Reklama

Ten był kontuzjowany, ta też, a tego na igrzyskach nie chciała władza. Potem wszyscy zdobyli złota

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

19 lipca 2024, 18:50 • 39 min czytania 2 komentarze

Drugie najlepsze igrzyska w naszej historii, ale przede wszystkim – igrzyska przełomowe. Dla nas, bo to tam po raz pierwszy zanotowaliśmy tak fantastyczny występ. I dla świata, bo Japończycy pokazali zupełnie nową jakość organizacji. To igrzyska, które później wspominano przez lata jako wyznacznik standardu. A w Polsce – jako wyznacznik wyników.

Ten był kontuzjowany, ta też, a tego na igrzyskach nie chciała władza. Potem wszyscy zdobyli złota

Igrzyska nowoczesności

Igrzyska w Japonii? To miało się wydarzyć już w 1940 roku, ale z dwóch powodów nie doszło do skutku. Pierwszy? Wiadomo, II wojna światowa, igrzyska ogółem odwołano. Drugi? Japońska inwazja na Chiny, przez którą pewnie i tak ostatecznie to Helsinki zorganizowałyby całą imprezę. Po wojnie Tokio trochę się na organizację imprezy naczekało, ale nic dziwnego – Japonia była sojusznikiem III Rzeszy, krajem przegranym i zrujnowanym. Musiała się odbudować i udowodnić światu, że się zmieniła.

Dlatego o organizację wystąpiła dopiero, gdy mogła to zrobić. I prawo do ugoszczenia największej sportowej imprezy świata faktycznie dostała. W 1964 roku do stolicy Kraju Kwitnącej Wiśni trafiło nieco ponad 5000 sportowców. I wszyscy zgadzali się, że nigdy nie brali udziału w lepszej imprezie. Japońskie igrzyska były perfekcyjne. Idealnie zorganizowane, dopracowane w każdym calu.

Tak doskonałe, że kompletnie odmieniły obraz Japonii w oczach Zachodu. A o to przecież chodziło.

Reklama

Inna sprawa, że Japonia nie bała się nawiązań. Znicz olimpijski zapalił Yoshinori Saki, lekkoatleta i student, urodzony w Hiroszimie w dniu zrzucenia na to miasto bomby atomowej. To był symbol – tego, co minione, ale i przyszłości. Japończycy pokazywali, że olimpijskie ideały ostatecznie wygrały z wojną i przemocą. Musieli się też, oczywiście, na to wszystko wykosztować – na organizację wydali 200 miliardów jenów. Wiele obiektów powstało od nowa, ale starano się je wkomponować w architekturę stolicy.

CZYTAJ TEŻ: JEDEN OSZUKAŁ RYWALI, DRUGI RZUCIŁ WÓDKĘ, INNI PILI I PALILI. POLSKIE SUKCESY NA IO W MONACHIUM

Zmienił się też cały kraj. Przy okazji igrzysk postanowiono bowiem zmodernizować i okolicę. Uruchomiono choćby pierwszą na świecie superszybką kolej, czyli shinkansen. Po raz pierwszy transmitowano też igrzyska w kolorze, oczywiście tam, gdzie pozwalała na to technologia. W Polsce takiej możliwości nie było – nasi kibice mogli oglądać igrzyska, ale z 36-godzinnym opóźnieniem. Na żywo ratowały ich transmisje radiowe. A było o czym słuchać. Niesamowita była choćby historia Dawn Fraser, australijskiej pływaczki, czterokrotnej złotej medalistki olimpijskiej (w Tokio zdobyła jeden z tych medali), która na koniec igrzysk postanowiła przywłaszczyć sobie flagę olimpijską z pałacu cesarskiego. Złapano ją. I o ile cesarz jej to wybaczył, o tyle jej federacja wlepiła jej dziesięcioletnią dyskwalifikację.

A co z Polakami?

Cóż, ci musieli się zmierzyć z japońską kulturą, która wymuszała pewne rzeczy. Choćby – bycie punktualnym. Oddajmy głos Andrzejowi Piotrowskiemu, trenerowi żeńskiej sztafety 4×100 metrów, który w rozmowie z Jerzym Suszką, mówił:

Staliśmy się gorliwymi wyznawcami punktualności. Raz tylko dostaliśmy nauczkę. Zaraz na początku. Stadion treningowy przydzielono nam poza terenem wioski olimpijskiej. Oczywiście ze środkiem transportu. Na 24 godziny przed trzeba było wypisać zgłoszenie. Wypisałem. Panienki znały termin. Nazajutrz spóźniły się. Niewiele, o minutę. Samochodu już nie było. Więc do dyżurnego oficera. I cóż słyszę na moje grzeczne molestacje: „Sorry, miałeś samochód, ale twój samochód odszedł o oznaczonej godzinie. Punktualnie. Nie mam już dla ciebie samochodu. Wypadłeś z planu”. I trener zapłacił trzydzieści dolarów za taksówkę. Jechaliśmy 40 minut, przejazd środkiem olimpijskim trwałby 10. Olimpijczycy korzystali z pierwszeństwa przejazdu, z zapalonych świateł i policjanta na motocyklu, który otwierał drogę. Od tej pory skrupulatnie przestrzegaliśmy wymogu sekundowej punktualności.

Reklama

Z punktualnością trzeba było uważać. Spóźnienie na śniadanie równało się na przykład temu, że się go nie dostawało. Ale jeśli ktoś się dopasował, to wioska olimpijska była cudowna. Domki wygodne i przytulne. Wiele miejsc do zabawy, ale i treningów. Bardzo gościnni gospodarze. Były też sklepiki, choć Polaków bardziej kusiły te na mieście – wiele osób kupowało tam ubrania, niektórzy elektronikę, którą potem przywozili do kraju. Swoją drogą Polaków (i nie tylko) zachwycały też rowery miejskie. Japończycy już wtedy bowiem mieli system wypożyczania rowerów do przemieszczania się po mieście, które potem można było odstawić gdziekolwiek, a zbierały je specjalnie do tego oddelegowane ekipy.

Nas jednak interesuje jedna ekipa – polskich zawodników. I tak jak przy okazji tekstu o igrzyskach w Monachium, tak i tu zajmiemy się złotymi medalistami.

Papa i jego chłopcy

Zacząć trzeba od trenera. Bo to być może największa legenda polskiego boksu, przynajmniej tego olimpijskiego, choć sam medalu nigdy dla Polski nie zdobył. Ale jego wychowankowie dali nam ich mnóstwo – 24 z igrzysk (sześć złotych) i 61 z mistrzostw Europy (25 złotych). Feliks Stamm przez podopiecznych zwany był najczęściej „Papą”, nie mówili do niego na „ty”. W dużej mierze z szacunku.

Trenerem kadry był dobrych kilka dekad. Został nim w 1936 roku. Wcześniej Polaków prowadzili szkoleniowcy z zagranicy, którym asystował właśnie Stamm. Gdy na igrzyskach w Berlinie bokserzy wypadli słabo, uznano, ze pora na zmianę i jemu powierzono misję budowy polskiego boksu. Z miejsca przyniosła ona efekty – w 1937 roku na mistrzostwach Europy Polacy wywalczyli dwa złota i Puchar Narodów dla najlepszej drużyny Starego Kontynentu. Potem przyszła jednak wojna. Ale po niej to boks uratował naszą kadrę – brąz Aleksego Antkiewicza był bowiem jedynym medalem Polski na igrzyskach w Londynie w 1948 roku.

Do boksu Stamm trafił w sumie przypadkowo. Był w wojsku, kochał jazdę konną, brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej jako jeden z ułanów. W Grudziądzu, gdzie stacjonował, organizowano po wspomnianej wojnie walki w ramach rozrywki. Zwycięzca dostawał małą nagrodę – a to czekoladę, a to szklankę kakao czy coś innego. W kraju tak zniszczonym jak ówczesna Rzeczpospolita, to było dużo. Dlatego Stamm postanowił walczyć i okazało się, że ma do tego talent. W karierze stoczył jednak tylko jedenaście oficjalnych pojedynków (z bilansem 9-1-1), a potem postanowił skupić się na trenowaniu.

Feliks Stamm

Feliks Stamm (po lewej). Fot. Newspix

Wyszło, że to była doskonała decyzja. Miał do tego dryg. Znał już boks, a do tego okazał się doskonałym psychologiem i motywatorem. Nie było zawodnika, do którego nie potrafiłby dotrzeć. Był też w pewnym sensie nowatorem. Już przed wojną, gdy na ringach rządziły określone style, twierdził, że nie należy się ich sztywno trzymać, a pozwalać każdemu walczyć tak, by wykorzystał swoje atuty. I tym się kierował w późniejszej pracy.

O powodzeniu decydują zdolności pedagogiczne – mówił w rozmowie z Tadeuszem Olszańskim. – Umiejętność poznania ludzi i przekazania im własnej wiedzy. Trener musi wymagać od zawodnika pełnego zaangażowania, ale jednocześnie winien być przykładem i wymagać od siebie. Nie można wychowywać słowami, deklaracjami, a jedynie praktyką, osobistym przykładem. Trener zdobywa autorytet i zaufanie wtedy, gdy zajmuje się zawodnikiem nie tylko na sali, ale i poza salą, gdy służy mu radą nie tylko w ringu. Tylko taki układ stosunków daje mu prawo – na zasadzie męskiej umowy – wymagać od zawodnika wytrwałości i odpowiedniego zachowania.

Innymi słowy: Stamm najpierw chciał zawodnika poznać, pokazać mu, co ten może osiągnąć, zadbać o niego, a dopiero potem wymagać. I to bokserom się podobało. A że przy okazji okazało się, że mamy w kraju wielu chłopaków z predyspozycjami do walki w ringu, to szybko staliśmy się potęgą. Trener za ich sprawą został wkrótce bohaterem narodowym. Choćby w 1953, gdy w czasie mistrzostw Europy organizowanych w Warszawie, fani nosili go na rękach po pięciu złotach Polaków.

A przecież największe sukcesy były jeszcze przed polskim boksem. Bo to Tokio stanowiło jego absolutny szczyt.

„Ich było trzech. Jeden leży, drugi leży…”

Na podstawie życia Mariana Kasprzyka powstał między innymi film „Bokser” w reżyserii Juliana Dziedziny, w którym główną rolę zagrał Daniel Olbrychski. Zresztą całkiem niezłe dzieło. Pisano też powieści, zdarzały się nowele. Słowem – interpretowano je na wiele sposobów. Ale nic dziwnego, bo w życiorysie Kasprzyka faktycznie sporo się działo. Zdarza się jeszcze, że sam o tym opowiada, bo nadal żyje. Ze złotych medalistów w boksie z Tokio – jako jedyny.

Fragmenty rodem z powieści w jego życiu zaczynają się, gdy był jeszcze niemowlakiem. Ojca wywieziono wtedy na roboty do Niemiec. Dostał zgodę na sprowadzenie rodziny, ale przymusowi robotnicy nie mogli przewozić małych dzieci. Marian został więc ukryty… w walizce. Ponoć ani razu się nie rozpłakał, a niemieccy żołnierze nie postanowili – co im się zdarzało – przebijać bagaży bagnetami.

Po wojnie wraz z rodziną wrócił do kraju. Boksować zaczął jako nastolatek. Miał 19 lat, gdy stoczył pierwszą oficjalną walkę. I od razu sensacja – wygrał w niej bowiem z Henrykiem Niedźwiedzkim, brązowym medalistą igrzysk w Melbourne, rozgrywanych dwa lata wcześniej. Szybko zaczęto Kasprzyka przezywać „Małym Pappem” lub „Polskim Pappem”. Przypominał bowiem znakomitego węgierskiego pięściarza. Zgadzała się siła ciosu, odwrotna pozycja, sposób walki, a nawet wygląd.

Na swoje pierwsze igrzyska pojechał do Rzymu, w 1960 roku. I to mimo tego, że przegrał walkę z Jerzym Kulejem, która w teorii miała zadecydować o tym, kto tam wyruszy. Zaskoczony zapytał trenera, o co chodzi. Stamm powiedział mu: „Ty jesteś turniejowcem, w Rzymie wszystkich poprzewracasz”. Wyszło.. prawie idealnie. Kasprzyk faktycznie znokautował Hiszpana Garcię (który sam nosił przydomek „króla nokautu”), potem wygrał z kolejnym rywalem, a w ćwierćfinale pokonał Wołodię Jengibariana, znakomitego radzieckiego pięściarza, mistrza olimpijskiego z Melbourne.

I to ta walka sprawiła równocześnie, że… nie zdobył złota. Po jednym z zadanych mu ciosów zrobił się bowiem krwiak.

Nasz lekarz, dr Jerzy Moskwa, natychmiast wpakował mnie do samochodu i zawiózł do wioski olimpijskiej, ale była ona odległa o dobrych kilka kilometrów i nim dojechaliśmy, już zastygł skrzep. Lekarze usiłowali ściągnąć krew z opuchlizny, ale nic z tego nie wyszło. Płakałem ze złości, dlaczego zaraz po zejściu z ringu nie pociągnąłem pazurem po skórze i nie rozciąłem jej? Może wtedy krwiak nie przysłoniłby całkiem prawego oka, może wtedy mógłbym walczyć… – mówił Tadeuszowi Olszańskiemu.

Skończyło się więc na półfinale, czyli brązowym medalu.

Marian Kasprzyk

Marian Kasprzyk trafia Jerzego Kuleja. Fot. Newspix

Kasprzyk wciąż był jednak bardzo młody, stąd poprawić ten wynik chciał w Tokio. Ale już rok po rzymskich igrzyskach załatwił sobie dożywotnią dyskwalifikację. Nie tylko z boksu, w ogóle ze sportu. Za co? Za pobicie milicjanta. Gruba sprawa, trudno było tak naprawdę o większe przewinienie.

To było tak, że wchodziłem do restauracji, a on wychodził. Był wypity i mnie popchnął. Ja na to: przepraszam. A on: co ty, gówniarzu! Ja odchodzę, on za mną i uderzył mnie w twarz. Rozciął mi wargę. Drugi raz już nie trafił. Stało się tak, jak się stało. Ich było trzech. Jeden leży, drugi leży… Nie wiedziałem, że to milicjant. W cywilu był, wypity. On miał jakieś 30 lat, mówili o nim, że fajny facet. Ale nie było szans, żeby się potem jakoś dogadać. Skończyło się tak, że jego wyrzucili z pracy, a mi dali 8,5 miesiąca wyroku. Zrobili ze mnie chuligana.[…] Nigdy nie czułem się tak pokrzywdzony, jak wtedy. Zaraz zabrali mnie do więzienia w Katowicach. Było ciężko. Niewiele brakowało, a bym się dorobił większego wyroku. W żartach do kogoś powiedziałem: uważaj, bo z butów wyskoczysz. Potem mnie prowokował: ty łobuzie, ty chuliganie. Kiedy mnie zawiesili? Od razu, na procesie. Powiedzieli, że nie mogę być przykładem dla młodzieży, że jestem chuligan – mówił nam w przeszłości sam Kasprzyk.

Wciąż jednak wierzył w niego Feliks Stamm. Długo trwała zresztą walka o anulowanie dyskwalifikacji, włączyli się w nią prawnicy, profesorowie, a swoje zdanie o Kasprzyku przekazał też Zbigniew Pietrzykowski, który sam cieszył się znakomitą opinią. Tę walkę poza ringiem udało się wygrać, więc Marian do kadry wrócił – dwa lata po swoim przewinieniu. I znów, jak przed Rzymem, Papa zaufał swojemu „złemu chłopcu”, mimo że ten przegrał walkę na mistrzostwach Polski, przed igrzyskami, z Leszkiem Drogoszem.

I znów miał nosa. Kasprzyk w Tokio bezproblemowo przechodził przez kolejne rundy. Aż do finału. A tam kolejny dramat.

Pierwsza runda walki, robię zwód, biję prawym sierpowym. Aż mi świeczki stanęły w oczach, ręka poszła, złamałem kciuk. Po pierwszej rundzie mówię o tym do trenera, ale do niego nie dochodzi. To był szalony dzień, trener Stamm był w ogromnych emocjach, cieszył się, denerwował. Dopiero po drugiej rundzie do niego doszło, że mam złamany palec. Mówię: rękę złamałem. Gdzie?! Złapał mnie za przegub. Nie, nie, kciuk. To co, poddać cię? Nie, jedziemy dalej! Tu dobrze widać relację trenera z zawodnikiem. Krótka piłka: poddać cię? Nie, jedziemy dalej. Dziś trener musiałby rozmawiać, przekonywać, że szkoda poddać, ale z drugiej strony może głupio rozbijać rękę i tak dalej. U nas było krótko: poddać, czy nie. Mówię: ile dam radę, tyle będę boksował. Wygrałem 4:1 – wspominał w rozmowie z Weszło.

Wygrał więc. A wraz z nim wygrał też trener Stamm. A co działo się dalej? Kasprzyk powalczył jeszcze do Meksyku, tam jednak splot okoliczności sprawił, że przegrał – po słabej walce – w I rundzie. Potem skończył karierę. Co ciekawe, nigdy nie został też… mistrzem Polski. Ale ma w dorobku znacznie cenniejszy tytuł.

Nokaut za nokautem

Był jedynakiem. Matka była zapracowana, rodzina miała problemy z pieniędzmi, trudno było dopilnować pełnego energii syna. Ten uciekał ze szkoły, sam wspominał, że sporo w tamtym okresie „chuliganił”. Na prostą wyszedł nie tyle przez boks, co przez to, że trener Wiktor Szyiński – pracujący w częstochowskiej Skrze – boksować mu… nie pozwolił. Jerzy Kulej przyszedł tam, gdy miał 12 lat i z miejsca został wyrzucony za drzwi.

Wrócił po kolejnych czterech latach. Już nie jako mały chuligan, a ułożony młodzieniec. Wtedy został zaakceptowany.

Początkowo fascynowały go jednak inne sporty. Przed boksem uprawiał między innymi pływanie, na 100 metrów motylkiem został nawet nieoficjalnym mistrzem Częstochowy. Za idola uważał Marka Petrusewicza, medalistę mistrzostw Europy (na 200 klasycznym) z Turynu z 1954 roku. Lubił też żużel, często chodził na stadion Włókniarza, bo za sąsiada miał jednego z zawodników tej ekipy. Próbował też – co naturalne – grać w piłkę, ale sam potem twierdził, że brakowało mu talentu. Miał za to charakter. Potrafił przebiec 45 kółek wokół boiska, gdy koledzy kończyli na 15.

W końcu trafił jednak do boksu. W dużej mierze za sprawą kolegi, który namówił trenera, by ten dał Jurkowi szansę. Na testach, jakie mu zorganizowano, Kulej wypadł tak dobrze, że trener pytał, gdzie wcześniej boksował. A prawda była taka, że nigdzie. Po prostu – chcąc się odpowiednio zaprezentować – dorwał gdzieś podręcznik boksu i studiował prezentowane tam postawy. Łatwo to wszystko podłapywał, stąd szybko stał się jednym z czołowych polskich bokserów w wadze lekkopółśredniej.

Szybko zainteresował się nim więc również Feliks Stamm, który jednak – jak już wiemy – nie zabrał go na igrzyska do Rzymu, kosztem Mariana Kasprzyka. Być może słusznie, Kulej był bowiem dość kruchy psychicznie, Papa starał się do niego dotrzeć, wiedział o tych problemach, zdawał sobie sprawę, że byle drobiazg potrafi kompletnie rozstroić jego podopiecznego. Stamm miał więc swoje sposoby. Weźmy choćby mistrzostwa Europy z 1963 roku, gdy „zbudował” Kuleja, mówiąc radzieckim dziennikarzom, oblegającym Zbigniewa Pietrzykowskiego: „Zostawcie na chwilę Zbyszka. Chcecie pokazać czempiona? Dajcie kamery na Jerzego Kuleja, on wygra swoją wagę!”. Oczywiście zrobił to tak, by Kulej słyszał. I faktycznie, okazało się, że ten niedługo po tym został mistrzem.

Rok później wygrał też igrzyska. W Tokio był bezkonkurencyjny. Do półfinału dotarł bez trudu, dopiero tam ciosami napoczął go Eddie Blay z Ghany. Ale Kulej tę walkę wygrał. Był po niej jednak obolały, do tego miał sporo guzów na głowie – ponoć nie mógł się nawet uczesać. Tymczasem w finale czekał na niego Eugeniusz Frotow, doskonały radziecki pięściarz. Obaj walczyli dziewięć miesięcy wcześniej, wygrał Rosjanin. Trener Stamm i Jurek stwierdzili, że potrzebna będzie zmiana strategii. Więc Kulej, który zawsze zasypywał rywali gradem ciosów, szybko przechodząc do ofensywy i skracając dystans, tym razem wyczekiwał na to, co zrobi rywal. Atakować miał od połowy drugiej rundy. W trzeciej – mógł robić, co tylko chciał. Taktyka odniosła pełen sukces, na szyi Polaka zawieszono złoto.

Jerzy Kulej

Jerzy Kulej. Fot. Newspix

Czy to koniec tej historii? Nie no, gdzie tam. Kulej bowiem mógł być mistrzem olimpijskim, ale została mu młodzieńcza tendencja do wpędzania się w kłopoty. Niemal ominął przez nią drugie w życiu igrzyska.

Najpierw, 18 czerwca 1968, niedługo przed olimpiadą, uległ wypadkowi samochodowemu. Jego auto kilkukrotnie koziołkowało, Kulej uderzył głową w szybę, miał pooraną twarz. W szpitalu zszywano ją podobno przez 10 dni. Początkowo mówiło się też, że uszkodził kręgi szyjne, ale to się nie potwierdziło. I choć lekarze zalecali mu, by nie wracał do treningów, nie posłuchał ich. Wyszło na jego, bo szybko dostał nominację do kadry olimpijskiej, którą niemal stracił, gdy na zgrupowaniu w Zakopanem znokautował czterech milicjantów, jednego po drugim, przebijając tym samym wynik Kasprzyka. Dodajmy, że sam Kulej był… oficerem MO. Od zakazu wyjazdu na igrzyska, a nawet więzienia uratował go, oczywiście, Stamm, który oficjelom powiedział wprost: „gwarantuję wam, że Jurek zdobędzie złoto w Meksyku”, ręcząc za to również swoją posadą.

Na igrzyskach mógł więc zrobić tylko jedno – wygrać. Tak też zrobił, choć finałowy pojedynek z Kubańczykiem Enrique Requeiferosem należał do najtrudniejszych w jego karierze. W pewnym momencie sobie tylko znanym sposobem utrzymał się na nogach po trzech ciosach ze strony rywala. Wspominał, że przed oczami widział „ciemną plamę, w którą z uporem bił”. To przyniosło efekt, bo na kartach punktowych lepszy był u trzech z piątki sędziów. I wygrał, broniąc złoty medal sprzed czterech lat, a przy okazji siebie i trenera.

Po Meksyku poboksował jeszcze kilka lat, po czym… z dnia na dzień skończył karierę i to niedługo przed igrzyskami w Monachium. Zadzwonił wtedy do Jacka Żemantowskiego, znanego dziennikarza i w telewizyjnym studiu powiedział mu, że kończy karierę. Fani mieli potem pretensje do samego Żemantowskiego, którego obwiniano o to, że Kulej skończył z boksem właśnie przez niego.

Prawda była jednak taka, że to był jedyny sposób, by zrobić to skutecznie i w miarę bezboleśnie – jak z plastrem zerwanym jednym, stanowczym ruchem. Bezboleśnie nie przebiegały za to lata po karierze. Zaczęło się dobrze – Kulej najpierw z powodzeniem ukończył studia, został też ekspertem telewizyjnym i zagrał epizodyczne rólki w kilku filmach. Potem jednak lokal „Ring”, który otworzył na warszawskiej starówce, splajtował, przynosząc mu problemy finansowe i nadzór komornika.

Zasuszony, zabiedzony chłopiec

Nie miał – jak Kasprzyk i Kulej – talentu do wpędzania się w kłopoty, ale przez nich i do niego przylgnęło hasło „zły chłopiec”. Tymczasem Józef Grudzień był jak najbardziej przykładnym mężem, ojcem i pracownikiem. Boks w jego życiu pojawił się przez brata, Władysława, który uprawiał pięściarstwo i czasem przywoził do domu rękawice, by młodszy brat mógł je założyć. Sam Józek początkowo uprawiał siatkówkę, z boksem polubił się dopiero w technikum we Wrocławiu, gdzie trafił głównie dlatego, że rodzinne gospodarstwo na wsi nie było w stanie wyżywić wszystkich członków rodziny.

Razem z kolegami „boksował” w internacie, gdy jeszcze nie mogli dostać się na salę treningową – owijali sobie wtedy dłonie ręcznikami i udawali swoich idoli, których znali wyłącznie z transmisji radiowych. Dla Grudnia takim był Leszek Drogosz. Lecz nawet wtedy nie podjął jeszcze decyzji o bokserskiej karierze. Zrobił to kilka lat później. I choć brzmi to dziwnie, to ostatecznie boks wybrał ze względu na to, że… był mały. – Gdy w 1955 roku zaczynałem uprawiać boks, to byłem takim zasuszonym, zabiedzonym chłopcem 15-, 16-letnim, który szukał swoich szans w uprawianiu sportu, a boks wybrałem dlatego, że byłem mały, szczupły, a tam są kategorie począwszy od 48 kg, na której zacząłem, a doszedłem do 60 kg i wagi lekkiej – mówił Interii.

Początkowo długo pozostawał w cieniu Kazimierza Paździora, to ze względu na niego nie pojechał na igrzyska do Rzymu. Życzył jednak starszemu koledze złota, a ten faktycznie je zdobył. Józek przebił się dopiero, gdy Paździor skończył karierę. Był już wtedy bokserem warszawskiej Legii, bo zaoferowano mu w Warszawie pracę i mieszkanie. Na Dolnym Śląsku, bliżej rodziny, takiej oferty nigdy nie dostał. Dla Grudnia było to istotne, bo już w wieku 19 lat był żonaty, szybko urodził mu się syn, a w Warszawie przyszedł na świat drugi.

Józek łączył więc pracę z treningami, a w karierze wspierała go żona, zajmująca się domem. Ponoć postawiła sobie za punkt honoru, by Grudzień po ślubie nie notował wyników gorszych niż przed nim. I tak się stało, ba, to właśnie jako żonaty gość szedł w górę, aż do sukcesu w Tokio. Choć mało brakowało, by na igrzyskach nie wystąpił. Co prawda nie pobił żadnego milicjanta, ale przy okazji ligowej walki w kwietniu doznał kontuzji prawej dłoni. Po raz trzeci w karierze.

Józef Grudzień

Józef Grudzień (po prawej). Fot. Newspix

Pojedynek dokończył, nawet wygrał, ale rękawicę trzeba było rozcinać po nim nożyczkami, bo dłoń była tak opuchnięta, że nie dało się jej zdjąć. Cóż poradzić, ręka w gips, powrót do treningów dopiero w sierpniu. Na szczęście igrzyska zaczynały się dopiero w październiku, Józek zdążył odzyskać formę, wbrew opiniom lekarzy. Sam wspominał, że w swoim życiu po raz pierwszy czuł prawdziwy strach, gdy – po miesiącach ugniatania gumowej piłeczki i marszobiegach, bo tylko tak mógł trenować – miał podejść do worka i zacząć w niego uderzać. Przełamał się, ręka wytrzymała. Wtedy wiedział, że pojedzie na igrzyska.

W Tokio był w tak genialnej formie, że eksperci po kilku walkach już wieszali na jego szyi złoto, uznając, że nikt go nie zatrzyma. Od Wiliktona Barannikowa, swojego rywala, był szybszy w każdym aspekcie, choć ten walczył tak, że z każdym innym rywalem zdobyłby złoto. Józkowi zostało tylko wysłuchać Mazurka Dąbrowskiego, przetrwać dekorację, poczekać na walki kolegów i wreszcie mógł się… wyspać, co zrobił w trakcie powrotu do kraju. W Tokio bowiem nie był w stanie zmrużyć oka, był zbyt nerwowy. Już po finale dostał też telegram od żony z gratulacjami za brąz. Ten przyszedł bowiem po tym, jak Grudzień wszedł do półfinału (co dawało medal), ale schował go przed nim Stamm, nie chcąc, by jego pięściarz się zdekoncentrował.

Jego przygoda z igrzyskami skończyła się cztery lata później. W Meksyku nie obronił złota, ale zdobył srebrny medal. Też dobrze.

***

Gdy Józef Grudzień zdobył złoto w Tokio, orkiestra odgrywająca „Mazurka Dąbrowskiego” ponoć nieco fałszowała. Szybko jednak się poprawiła, bo nasi trzej bokserzy zdobyli swoje złota… w ciągu godziny! W dodatku każdy z nich w finale pokonał reprezentanta Związku Radzieckiego. Japończycy żartowali potem, że nauczyli się naszego hymnu na pamięć. A z trybun kolegów z kadry dopingowały członkinie sztafety 4×100 metrów.

I to o nich trzeba teraz opowiedzieć.

„Obie ręce były niewładne”

Dziś pamięta się przede wszystkim o dwóch. Duet K-K, tak je zwano. Jedna to Irena Kirszenstein, która kilka lat po igrzyskach zmieni nazwisko i stanie się Ireną Szewińską. Druga – Ewa Kłobukowska. Obie młode, fenomenalnie biegające i utalentowane. Jedna w przyszłości zostanie legendą, a o drugiej – z powodów od niej niezależnych – większość fanów zapomni. Największy sukces w czasie tamtych igrzysk odniosły wspólnie, w sztafecie, choć miały też indywidualne – Kirszenstein była druga w biegu na 200 metrów i skoku w dal (Japończycy pokochali ją po takich występach i już zawsze była tam mile widziana), a Kłobukowska zgarnęła brązowy medal na królewskim dystansie 100 metrów.

Były z jednego rocznika, 1946. Stąd łatwo je porównywać. Obie wystrzeliły właściwie znikąd, Szewińska karierę zaczęła tak naprawdę w 1962 roku. Dwa lata później jechała już na igrzyska. I pozwólcie, że o jej historii krótko, bo jest dobrze znana. Był więc w niej wielki sukces w Tokio. Potem poprawka w Meksyku (dwa medale), ale ze zgubioną pałeczką w sztafecie, po której – przy antyżydowskich nastrojach – rozpowszechniano o Szewińskiej obelżywe komentarze. W Monachium, dwa lata po urodzeniu dziecka, zgarnęła brąz. A potem przerzuciła się na 400 metrów i odżyła. Pobiła rekord świata, została mistrzynią olimpijską w Montrealu. Dotrwała jeszcze do Moskwy, ale tam już nie zdobyła medalu.

A co z Kłobukowską? To miał być nasz drugi diament. Młodsza o kilka miesięcy od Szewińskiej, w Tokio biegała jako świeżo upieczona 18-latka. Podobnie jak Irena, tak i ona zaczęła treningi jakieś dwa lata przed igrzyskami. Wcześniej chciała być księgową. Była skromną dziewczyną, wyróżniała się jedynie na bieżni, ale nie od razu. Gdy trafiła na stadion Skry, była najsłabsza w swojej grupie. Porównywalnie wolno biegała jedynie… Szewińska. Obie czyniły jednak wielkie postępy i wreszcie stało się pewne, że muszą jechać na igrzyska.

Wtedy Kłobukowska doznała kontuzji.

Kontynuowała jednak treningi, jeździła na rowerze, bo przy pękniętej kości śródstopia na to mogła sobie pozwolić. Zdążyła wrócić do formy i znalazła miejsce w kadrze na Tokio. A to było ważne też dla naszej sztafety, bo wiadomo było, że z Kłobukowską szanse na jej sukces są znacznie większe. Zresztą jeśli o sztafetę chodzi, to jej droga do Japonii była pełna przygód. Ostatecznie wystartowały tam Teresa Ciepły, Irena Kirszenstein, Halina Górecka i Ewa Kłobukowska, ale gdyby wymienić dwie, nawet trzy zawodniczki na inne, które mogły wziąć udział w tym biegu, pewnie nadal byłaby to sztafeta światowej klasy.

Kirszenstein i Kłobukowska

Irena Kirszenstein przekazuje pałeczkę Ewie Kłobukowskiej. Fot. Newspix

Mieliśmy wtedy w Polsce doskonałe sprinterki. Zresztą do Japonii poleciały też rezerwowe – Maria Piątkowska i Barbara Sobotta. Trener Andrzej Piotrowski, twórca sukcesów naszych sprinterek, miał więc ból głowy, ale taki, z którego się cieszył. Bo sztafeta miała przed Tokio sporo przygód. O ile cieszyć musiało pojawienie się dwóch wielkich talentów, o tyle kontuzje – poza Kłobukowską poważnego urazu doznała też Sobotta, na tyle, że mało kto wierzył w jej wyjazd na igrzyska, ale ona się uparła i faktycznie poleciała – sprawiały problemy. Podobnie jak ustalenie składu. Ot, weźmy pierwszy z brzegu przykład: gdy Kirszenstein stała się pewniaczką do biegania w Tokio, Polki pobiegły raz bez niej i… pokonały Amerykanki. Startowały zresztą wtedy w składzie Piątkowska, Sobotta, Górecka i Elżbieta Szyroka, która do Tokio nie została zabrana.

Teresa Ciepły została z kolei niedługo przed igrzyskami matką. Ale też zapowiedziała, że nie ma zamiaru rezygnować z wyjazdu i szybko wróciła do formy. Ba, w Japonii dobyła też medal na 80 metrów przez płotki (zasługa trenera Piotrowskiego, który kazał sprinterkom trenować płotki, a płotkarkom sprinty). W dodatku dokonała tego w swoje urodziny. Jej talent odkryto zresztą w tragicznych okolicznościach. Mała Teresa wraz z rodzicami została wywieziona na roboty do Niemiec. Tam wszyscy trafili blisko miasta, które alianci często bombardowali. „Wycieczki” do oddalonego o 1500 metrów schronu były więc codziennością. – Gdy wbiegaliśmy do schronu, Teresa już tam była ze swoją lalką. To był wcielony diabeł, ta dziewczyna. Nikt za nią nie nadążył, gdy biegła – wspominała później jej matka.

Ciepły miejsce w sztafecie wywalczyła ostatecznie w wewnętrznym sprawdzianie, podobnie jak Górecka. – Przed odlotem do Tokio cała szóstka była w pełnej gotowości i wykazywała tendencję zwyżkową. Wsiadając do samolotu Marysia [Piątkowska] wiedziała, że w Tokio czeka ją eliminacja. Na wspólnym zebraniu zapowiedziałem, że będą się eliminować cztery zawodniczki: Piątkowska i Ciepły o pierwszą zmianę, Sobottowa i Górecka o trzecią. Kłobukowska i Kirszenstein zostały zwolnione. Chodziło o to, aby nie obarczać młodych dodatkowym stresem. Zgodziły się wszystkie. Wiedziały, że chodzi o dobro nadrzędne, o zwycięstwo, o to żebyście mogli napisać: “biało-czerwona zawisła na najwyższym maszcie” – wspominał trener Piotrowski.

Ostatecznie odpadnięcie ze sztafety mocno przeżywała Piątkowska, która po igrzyskach planowała zakończyć karierę. Płakała, ale do końca wspierała koleżanki, również wtedy, gdy rozgrzewała się przed ich startem, by w razie urazu którejś móc od razu wejść na bieżnię. Urazów jednak nie było, Polki wyszły więc na stadion we wspomnianym składzie. Na pierwszej zmianie Ciepły, potem pałeczkę dostawała Kirszenstein, następnie Górecka, a do mety pędziła – i to jak pędziła! – Kłobukowska. Najlepiej o tym biegu opowie jednak sam trener. Posłuchajmy więc Andrzeja Piotrowskiego w rozmowie z Jerzym Suszką:

Poleciałem na koronę stadionu. Chciałem zobaczyć z góry. Przedarłem się przez tabuny porządkowych i siadłem na ostatniej ławce, na wysokości zmiany Teresa – Irena… Widziałem tylko dwie sztafety. Naszą i amerykańską. Nasze na czwartym, Amerykanki na piątym. Nie mam pojęcia, jak biegły Angielki, Rosjanki, Niemki. Do dziś mam przed oczami te dwa tory, tych osiem dziewcząt. Cztery białe i cztery czarne. Wystarczy przymknąć oczy. W prawej ręce trzymałem papierosa, lewą włączyłem wiszący na szyi stoper. Gdy wygrały, nie mogłem wyłączyć, by złapać czas. W drugim ręku kończył mi się papieros. Parzył palce, a ja nie czułem. Obie ręce były niewładne. Potem lekarz wyjaśnił: miałem spastyczne zaciśnięcie palców.

Polki nie tylko pokonały Amerykanki, ale też pobiły rekord świata. A także… ukradły pałeczkę. Trener nakazał im bowiem za nic jej nie oddawać. Kłobukowska uciekała więc od sędziego, który zbierał pałeczki po biegu i przekazała ją Teresie, która długo nie myśląc, schowała ją pod koszulkę. Pałeczka ostatecznie wróciła do kraju razem z członkiniami naszej złotej sztafety. A co działo się z nimi dalej?

Sztafeta 4x100 Tokio

Niepełna sztafeta 4×100 z Tokio. Od lewej: Halina Górecka, Irena Kirszenstein, Elżbieta Bednarek, trener Piotrowski, Danuta Straszyńska i Ewa Kłobukowska. Fot. Newspix

O Kirszenstein – później Szewińskiej – już wiemy. Teresa Ciepły skończyła karierę niedługo po igrzyskach. Halina Górecka w 1965 roku wyjechała do RFN i wyszła tam za mąż, wystąpiła nawet na igrzyskach w Meksyku 1968, w barwach Niemiec, ale bez sukcesów. A Ewa Kłobukowska zniknęła po dwóch latach. Według oficjalnej wersji z powodu kontuzji. A nieoficjalnie, ale zgodnie z prawdą – wprowadzone wówczas testy płci, mające na celu sprawdzić czy aby zawodniczki zza żelaznej kurtyny nie są czasem mężczyznami. Zresztą kilka z nich testom się nigdy nie poddało, a gdy te wprowadzono, po prostu zakończyły karierę, co tylko rozbudzało podejrzenia. Badanie sportsmenki określały jako „straszne”, „poniżające” i „brutalne”. Żeby podkreślić absurd sytuacji, warto dodać, że badano nawet te zawodniczki, które… były już po narodzinach dzieci.

Kłobukowska przeszła badanie w 1966 roku, po genialnym występie w mistrzostwach Europy. Pobiegła tam na tyle dobrze, że cały proces badań postanowiono powtórzyć, ale wyłącznie u naszych reprezentantek. W przypadku Ewy stwierdzono „mozaikowatość chromosomów”. W skrócie: zdarzało się, że niektóre komórki miały za dużo chromosomów, przez co Kłobukowską wykluczono z rywalizacji. Dopiero w latach 90. stwierdzono, że to absurd i taką metodą nie da się niczego dowieść. Kłobukowskiej jednak nigdy nie przeproszono i nie zrehabilitowano, choćby oddając jej rekordy, które ustanowiła, a które zostały jej zabrane. W jednej chwili, przez niekompetentne badanie, straciła wszystko. Wszystko… poza medalami. Te bowiem jej zostawiono, choć logiki w tym za grosz.

A samo badanie najpewniej było polityczną zemstą naszych „towarzyszy” z NRD i ZSRR, którzy nie mogli się pogodzić z tym, jak dobrze biegają nasze sprinterki. Później zresztą rozpowszechniano plotki dotyczące Szewińskiej, ale ta urodziła dziecko, więc sprawa ucichła. Kłobukowska z kolei wpadła wręcz w depresję, ale ostatecznie się z niej dźwignęła, skończyła studia i została księgową.

Tak jak pierwotnie chciała.

Kangur ze Śląska

Urodził się w niemieckiej rodzinie, polskiego w ogóle w domu nie używano. Był rok 1935, na nazwisko miał Schmidt, spolszczono je dopiero po wojnie, gdy jego rodzinne Miechowice (wcześniej Miechowitz), leżące blisko Bytomia, stały się polskim miastem. Wtedy stał się Józefem Szmidtem. W nowym kraju rodzina nie miała lekko. Ojciec zginął w Norwegii jako żołnierz, do Niemiec nie było jak jechać, bo brakowało pieniędzy (raz, gdy zebrała je matka Józefa człowiek, który miał ich tam przetransportować, zniknął z zapłatą). Trzeba było się dopasować.

Józek nie miał lekko. Wszyscy wiedzieli, że jest z niemieckiej rodziny. Znali losy jego ojca. Często obrywał od innych dzieciaków. – Pamiętam jedną sytuację jak dziś, nigdy tego nie zapomnę. Tam, gdzie mieszkałem, było kino. Prowadziły do niego wielkie wrota, które po otwarciu były przytrzymywane przez haki. Przywiązali mnie kiedyś do tych haków i zaczęli uderzać drzwiami. Czułem się jak w rzeźni – opowiadał po latach Onetowi.

Do lekkoatletyki trafił ostatecznie przez brata, Edwarda. Ten był sprinterem, startował nawet na mistrzostwach Europy. Józef pracował w warsztacie samochodowym, a Edek przychodził do niego i namawiał do treningów, bo „nie chciało mu się trenować samemu”. Początkowo Józef nie dawał się zaciągnąć na stadion, ale w końcu uległ. I okazało się, że szybkością dorównuje bratu, a do tego jest niezwykle skoczny. Brat na siłę zapisał go do sekcji lekkoatletycznej Górnika Zabrze. Plan dnia Józefa od tamtej pory często wyglądał tak: pobudka o 5 rano, praca, podróż przez Śląsk i powrót do domu, około 23.

Początkowo trenował kilka konkurencji, ostatecznie został w trójskoku, choć nawet w późnych latach kariery bywało, że pobiegł na przykład w sztafecie 4×100 metrów. Szybki był bowiem niesłychanie. Wraz z trenerem Tadeuszem Starzyńskim stworzyli wręcz nowy styl trójskoku, „biegowy”, potem zwany polskim. Dziś już powszechnie stosowany, bo znacznie prostszy od tradycyjnego, radzieckiego, bazującego na odbiciu w górę. Swoją drogą, jak szybki jest Szmidt łatwo było się przekonać w 1964 roku w Spale, gdy lekkoatleci przygotowywali się do igrzysk w Tokio. Jeszcze przed swoją kontuzją Józef odbywał tam pojedynki z Wiesławem Maniakiem, naszym stumetrowcem, który wkrótce miał na igrzyskach zostać czwartym zawodnikiem na setkę, „najszybszym z białych”. Biegali na 30 metrów, dziesięć startów. Wszystkie wygrał Szmidt, a Maniak tylko wściekle uderzał pięścią o bieżnię.

Gdy Szmidt zaczął treningi, miał 20 lat. Już rok później skakał ponad 15 metrów i… trafił do wojska, gdzie jego nowa kariera mogła się załamać. Ale Edward wykorzystał znajomości, brat pojechał do Wrocławia i został tam zawodnikiem Śląska, który jednak… nie miał nawet sekcji lekkoatletycznej. Oficjalnie przebywał więc tam jako piłkarz, ale trenował nadal trójskok. Wkrótce został mistrzem kraju, a niedługo potem – Europy. Po ledwie trzech latach treningów. Wszyscy kibice niecierpliwie czekali więc na igrzyska w Rzymie, w 1960 roku. Choć w 1959 Józef zaliczył gorszy sezon, akurat rozstał się z trenerem Starzyńskim. Widząc pogorszenie rezultatów, obaj szybko do siebie wrócili. I słusznie.

Bo jeszcze przed igrzyskami na Stadionie Leśnym w Olsztynie Józef Szmidt odleciał w kosmos. Jako pierwszy trójskoczek przekroczył wtedy magiczną granicę 17 metrów i ustanowił rekord świata. Ponoć wszystko to zresztą dzięki… żabie, która pojawiła się na rozbiegu w trakcie rozgrzewki. – Myślę, poczekam, niech sobie pójdzie bo ja niechcący rozdepczę. Ale ona nie chciała współpracować. Wziąłem ją więc żeby przenieść na trawnik i wtedy obsikała mi rękę, ropucha jedna. Wszystko przed tym skokiem. Tak mnie tym sikaniem rozluźniła, że roześmiałem się i podszedłem na luzie. Skoczyłem 17 m i 3 cm. Rekord świata – opowiadał na łamach „Rzeczypospolitej”.

Sędziowie mierzyli jego rekordowy skok dobre pół godziny. Tak długo upewniali się, że wszystko jest w porządku. Z kolei operator Polskiej Kroniki Filmowej zapomniał przestawić ustawienia w kamerze i nakręcił wszystko w zwolnionym tempie. A sam Józef Szmidt wspominał, że rozmiar swojego wyczynu uświadomił sobie tak naprawdę dopiero w szatni.

Do Rzymu jechał więc jako wielki faworyt. Nie zawiódł. Skoczył 16.81 m, nowy rekord olimpijski, i pokonał Władimira Gorajewa o 18 centymetrów. I to mimo tego, że przed wyjazdem doznał zapalenia korzonków nerwowych, co utrudniało mu skakanie. Nawiasem mówiąc – Szmidt dołożył się też do zdobycia innego złota w Rzymie. Pożyczył bowiem swoje buty Elżbiecie Krzesińskiej. Były o dwa numery za duże, ale Polka się tym nie przejmowała i zgarnęła tytuł mistrzyni w skoku w dal.

No dobrze, ale my nie o tych igrzyskach. Co z tym Tokio?

Ano w Tokio mógł… w ogóle nie wystartować. 23 czerwca 1964 roku Szmidt doznał zapalenia kaletki, bo po podanym wcześniej przez lekarza zastrzyku wdało się zakażenie. Profesor Adam Gruca, specjalista od takich zabiegów, otworzył jego kolano i próbował je naprawić, a lekarz reprezentacji, Zdzisław Zajączkowski, zapisał we wspomnieniach, że zdrowie Szmidta stało się wręcz problemem narodowym. Chodziło w końcu o wielkiego mistrza, obrońcę tytułu mistrza olimpijskiego. Profesor Gruca dokonał operacji wycięcia kaletki maziowej. Do igrzysk było wtedy sto dni… a potem zostało ich jeszcze mniej, bo w trakcie rehabilitacji Szmidt naderwał przyczep więzadła stawu kolanowego i wdał się stan zapalny. Wytworzyła się tak zwana cysta Bakera – płyn smarujący staw kolanowy przedostał się w okolice więzadeł.

Trójskoczek ze szpitala wyszedł ostatecznie 1 sierpnia. Konkurs trójskoku w Tokio zaplanowany był na 16 października.

Eksperci odradzali Szmidtowi lot do Tokio. Obok stanu zdrowotnego podkreślano również jego wiek (a przecież jeszcze przesadnie stary – miał 29 lat). Józef jednak trenował i próbował wrócić do jako takiej sprawności. Do Japonii poleciał, jak sam przyznawał, po prostu zobaczyć, co z tego wszystkiego będzie. Miał szczęście i… sponsora.

Tak właściwie miałem tam w ogóle nie jechać. Polski Komitet Olimpijski i PZLA nie za bardzo chcieli mnie wysłać. Pojawił się jednak jakiś mecenas z Ameryki. Polak. Zapłacił za mój pobyt w Japonii. I tylko dzięki niemu pojechałem, choć w życiu go na oczy nie widziałem. Oczywiście nie można było o tym głośno mówić, bo jak to tak w komunistycznym kraju sportowcy mieliby być wspierani przez kapitał z Zachodu. […] Przed wyjazdem do Tokio czekał mnie jeszcze sprawdzian na jednych zawodach, ale nie podchodziłem do tego zbyt optymistycznie, bo trzy tygodnie przed zawodami to jest jeszcze za wcześnie. Zwłaszcza po takich problemach ze zdrowiem. Nie poszło mi najlepiej, ale nie załamywałem rąk. W Tokio miałem jeszcze trochę kłopotów – opowiadał w Onecie.

Jeszcze w wiosce olimpijskiej miał problem z wchodzeniem po schodach. Bandaż zdjął dopiero tuż przed zawodami. Już w Japonii lekarze ocenili, że noga Polaka nie jest w pełni wyleczona. Trener Tadeusz Starzyński podkreślał do ostatnich dni, że nie wiadomo, czy jego podopieczny weźmie udział w konkursie. W zawodach kontrolnych, na początku października, uzyskał 15.80 m. O jakieś 70 cm za mało, by myśleć o medalach.

Józef Szmidt

W trakcie konkursu miał jednak znakomity dzień. Już w pierwszym skoku osiągnął 16.37 m, potem poprawione na 16.65. Odpuścił kolejne próby, ale rywale się zbliżyli. Więc w ostatniej kolejce raz jeszcze stanął na rozbiegu, pobiegł szybko, w swoim stylu, i skoczył 16.85 m! Pobił tym samym własny rekord olimpijski. W nagrodę otrzymał złoto i… lot z cesarzem na pokładzie prywatnego samolotu, bo Hirohito zapragnął pokazać polskiemu mistrzowi górę Fudżi z lotu ptaka.

Problemy ze zdrowiem po tych igrzyskach stale się go trzymały. Pojawił się jeszcze do Meksyku, tam był siódmy. Karierę skończył w 1971 roku, po mistrzostwach Europy, gdy zajął 11. miejsce. Po karierze okazało się, że jest problemem. Nikt nie chciał go zatrudnić, wpadł w problemy finansowe. Żył z pensji żony, Łucji, która była pielęgniarką i dorabiała w Mostostalu. Zresztą poznali się, gdy leżał w szpitalu. Nie dziwi, że miał żal do ludzi. W dodatku w wywiadzie, którego udzielił w międzyczasie, na pytanie: „Dlaczego głosuje na PZPR?”, odpowiedział, że po prostu nie ma innej możliwości.

Cóż, nie była to wymarzona odpowiedź dla ówczesnych władz. Zaczęto przypominać, że Szmidt to Niemiec z urodzenia, rozpuszczano plotki, że jest nawet zagranicznym szpiegiem. Gdy przyszedł na zawody w Krakowie, przez megafon ogłoszono, że ma opuścić stadion. Przy innej okazji wygwizdali go kibice. W końcu zdecydował się na wyjazd, zdobył bilety na mecz Polska – Holandia w Amsterdamie i już do kraju nie wrócił. Przedostał się do Niemiec Zachodnich, kilkanaście miesięcy później trafili tam jego synowie. Na żonę jeszcze trochę poczekał, ale i ona wreszcie dotarła. Do kraju wrócił po 17 latach, w 1992 roku. Pojechał na wieś, kupił spore gospodarstwo i stadko kóz, zaczął gospodarzyć.

Media przyjmował rzadko i tak już zostało. Miał uraz. Zresztą trudno się mu dziwić.

„Jem pastę do zębów, żeby się wybielić”

Miał podobne początki życiorysu, co Szmidt. Do dziesiątego roku życia nie był Polakiem, urodził się na Śląsku jako Niemiec. Jego rodzina nie wyjechała po zmianie kraju, – jak i Józef Szmidt – nie znał polskiego. Inna sprawa, że nie czuł się przesadnie Niemcem, związany był głównie z rodzinnym regionem. Dzieciaków to jednak nie obchodziło, więc był zaczepiany, wyzywany, czasem pobity. W końcu to jednak minęło, a Egon Franke zaczął treningi szermiercze i trafił do kadry. Polski.

Biało-Czerwoni zyskali przez to świetnego szermierza, akurat w momencie, gdy nasza kadra rozwijała się w zawrotnym tempie. W 1956 roku – pierwsze dwa medale olimpijskie: srebro Jerzego Pawłowskiego i drużyny szablistów. W 1960 – znów srebrny medal w drużynowej szabli. Mieliśmy złote pokolenie. Franke się do niego dokładał, w 1962 roku został mistrzem świata w drużynie, walcząc szablą.

A to akurat ciekawe, bo zwykle posługiwał się floretem. W nim miał osiągnąć historyczny dla polskiej szermierki sukces. Początkowo jednak długo uznawano go za pechowca. Dlaczego, wyjaśniał w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”:

Był taki okres, że łamały się nam klingi. Na obozie przed mistrzostwami świata doznałem poważnej kontuzji. Miałem przebite płuco. W tym okresie sprzęt nie należał do bezpiecznych. Wypadki były na porządku dziennym. Teraz ubrania szyte są z kevlaru i właściwie nie można ich przebić. Zresztą maski też są obecnie dużo lepsze. W mistrzostwach Polski w Gdańsku, kiedy walczyłem z Witoldem Woydą, przebita została moja maska. Na szczęście nic mi się wtedy nie stało. W oku miałem jednak wówczas pełno opiłków z siatki pokrywającej maskę. Zdarzyło mi się też trafić do szpitala po tym, jak po transfuzji krwi dostałem żółtaczki. Leżałem w szpitalu przez sześć tygodni. To było straszne. Robiłem wszystko, żeby jak najszybciej wyjść. Potrafiłem zjeść nawet 24 kilogramy miodu z zupą mleczną, bo mówili, że bardzo pomaga w takich wypadkach. Doszło też do zabawnej sytuacji. Toaleta była na korytarzu, wspólna dla wielu pacjentów, dlatego jeszcze w sali, w której przebywałem, wrzucałem do buzi trochę pasty do zębów. Po drodze spotkałem pielęgniarkę, która zapytała, co robię. Odpowiedziałem jej z uśmiechem, że jem pastę do zębów, żeby się jak najszybciej wybielić. Od razu pobiegła wystraszona do lekarza.

Pech wreszcie go jednak opuścił. Akurat na igrzyska w Tokio. Wyleczył żółtaczkę, nie miał kontuzji, mógł lecieć na Wschód. Inna sprawa, że chciał tego on, chciał trener, a niekoniecznie… partyjni oficjele. Sporo było nacisków, by do walki na planszy nie wystawiać Ślązaka, choć ten należał do najlepszych florecistów świata. Na szczęście Zbigniew Czajkowski, trener kadry, nic sobie z tego nie robił. Ba, wbrew opiniom innych, postawił na Frankego również w turnieju indywidualnym, nie tylko w drużynie.

– U Egona uderzyło mnie to, że robił może postępy dość wolno, ale był zdolny ruchowo i bardzo pilny. Pracowałem z nim bardzo dużo. Nawet inni dziwili się i pytali: “Co ten Czajkowski widzi w tym Egonie? On takie ładne ruchy robi, ale na pewno nie będzie wygrywał”. Ja odpowiadałem krótko: “Spokojnie, panowie, spokojnie. On się rozwija bardzo wolno, ale przy swojej świetnej technice będzie znakomitym zawodnikiem”. W Tokio byliśmy już dwa tygodnie i widzę, że Egon jest we wspaniałej formie. Był tam też z nami uczony ze Lwowa – Władimir Stanisławowicz Keller. Robiliśmy z nim badania czasu reakcji. Egon wypadał w nich rewelacyjnie. Zdecydowałem się więc wystawić go w turnieju indywidualnym. Był z tego powodu straszny raban. Protestował pewien dziennikarz z Warszawy, do kierownika naszej ekipy przychodzili zawodnicy i trenerzy. Nie kryli swojego oburzenia moją decyzją. Mówili: “Jak to możliwe, Czajkowski wystawia przecież do składu swojego ucznia! Jest niesprawiedliwy, nieobiektywny!”. Ja odpowiadałem krótko: “Biorę całą odpowiedzialność na siebie”.

Egon Franke

Egon Franke. Fot. Newspix

Franke wszedł do finału. Dzień przed decydującą rozgrywką, trenował wraz z Czajkowskim… w kuchni wioski olimpijskiej. Do sali treningowej było daleko, tam akuart znaleźli miejsce. Trener zapewniał swojego zawodnika, że stać go na złoto. Nic dziwnego, Franke w fazie eliminacji pokonał dwóch mistrzów świata – Allana Jaya i Józsefa Gyuriczę. Był w fenomenalnej formie, łatwo ogrywał kolejnych rywali, choć momentami brakowało mu skupienia. Po dwóch wielkich zwycięstwach, przegrał dwa kolejne pojedynki. Na szczęście uratował się trzema wygranymi z rzędu, a w fazie pucharowej pokonał Alberta Axelroda z USA, który prowadził z nim już 9:6 w rywalizacji do 10 punktów.

W finale pokonał Rolanda Loserta i Daniela Revenu. Od złota dzieliła go jedna walka, z Jeanem-Claude Magnanem. Wygrał. Choć nie bez problemów.

W walce z nim szybko zadałem trzy trafienia, ale niepotrzebnie zacząłem coś kombinować i zrobiło się 4:4. Na szczęście znalazłem na niego sposób. Wystawiłem klingę do przodu i czekałem na reakcję Francuza, on zgłupiał, zawahał się, co wykorzystałem i przeprowadziłem skuteczne natarcie, zapewniając sobie zwycięstwo. Ale muszę przyznać, że była to trudna walka. Francuz należał do grona najlepiej wyszkolonych szermierzy, więc radość ze zwycięstwa była większa – mówił „Przeglądowi Sportowemu”.

Po turnieju był niezwykle zmęczony. Gdy na podium grano hymn, nawet się nie cieszył, chciał tylko trafić do łóżka i iść spać. W olimpijskiej wiosce przywitał go… strzał z pistoletu. Startowego. Strzelał Andrzej Piotrowski, trener naszych sprinterek. Ostatecznie, po odebraniu wielu gratulacji, Franke trafił do łóżka. Ale odpocząć nie był w stanie – z emocji nie spał całą noc, a czekał go przecież jeszcze turniej drużynowy. W nim zdobył srebro. Dorzucił do tego jeszcze brąz w Meksyku i skończył karierę, rozgoryczony tym, że nie było mu dane wystartować tam indywidualnie.

Potem został trenerem. We Włoszech, gdzie mieszkał przez lata. Jego podopieczni i podopieczne na swym koncie mają między innymi medale mistrzostw świata i olimpijskich. Maria Consolata Collino, jedna z nich, ma też zdjęcie ze swego ślubu, na którym pozuje w sukni, a obok stoi Franke, zaproszony przez nią, którego traktowała jak przyjaciela. Nazajutrz po jego zrobieniu „La Stampa” wydrukowała je z podpisem… „Maria Consolata Collino wraz z mężem, Egonem Franke”. Mąż, neapolitańczyk, podobno nie był tym zachwycony.

Fortuna kołem się toczy

Przygodę z ciężarami zaczął dopiero w wieku 22 lat. Wcześniej próbował lekkiej atletyki i gimnastyki. Miał talent do właściwie każdego sportu, w finałach pierwszych zawodów w obu wspomnianych przypadkach zajął szóste miejsca. Czemu więc nie próbował dalej? Bo nie interesował go sport, w którym nie był z miejsca najlepszy. Nie jest to mistrzowskie podejście, owszem, ale Waldemar Baszanowski wreszcie trafił na swoją dyscyplinę.

To było w wojsku, dostał rozkaz występu na spartakiadzie, no to na spartakiadę pojechał. Ale jako gimnastyk. Okazało się jednak, że jego kompanii brakuje kogoś do dźwigania ciężarów w wadze lekkiej. Więc kolejny rozkaz – występu i w tej dyscyplinie. Rozkaz, wiadomo, trzeba wykonać. Wystartował więc. I wygrał. A skoro wygrał, to z miejsca się w podnoszeniu ciężarów zakochał. Z czasem został najlepszym sztangistą, jakiego miała Polska.

W wojsku ponoć trenował tak, że robił sobie sztangi z gąsienicy od czołgu i z kół zamachowych. Dopiero z czasem trafił na warszawski AWF, gdzie oszlifowano jego umiejętności. Na tokijskich igrzyskach był już postacią uznaną, mistrzem świata z 1961 roku i wicemistrzem z 1962 oraz 1963. Stąd to jego wybrano na chorążego kadry. Klątwy nikt się wtedy nie bał, bo nie myślano, że taka istnieje. I może słusznie, Baszanowski bowiem był w Tokio najlepszy.

Po latach mówił, że to jego najwspanialszy triumf, bo okupiony najcięższą pracą.

Z każdą godziną odczuwał narastające napięcie, nasilanie się emocji, a nie nerwowego niepokoju – powtórzył kilka razy, aby nie poplątać tych pojęć. Jest i był zawsze tego zdania, że solidnie przygotowany zawodnik, który ma świadomość, jak wiele przepracował, nie powinien odczuwać paraliżując tremy, on zaś w tamten wtorek czuł się silniejszy niż kiedykolwiek – relacjonował ostatnie godziny przed startem Baszanowskiego w Tokio Roman Szymczak.

Polak miał prawo odczuwać wspomniane napięcie, bo rywale byli doskonale dysponowani. Zresztą tyle samo co Baszanowski – 432,5 kilograma w trójboju – podniósł też Wladimir Kapłunow. Ale nie podzielili się złotem, bo o ostatecznym wyniku decydowała… waga zawodników. Nasz sztangista był o 300 gramów lżejszy. Wygrał. A żeby było mu przyjemniej na podium, trzeci skończył Marian Zieliński – zresztą trzykrotny brązowy medalista igrzysk – drugi z Polaków (420 kilogramów).

Waldemar Baszanowski

Waldemar Baszanowski. Fot. Newspix

Gdy pytano go, czy wyobraża sobie swoje sukcesy, odpowiadał: – Wyobraźnią ogarnąć tego nie sposób. Kto wybiegnie myślą zbyt daleko, z pewnością się przerazi, następnego dnia nie pójdzie na trening. Na tym etapie wyobraźnia, ambicja, sprowadza się do pokonania kolegi, dźwignięcia o parę kilogramów więcej, aniżeli wczoraj. – I tak właśnie postępował. Zawsze o kilka kilogramów więcej, zawsze z myślami ukierunkowanymi na małe zwycięstwa. Te zresztą przychodziły regularnie. Podobnie jak wielkie – mistrzem świata był pięć razy, mistrzem Europy sześciokrotnie.

Cztery lata po pierwszym olimpijskim złocie dołożył drugie. Ludzie mówili, że sprzyja mu fortuna i ma wszystko, czego tylko mógłby chcieć. Fani go uwielbiali. Był dżentelmenem o złotym sercu, zawsze chętnym do pomocy, kulturalnym, inteligentnym. Powtarzał, że im więcej sukcesów się osiągnie, tym skromniejszym trzeba być. Uwielbiał majsterkować, często sam naprawiał coś w trakcie treningów. Przynosił nawet własne narzędzia. I gdy wszystko układało się idealnie, fortuna odwróciła się od niego po raz pierwszy.

To było, gdy prowadził samochód. Auto wpadło w poślizg, skończyło się dachowaniem do rowu. Sztangista i jego sześcioletni syn doznali lekkich obrażeń. Żona zmarła jednak na miejscu. Baszanowski się nie załamał, szybko wrócił do treningów, może pomagały mu uporać się z żałobą. Dwa miesiące później zdobył kolejne mistrzostwo Europy, wierzył też w trzecie mistrzostwo olimpijskie. Fortuna jednak znów nie była łagodna – choć przed igrzyskami w Monachium podnosił największe ciężary w karierze, to dopadła go kontuzja mięśni grzbietu i kręgosłupa. Cały czas czuł potworny ból. Wystartował i tak. Skończył czwarty.

Trzeci raz fortuna odwróciła się, gdy zmarła jego druga żona. Na raka. A czwarty? Już po latach, gdy Baszanowski spadł z małego drzewa, któremu chciał przyciąć gałęzie. Teoretycznie niegroźny upadek zakończył się złamaniem kręgosłupa i paraliżem. Poruszał tylko głową i rękami. Trzy ostatnie lata życia spędził w samotności, nie chciał odwiedzin. Czasem wpadali jedynie koledzy, z niektórymi siłował się nawet na rękę.

Na tyle mógł sobie jeszcze pozwolić.

Jeszcze szesnaście

W Tokio oprócz siedmiu złotych zdobyliśmy też sześć srebrnych i dziesięć brązowych medali. O części już wspomnieliśmy. Na lekkoatletycznym stadionie dwa srebra – w biegu na 200 metrów i skoku w dal – zdobyła jeszcze Irena Kirszenstein, do tego swój srebrny medal dorzuciła Teresa Ciepły w biegu na 80 metrów przez płotki. Dołożyli się też członkowie męskiej sztafety 4×100 metrów, którzy też zajęli drugie miejsce. Do tego dopisać należy jeszcze dwa brązy: Ewy Kłobukowskiej na 100 metrów i Andrzeja Badeńskiego na 400.

ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl

Wielkie chwile przeżywał boks. Trzy złota to bowiem nie koniec. Srebro w wadze muszej zgarnął Artur Olech, a brązowe medale dołożyli Józef Grzesiak (lekkośrednia), Tadeusz Walasek (średnia) i Zbigniew Pietrzykowski (półciężka). Również szermierze zrobili swoje. Do złota Frankego – pierwszego w historii tej dyscypliny dla Polski – doszło srebro ekipy florecistów oraz brąz szablistów.

Trzy krążki zdobyli jeszcze sztangiści. Wspomniany już Zieliński, Mieczysław Nowak (waga piórkowa) i Ireneusz Paliński (lekkociężka), wszyscy brązowe. Na koniec wypada też wspomnieć o pierwszym medalu jakiejkolwiek polskiej drużyny. Brąz w Tokio wywalczyły bowiem nasze siatkarki, sukces ten powtórzyły też cztery lata później.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o igrzyskach:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Igrzyska

Niemcy

A taki był ładny, amerykański… Nuri Sahin i jego problemy w BVB

Szymon Piórek
8
A taki był ładny, amerykański… Nuri Sahin i jego problemy w BVB

Komentarze

2 komentarze

Loading...