Reklama

„Jeden zgred rozwalił atmosferę”, czyli pierwszy olimpijski ćwierćfinał naszych siatkarzy

Autorzy:Sebastian Warzecha Kacper Marciniak

15 lipca 2024, 16:52 • 17 min czytania 17 komentarzy

W 2008, 2012, 2016 i 2021 roku czuliśmy ogromne rozczarowanie i smutek. Olimpijskie przygody Polaków w XXI wieku zaczęły się jednak wcześniej, w Atenach. To wtedy po raz pierwszy Biało-Czerwoni odbili się od ściany, jaką stał się ćwierćfinał igrzysk. Choć wówczas siatkarskie ambicje w naszym kraju były zdecydowanie mniejsze niż obecnie. – Chcieliśmy zrobić na tych igrzyskach bardzo dobry wynik. Choć to, że w ogóle się na nich pojawiliśmy, było dla nas pewnego rodzaju spełnieniem marzeń – wspomina po dwudziestu latach Dawid Murek.

„Jeden zgred rozwalił atmosferę”, czyli pierwszy olimpijski ćwierćfinał naszych siatkarzy

To pierwszy z pięciu tekstów cyklu „Klątwa Ćwierćfinału”, które przed startem siatkarskiego turnieju na IO w Paryżu będą pojawiać się na naszych łamach

***

Robili nam z dupy wiatrak

To był pierwszy ćwierćfinał igrzysk w… historii polskiej siatkówki. Na dwóch olimpiadach, na których walczyliśmy o medal – skutecznie w 1976 roku i nieskutecznie 1980 – cztery najlepsze ekipy fazy grupowej przechodziły od razu do półfinału. Nadzieje na sukces? Były niewielkie. Po drugiej stronie siatki stanęła w końcu wielka Brazylia, doskonała ekipa, wygrywająca wtedy wszystko jak leci.

Reklama

– To był moment ich najlepszej siatkówki. Wcześniej już grali świetnie, ale na tamtych igrzyskach weszli chyba na swój najwyższy poziom – mówi dziś Dawid Murek, członek tamtej reprezentacji Polski. – Nie pozostało nam nic innego, niż wyjść na boisko i rzucić to, co mieliśmy najlepsze. Początek zwiastował fajny mecz. Z tego co pamiętam, nawet przez moment wygrywaliśmy kilkoma punktami. Pojawiła się wiara, że może z tą Brazylią da się coś ugrać.

Nie udało się, choć nikt tak naprawdę nie był zaskoczony. Brazylijczycy z Gibą na czele po prostu zrobili swoje. Faktycznie, dwa pierwsze sety były wyrównane. W pierwszym na początku fantastycznie – jak zresztą przez większość turnieju – serwował Murek, odskoczyliśmy na kilka oczek. Ale potem rywale się rozpędzili, wygrali do 22. W drugiej byliśmy jeszcze bliżej sukcesu, ba, mieliśmy nawet piłkę setową, przy 24:23 (a mogło być nawet 24:21, ale Robert Szczerbaniuk nie skończył ataku), niestety niewykorzystaną.

Drugiej nie dostaliśmy. Brazylia wygrała do 25. A w trzecim secie już w swoim stylu – do 18.

– W tamtym okresie trwała ich wielka dominacja – mówi Krzysztof Ignaczak, libero kadry na igrzyskach w Atenach. – Oni wygrywali wszystkie imprezy. Samo granie z Brazylią w ćwierćfinale, to było dla mnie, młodego chłopaka, który pojechał pierwszy raz na igrzyska, bardzo nobilitujące. W tamtym czasie to była drużyna, na którą się patrzyło. Mówiąc wprost: oni nam robili z dupy wiatrak. Ta piłka latała u nich trzy razy szybciej, niż myśmy grali. Fajnie się na nich patrzyło, wiadomo, że próbowaliśmy robić wszystko, żeby ich pokonać. Dwa sety były dobre, fajne, a w trzecim odcięło nam prąd.

Mimo wszystko opinie, jakie płynęły z kraju po meczu, były raczej pozytywne. Polacy pojechali do Aten, a przecież w Sydney w ogóle nie było ich na igrzyskach. Ba, doszli do ćwierćfinału, czyli wyszli z grupy, wygrali kilka meczów. Jak podkreślali eksperci i byli siatkarze – inne dyscypliny drużynowe nie mogły marzyć nawet o takim wyniku.

Reklama

Tak więc to już było coś. A ten wynik to efekt zmian wprowadzonych dużo wcześniej.

Zaczęło się w latach 90.

W 1996 roku reprezentacja Polski po 16 latach przerwy pojechała na igrzyska olimpijskie. W ostatnim występie – w Moskwie – zajęła czwarte miejsce. Cztery lata wcześniej zdobyła złoty medal. Potem Polacy zbojkotowali igrzyska w Los Angeles, wykruszyło się wielkie pokolenie i na kolejne dwie olimpijskie imprezy – do Seulu i Barcelony – już nie pojechali. Przełom nastąpił w Atlancie, ale chwilowy.

Bo owszem, był awans. Ale w grupie z Kubą, Brazylią, Bułgarią, Argentyną i USA ugraliśmy… seta. W ostatnim meczu na turnieju – przeciwko Argentyńczykom.

– Uważam, że oni też mieli ogromny potencjał – mówi dziś Ignaczak o pokoleniu, które grało w kadrze tuż przed nim. – Natomiast siatkówka na tamten czas nam uciekła pod kątem prowadzenia trenerskiego. My stanęliśmy, a odskoczyli nam na Zachodzie Włosi i inne zespoły. Głównie pod kątem rozumienia siatkówki jako gry zespołowej. Bo indywidualnie, jakbyś dzisiaj popatrzył na tych chłopaków – Andrzeja Stelmacha i jego brata Krzyśka, który grał wybitnie we Włoszech, Marcina Nowaka, Witka Romana i innych, to tam było całe pokolenie naprawdę zdolnych chłopaków. Oni potrzebowali tak na dobrą sprawę odpowiedniego wodza. Ale na tamte czasy po prostu nie mieliśmy takich dobrych trenerów. Dlatego byliśmy w miejscu, w którym byliśmy.

Niespełna dwa lata po Atlancie stery reprezentacji powierzono Ireneuszowi Mazurowi. I powiedziano: odmładzaj! To był ruch, który jak najbardziej miał sens. Mazur w poprzednich dwóch sezonach zdobył z reprezentacją Polski juniorów mistrzostwo Europy (1996) i świata (1997). Jeśli ktoś miał tworzyć podstawy dla nowej reprezentacji, to właśnie on.

– Tam była ogromna rewolucja. Podjęto decyzję, że trener Mazur przejmuje zespół jako pierwszy trener i rezygnuje z usług naprawdę doświadczonych, dobrych graczy. To trzeba powiedzieć, że przecież to byli naprawdę na tamte czasy znakomici zawodnicy, jeżeli chodzi o polską reprezentację. Nastąpiło odmłodzenie, odcięcie się grubą kreską. Na początku zbieraliśmy baty, musieliśmy się dopasować do tej seniorskiej siatkówki – mówi Ignaczak.

ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl

Łatwo nie było, reprezentacja faktycznie zaliczyła kilka bolesnych porażek. Ale tak hartowała się drużyna. – Pamiętam swoje pierwsze mistrzostwa świata, w Japonii, gdzie pojechałem i tam jakbym nawet miał dużego pampersa, to pewnie potrzebowałbym jeszcze większego. Ta impreza totalnie mi nie wyszła, spaliłem się tam. Zabrakło mi doświadczenia. Dziś wiem, że zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę, w efekcie nie wyszliśmy z grupy i to była nasza pierwsza porażka – dodaje były libero polskiej kadry.

Z czasem coś jednak zaczęło się zmieniać. Liga Światowa pozwoliła się ograć. W 1999 roku Polakom udało się wygrać w niej pięć spotkań – cztery z Australią i jedno z Włochami, zresztą na ich terenie. Co prawda nie zakwalifikowaliśmy się do rozgrywanych w tym samym roku mistrzostw Europy, ale nikt nie robił z tego wielkiej tragedii, patrzono przyszłościowo. I to niezależnie od tego, kto akurat był trenerem. Bo Ireneusz Mazur zakończył swoją misję w 2000 roku. Potem chwilowo prowadził kadrę Ryszard Bosek, mistrz olimpijski z Montrealu, a w 2001 roku na dwa lata wziął ją w swoje ręce Waldemar Wspaniały.

Każdy kontynuował misję poprzedników i ufał młodym chłopakom, których wprowadził Mazur. I słusznie, bo w 2002 roku na mistrzostwach świata potrafiliśmy z kompletem zwycięstw wygrać swoją grupę (a byli w niej m.in. Włosi) i walczyliśmy o ćwierćfinał, ostatecznie bez powodzenia. A na mistrzostwach Europy 2001 i 2003 kończyliśmy na 5. miejscu. Postęp był widoczny gołym okiem.

Wkrótce na horyzoncie pojawił się kolejny cel: powrót na igrzyska, te w Atenach, a więc ich kolebce. Ale tam kadrę wprowadzić miał nie Wspaniały, a Stanisław Gościniak.

Byliśmy prawie ugotowani

Za czasów kariery zawodniczej Gościniak był jednym z lepszych polskich siatkarzy, członkiem złotego pokolenia, które wywalczyło złoty medal w Montrealu, tyle że on… nawet tam nie pojechał. Pokłócił się bowiem z Hubertem Wagnerem, z jego inicjatywy został zawieszony. Wcześniej grał w kadrze długo, był na olimpiadzie w Meksyku i w Monachium. Ale medalu nigdy nie przywiózł, bo trzecie igrzyska mu uciekły.

Pojechał na nie po 38 latach.

Trenerem kadry został w 2003 drugi raz, wcześniej pełnił tę funkcję w latach 1986-1987. Bez sukcesów, ale te święcił w klubie, AZS-ie Częstochowa, który prowadził przez osiem sezonów (1989-1997) i czterokrotnie zostawał mistrzem kraju. Gdy w 2003 roku został trenerem kadry, oczywiste było, że celem musi być awans na igrzyska.

Gościniak od początku pokazał, że nie ma zamiaru przywiązywać się do nazwisk. Gdy w grudniu 2003 roku zrobił zgrupowanie przed pierwszym turniejem kwalifikacyjnym (dla przegranych zostawał jeszcze drugi), w którym Polacy mieli zagrać z Rosją, Niemcami i Bułgarią – a więc rywalami z najwyższej półki – nie powołał do kadry Marcina Nowaka, Damiana Dacewicza i Piotra Lipińskiego. Dziennikarze, co naturalne, pytali o brak tych zawodników, bo wcześniej byli raczej podporami reprezentacji.

– Znam tych chłopaków, założyłem sobie jednak, że postawię na zawodników, którzy przede wszystkim są zdrowi i wykazali odpowiednią formę. Jeśli gracz, który ma skoczyć 3,30 metra, skacze 3 metry, to po krótkim obozie nie osiągnie tego wyższego pułapu, cudów nie ma. Dacewicz pauzował na początku rozgrywek ligowych, pojawił się na boisku dopiero w ostatnim okresie. Z kolei Nowak przestał grać. Nie muszę zastanawiać się dlaczego. Tym bardziej że widziałem go wcześniej na różnych pozycjach, a mnie jest potrzebny wyłącznie jako środkowy. Powołałem siatkarzy wyróżniających się w lidze. Nazwiska u mnie się nie liczą – odpowiadał trener.

Gościniak robił zatem wszystko po swojemu. Nie zawsze mu to wychodziło. W meczach z renomowanymi rywalami Polacy – zgodnie z przewidywaniami – sobie nie poradzili. Wygrali z Niemcami (3:2), ale od Rosji i Bułgarii oberwali i nie ugrali nawet seta. Niemniej, Gościniak wierzył w awans, tym bardziej, że turniej ostatniej szansy miał być znacznie łatwiejszy. No, na papierze. W maju Polacy mieli zagrać w Porto przeciwko gospodarzom, Wenezueli oraz Kazachstanowi.

Brak awansu z takiej grupy byłby katastrofą.

Portugalczycy – którzy podobnie jak my wygrali pierwszy mecz – robili właściwie wszystko, by utrudnić Polakom zadanie. Kombinowali z terminarzem treningów, zmieniali rozkład jazdy autobusów, a nawet… nie używali klimatyzacji w czasie spotkania. Radosław Rybak, atakujący polskiej kadry, mówił potem, że „chcieli ich ugotować” i „prawie im się udało”. Prawie oznacza tu trzy punkty. O tyle Polacy okazali się lepsi, w tie-breaku wygrali bowiem 15:12, choć jeszcze kilka minut wcześniej przegrywali 7:10, a z boiska zszedł Dawid Murek, lider zespołu.

– Złapały mnie wtedy skurcze, musiałem zejść z boiska i zastąpił mnie Sebastian Świderski. Wygraliśmy wszystkie mecze, ale awans na igrzyska nie przyszedł nam łatwo. I to mimo tego, że patrząc na przeciwników – Portugalię, Kazachstan i Wenezuelę – nikt nie spodziewał się takich męczarni. Ale tak jak mówiłem: sam w jednym spotkaniu zszedłem z boiska, bo już po prostu nie miałem „z czego dać”. Na szczęście Sebastian zagrał w moje miejsce bardzo dobre zawody – wspomina dziś sam Murek.

Po Portugalii właściwie nie było już wątpliwości, że – mimo zmęczenia – awansujemy. Z Kazachstanem Polacy wygrali łatwo, do zera. A Portugalczycy? Cóż, pewni że nie wejdą na igrzyska nawet się nie starali – z Wenezuelą nie ugrali choćby seta.

Szkodnik w Atenach?

Przed igrzyskami trener Stanisław Gościniak (ze wspomagającym go i zatrudnionym w kadrze przed sezonem reprezentacyjnym Igorem Prielożnym, trenerem ekipy z Jastrzębia, z którą zdobył mistrzostwo Polski) wybierał finałową dwunastkę z grupy mniej więcej 17-18 siatkarzy. W czasie kolejnych zgrupowań czy meczów (między innymi Ligi Światowej) ta nieco się przerzedziła. Kontuzji doznali bowiem między innymi Damian Dacewicz (po turnieju kwalifikacyjnym wrócił do łask) i Paweł Papke, którzy brali udział w LŚ.

Kwestia selekcji rozjaśniała się z czasem. Na zgrupowanie w Spale, poprzedzające igrzyska, powołanych zostało 14 zawodników. Wiadomo było już wówczas, że niepewni miejsca na igrzyskach na pewno są dwaj atakujący – grający w Rosji Robert Prygiel i Radosław Rybak, zawodnik Jastrzębskiego Węgla – bo pojechać obok podstawowego, Piotra Gruszki, miał tylko jeden z nich. Obaj zresztą, gdy Polacy grali w Lidze Światowej, trenowali w Jastrzębiu.

– Sporo mieliśmy zajęć na siłowni, więcej niż nasi koledzy grający w Lidze Światowej. Mecze, szczególnie cztery ostatnie, z Bułgarią i Francją, nie były najlepsze. Z czegoś to wynikało, ale teraz nie czas patrzeć wstecz, tylko trzeba myśleć o przyszłości – mówił Rybak na łamach „Nowej Trybuny Opolskiej”. Wtedy jeszcze nie wiedział, kto pojedzie na igrzyska. Skład miał zostać ogłoszony 20 lipca, dwa dni później kończyło się zgrupowanie, a 27 rozpoczynał II Memoriał Huberta Wagnera.

Igrzyska dla Polaków startowały 15 sierpnia, meczem z Serbią i Czarnogórą.

W czasie zgrupowań jednak przesadnie o nich nie myśleli. Trener Gościniak wprowadził zasadę, zgodnie z którą mieli nie rozmawiać o Atenach, gdy są na boisku, co najwyżej na spokojnie, wieczorami, już po treningach. Dużo mówiło się jednak w tamtym okresie o tym, jak rośnie polska siatkówka. Nie tylko wynikowo, a jako całość. W tygodniku „Przegląd” Sebastian Świderski twierdził:

– Są już całe miasta, na przykład Katowice czy Częstochowa, gdzie w dobrym tonie jest przyjść na mecz. Tworzy się coś na kształt sportowego trendu. Bo jak to wytłumaczyć, że na mecz z Japonią przychodzi 10 tysięcy ludzi. Nigdzie nie ma takich tłumów!

Inni siatkarze w pełni się z nim zgadzali. I doceniali zainteresowanie oraz wsparcie kibiców, które, jak podkreślali, tylko bardziej motywowało ich, by dać z siebie wszystko na igrzyskach. Musieli tylko dowiedzieć się, którzy pojadą. W końcu ogłoszono skład. Do Aten wyruszyli: Michał Bąkiewicz, Piotr Gabrych, Arkadiusz Gołaś, Piotr Gruszka, Krzysztof Ignaczak, Łukasz Kadziewicz, Dawid Murek, Radosław Rybak, Andrzej Stelmach, Robert Szczerbaniuk, Sebastian Świderski i Paweł Zagumny.

Krzysztof Ignaczak uważa dziś, że w kwestii powołań popełniono spory błąd.

– Pojechał jeden zgred, który nie powinien jechać, rozwalił całą atmosferę w drużynie. Kto? Piotr Gabrych. On zakisił, że tak powiem, atmosferę. Ja uważam, że błędem było zabranie jego, bo na te igrzyska powinien już jechać Winiarski. Wtedy byłby obyty na kolejnych igrzyskach, mógłby mieć to potrzebne doświadczenie dużo wcześniej. Ktoś powinien tam w związku wtedy nogą mocno tupnąć i powiedzieć: „nie ten, tylko ma jechać młody, perspektywiczny chłopak, ze świetnymi parametrami”. Czyli Winiar. Myślę, że to by wtedy zupełnie inaczej wyglądało.

Dla Gabrycha rok 2004 był jedynym w kadrze. Miał już wtedy swoje lata, był po trzydziestce. Przez długi okres uchodził za zawodnika niezwykle trudnego w obyciu, nie dogadywali się z nim kolejni trenerzy. Ale u Igora Prielożnego w Jastrzębiu wyrósł na znakomitego przyjmującego, został zresztą MVP ligi w sezonie 2003/04. Z jednej strony trudno było kogoś takiego nie powołać. Z drugiej – może faktycznie, znając jego charakter, lepiej było sobie darować. Szczególnie że zanim turniej siatkarzy wystartował, Gabrych nieźle dał do pieca. Udał się na ceremonię otwarcia igrzysk, kiedy trener Gościniak zdecydował, że ze względu na wczesny termin meczu z Serbami, jego drużyna zostanie w wiosce. Koledzy machającego kibicom Piotra zobaczyli… w telewizji.

A to i tak nic przy tym, co Gabrych wyprawiał w przeszłości. Zdarzyło mu się dusić kumpla z drużyny, wdawać w fizyczne przepychanki z trenerem Edwardem Skorkiem, albo pomylić miasta, w których miał się odbywać mecz. O swoim „wypadzie” na ceremonię otwarcia w Atenach mówił po latach natomiast tak: – Szczerze? Gdybym dziś znalazł się w podobnej sytuacji i miał tego typu wybór, też poszedłbym na ceremonię. Podszedłem wtedy do tego wszystkiego z humorem, a nakręciła się afera. Wychodziłem po prostu z założenia, że nie po to tyle lat ciężko trenowałem i spełniłem marzenia o wyjeździe na igrzyska, by odpuścić ceremonię otwarcia, którą śledziło na żywo pół świata. Nie żałuję – wspominał w Przeglądzie Sportowym.

Serbowie się nie obudzili

Kto wie, czy w tamtym momencie nie był to najlepszy mecz Polaków w XXI wieku. Biało-Czerwoni na otwarcie turnieju olimpijskiego wygrali bowiem z obrońcami tytułu, Serbami, i to bez straty seta! Dziennikarze zachwycali się wieloma rzeczami w grze naszej reprezentacji. Prędkością prowadzenia akcji. Serwisami Dawida Murka. Zrozumieniem na parkiecie. Grą Sebastiana Świderskiego, który miesiącami wręcz leczył kontuzję i do ostatnich chwil nie było pewne, czy będzie w stanie grać na sto procent.

W pewnym sensie było to spotkanie kompletne. Demonstracja tego, na co tak naprawdę stać tę kadrę. Z drugiej strony Krzysztof Ignaczak twierdzi dziś, że mieli szczęście co do terminarza.

– Serbowie się śmiali, że jeszcze się nie obudzili – wspomina. – To była dziewiąta godzina, a to jest dla Serbów niedopuszczalne. Tam kolega Vujević to jeszcze miał zamknięte oczy chyba jak stał na boisku (śmiech). Taka jest prawda.

Jakkolwiek by nie było, wynik poszedł w świat. Ale w Polsce raczej wszyscy pozostawali spokojni. – Otworzyła się szansa zajęcia pierwszego miejsca w grupie i w drugiej fazie nie musielibyśmy od razu trafić na Rosję, Włochy czy Brazylię. Trzeba się cieszyć, ale to dopiero pierwszy krok, nie popadajmy w hurraoptymizm. Najważniejsze spotkania przed nami – mówił potem na łamach gazeta.pl Ireneusz Mazur.

I w sumie mówił dobrze. Bo Polacy sami podkreślali, że na igrzyska nie mają sprecyzowanych oczekiwań. Ignaczak twierdzi, że „jechali po przygodę”, dla większości z nich były to w końcu pierwsze igrzyska. Nie to, że planowali odpuszczać, wiadomo było, że powalczą. Ale nie celowali w medale. Zgadza się z nim zresztą Murek. – Stąpaliśmy twardo po ziemi i zdawaliśmy sobie sprawę, że jest parę mocniejszych od nas na tamten moment ekip. Na pewno chcieliśmy zrobić jak najlepszy wynik. I pierwszy mecz grupowy na pewno wlał w nasze serca trochę optymizmu.

Wyszło, że wszyscy, którzy uspokajali, mieli rację. Bo dwa kolejne mecze były w wykonaniu Polaków fatalne. Biało-Czerwoni przegrali z gospodarzami, Grecją, w czterech setach, oraz Francuzami, którzy ograli ich bez litości: do 15, 18 i 17. W kraju pisano o „upokorzeniu”, tym bardziej, że Francja w poprzednich dwóch meczach, z Argentyną i Serbią, nie ugrała nawet seta.

Dawid Murek:

– Co wtedy nie zagrało? Może po zwycięstwie z Serbami za bardzo uwierzyliśmy w swoją moc i podeszliśmy w niewłaściwy sposób do kolejnych meczów. Inna sprawa, że trudno było po takim triumfie nie myśleć pozytywnie i nie celować w kolejne zwycięstwa. My tego chyba nie udźwignęliśmy. Przyszły mecze, które wyjaśniły, że to jeszcze nie nasz moment. Gospodarze i Francuzi zafundowali nam zimny prysznic. W moment ochłonęliśmy.

Rzucić wszystko, co się ma

Na szczęście terminarz sprzyjał. Po dwóch bolesnych porażkach Polacy dostali do rozbicia outsidera grupy, Tunezję. Wygrali co prawda w czterech setach, ale kluczowe było to, że w ogóle im się udało. Tym bardziej, że grupa – przy starym systemie punktowania, dwa oczka za jakiekolwiek zwycięstwo, jedno za porażkę – była naprawdę wyrównana. Triumf nad Tunezją dał Polakom pewność, że przeciwko Argentynie wystarczą im dwa sety, by wyjść z grupy. Choć oni nie kalkulowali.

– Nie chcieliśmy, by takie wyliczenia zepsuły koncentrację przed spotkaniem – mówił trener Gościniak. Więc zawodników nastawiał na wygraną. I ci świetnie mecz zaczęli. Wygrali dwa pierwsze sety, znakomicie prezentował się w tym czasie Sebastian Świderski. Aż do akcji na 19:15 w III secie, gdy skręcił kostkę. Musiał zejść z parkietu, to rozbiło Polaków. Przegrali i tego seta, i następną partię. Obudzili się jednak na tie-breaka, którego rozstrzygnęli na swoją korzyść po grze na przewagi, 20:18.

Pozostała jedynie kwestia Świderskiego. Ten w tamtym okresie miał wielkiego pecha. Stracił dużą część sezonu przez urazy. Z Grecją odnowiła mu się kontuzja kolana. Teraz kostka. A przecież czekał ćwierćfinał, w którym Polacy chcieli powalczyć. „Świder” miał tu być kluczowy. Jak mówił Andrzej Stelmach, rozgrywający kadry (cytat za „Dziennikiem Polskim”):

– To jakieś fatum. Jak nie może grać „Świder”, to się gubimy. Niepotrzebnie przegraliśmy dwa sety. Na szczęście w piątym się odnaleźliśmy, Dawid Murek i Piotr Gruszka zdobyli kilka ważnych punktów. Bardzo się cieszymy z tego zwycięstwa. Teraz musimy zapomnieć o tym, co było, odpocząć. W ćwierćfinale nie będziemy mieć nic do stracenia. Mieliśmy awansować z grupy i awansowaliśmy. To jest w tej chwili najważniejsze. Mieliśmy wygrać trzy mecze i zrobiliśmy to.

Awans więc był i to cieszyło. Ale w ćwierćfinale, jak już wiemy, powalczyć się nie udało. Choć Polacy próbowali, w tym i Świderski, którego udało się postawić na nogi, ale w pewnym momencie spotkania z Brazylią i tak miał już dość. Zresztą nie było mowy, by nie wystąpił, pewnie wszedłby na parkiet nawet na jednej nodze. Jak ujął to Dawid Murek, który też miał swoje problemy:

– Na imprezie tej rangi nie ma taryfy ulgowej. Trzeba rzucić wszystko, co się ma. A my byliśmy takim zespołem, który nie odpuszczał. Nie przeszkadzały nam nawet urazy. Chcieliśmy zrobić na tych igrzyskach bardzo dobry wynik. Choć to, że w ogóle się na nich pojawiliśmy, było dla nas pewnego rodzaju spełnieniem marzeń.

Dojrzali

Olimpijskie marzenie spełniło zarówno paru starszych graczy, urodzonych w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych, jak i wielu młodszych, którzy w reprezentacji grać mieli przez jeszcze długi czas. Stanowili oni podporę ówczesnej kadry, zgodnie z planem stworzonym, gdy stery przejmował Ireneusz Mazur. Efekt był taki, że dwa lata po igrzyskach w Atenach do worka sukcesów Biało-Czerwonych wpadło wicemistrzostwo świata. Choć bez trzech ważnych postaci z Aten: Arka Gołasia, który zginął w wypadku samochodowym w 2005 roku, oraz niepowołanych Dawid Murka i Krzysztofa Ignaczaka.

Dziś Ignaczak mówi jednak, że Raul Lozano – który wtedy nie wziął go na MŚ – był kluczowy dla rozwoju polskiej siatkówki. Podobnie jak to, że sami siatkarze zebrali potrzebne doświadczenie.

– My wszyscy dojrzewaliśmy. Bo przecież byliśmy tym rocznikiem, który wśród juniorów pokonywał wszystkich. Więc gdy następowały zmiany pokoleniowe w innych reprezentacjach, to grali przeciwko nam ludzie, których wcześniej pokonywaliśmy. Pomału zaczęło się to układać. Punktem zwrotnym było zatrudnienie Lozano. W końcu zdobyliśmy wicemistrzostwo świata – ocenia były libero kadry.

Za tamtym wicemistrzostwem poszły kolejne sukcesy. W dwóch dekadach, które minęły od igrzysk w Atenach, Polacy zostawali mistrzami świata, mistrzami  Europy, wygrywali również Ligę Światową i Narodów. I tylko igrzysk nadal nie podbili, jakby ateński, na tamte czasy naprawdę dobry, występ był tym, który rzucił na polską siatkówkę klątwę.

Bo choć tamta kadra jechała do Grecji bez żadnych oczekiwań, a kolejne z nadziejami na medale, to wszystkie osiągały dokładnie tyle samo.

SEBASTIAN WARZECHA I KACPER MARCINIAK

Czytaj więcej o siatkówce:

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Na Weszło chętnie przedstawia postacie, które jeszcze nie są na topie, ale wkrótce będą. Lubi też przeprowadzać wywiady, byle ciekawe - i dla czytelnika, i dla niego. Nie chodzi spać przed północą jak Cristiano czy LeBron, ale wciąż utrzymuje, że jego zajawką jest zdrowy styl życia. Za dzieciaka grywał najpierw w piłkę, a potem w kosza. Nieco lepiej radził sobie w tej drugiej dyscyplinie, ale podobno i tak zawsze chciał być dziennikarzem. A jaką jest osobą? Momentami nawet zbyt energiczną.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Trzeba to przyznać: Sabalenka była w Nowym Jorku najlepsza na świecie

Kacper Marciniak
1
Trzeba to przyznać: Sabalenka była w Nowym Jorku najlepsza na świecie

Igrzyska

Polecane

Trzeba to przyznać: Sabalenka była w Nowym Jorku najlepsza na świecie

Kacper Marciniak
1
Trzeba to przyznać: Sabalenka była w Nowym Jorku najlepsza na świecie

Komentarze

17 komentarzy

Loading...