, że w głowach ludzi zostaje jeden obrazek, jeden punkt i ma się trochę zafałszowany obraz całego spotkania.
W szatni pocieszałyśmy ją i mówiłyśmy: „Nawet nie myśl o tym, że to twoja wina. W tie-breaku trzeba zdobyć 15 punktów i miałyśmy wiele akcji, żeby go wygrać. A to była tylko jedna”. Dobrze, że wtedy, po meczu z Serbkami, nie rozjechałyśmy się po domach, tylko spędziłyśmy razem wieczór, jeszcze ze sztabem. To pomogło w tej sytuacji. Następnego dnia, rano, miałyśmy jeszcze budującą rozmowę z trenerem . Kiedy wracałam z tamtych mistrzostw świata, czułam, że stworzył się zespół przez duże „Z”.
O konflikcie w reprezentacji Jacka Nawrockiego pisano i mówiono wiele. Ja spytam inaczej. Co przede wszystkim wniósł trener Lavarini do waszej drużyny?
To nie jest tak, że on nauczył nas grać w siatkówkę. Natomiast na pewno uwierzył w nas i sprawił, że narodziła się na nowo pewność siebie, polegająca na tym, że wychodzimy na Serbki czy Turczynki przekonane, że jesteśmy w stanie grać z nimi jak równy z równym. Za trenera Lavariniego, mierząc się z Brazylią, nie jesteśmy skulone, tylko mamy rozumować na zasadzie: „Ja mam takie umiejętności, ona takie. Trzeba to wykorzystać”. U trenera Lavariniego trenuje się ciężko, ale wszystkie robimy to z przekonaniem, że później ta praca zaowocuje.
Jak zmieniła się kadra, gdy patrzysz na zespół dziś, i na to, co było rok temu, gdy udzielałaś tamtego wywiadu?
Widzimy, że droga, którą zaproponował nam trener, zdaje egzamin, dlatego kontynuujemy ją, ale jednocześnie na pewno jest więcej presji. W zeszłym roku nasz brązowy medal Ligi Narodów był czymś wyczekiwanym i nieoczywistym, a teraz zaczęłyśmy te rozgrywki w tak dobrym stylu, że pomyślałyśmy: „Jeżeli byłyśmy trzecie, to w tej edycji nie możemy być gorsze”. Czułyśmy, że musimy udowodnić, że to nie był jakiś jednorazowy wyskok, tylko regularnie bijemy się już o wygrane ze ścisłą światową czołówką.
Radość Wołosz i koleżanek po ograniu Włoszek 3:1 i awansie na igrzyska olimpijskie
Co poczułaś po ostatniej piłce meczu z Brazylią, który w tym roku dał wam brąz? Wyłącznie radość, czy był gdzieś w tle lekki zawód, że w półfinale jednak zdecydowanie uległyście Włoszkom?
Pierwsza myśl była taka, że mogłyśmy tę Brazylię pokonać 3:1, a nie 3:2. A druga? Cieszyłam się, że spełniłam marzenia. W 2023 roku nie było mnie z koleżankami na Lidze Narodów ze względu na kontuzję. Dlatego tegoroczny brąz jest dla mnie tak wyjątkowy. Jeżeli tak długo dążysz do wywalczenia z kadrą jakiegokolwiek medalu, to ten krążek jest najlepszą rzeczą, jaką możesz otrzymać w danym momencie. Byłam bardzo wzruszona.
Opowiadasz o formowaniu się coraz lepszej drużyny. Który mecz za kadencji Lavariniego był w tym kontekście najważniejszy?
Spotkanie z mistrzostw świata w 2022 roku, z drugiej fazy turnieju, kiedy wygrałyśmy 3:0 z Amerykankami w Łodzi. To był pierwszy mecz, w którym na dużej imprezie pokonałyśmy wielkiego rywala. Pokazał nam, że jeżeli w siebie uwierzymy i każda da z siebie maksa, możemy zajść naprawdę bardzo daleko.
ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl
To dobrze, że turniej olimpijski w Paryżu zaczynacie od Japonii, później mierzycie się z dużo słabszą Kenią, a dopiero na końcu w grupie czeka Brazylia, czyli w teorii najtrudniejszy przeciwnik?
Cieszę się, że będziemy w Paryżu kilka dni wcześniej, co pozwoli oswoić się z tym miejscem. Wydaje mi się, że po pierwszych dwóch dniach przebywania w wiosce opadnie z nas cały ten szok i skupimy się na pierwszych rywalkach. Mam poczucie, że Japonia to dla nas dobry rywal na otwarcie turnieju.
Joanna Wołosz jedzie do Paryża, żeby…
Żeby spełnić swoje marzenie i wygrać olimpijski medal.
ROZMAWIAŁ
JAKUB RADOMSKI
Fot. Newspix.pl
WIĘCEJ O SIATKÓWCE NA WESZŁO: