Do meczu pozostawał kwadrans. “Oki to eksportowy towar, jak Jeremy, Jeremy” – leciało z głośników w katowickim Spodku. Sparingowe spotkanie Polski z Nową Zelandią miało jednego bohatera. “Mamy nadzieję, że uda się chociaż zbić piątkę” – mówili kibice. I to wiara, którą, mamy wrażenie, podzielała co druga osoba obecna w piątek w hali.
– Przyjechaliśmy zobaczyć Sochana, bo trudno powiedzieć, kiedy następnym razem zagra w Polsce – słyszeliśmy przed meczem od polskich fanów. Choć większość z nich była mniej lub bardziej pokryta narodowymi barwami, zdarzały się wyjątki. A więc czarne (lub białe) uniformy San Antonio Spurs, z dziesiątką na plecach. Ale nawet na biało-czerwonych strojach powtarzało się to samo nazwisko.
Niektórzy obecni w Spodku kibice na meczu reprezentacji Polski koszykarzy nie byli bardzo dawno, albo nawet nigdy. Ale do kupienia biletu zmotywowała ich właśnie perspektywa zobaczenia w akcji polskiego gracza NBA. Jedni mieli niedaleko, akurat mieszkają na Śląsku. Inni przyjechali nawet z Białegostoku. Czasem udawało nam się też ukoić ich nerwy. My mieliśmy już informację, że wracający po kontuzji Sochan ma wystąpić w piątkowym meczu, ale nie do wszystkich ona dotarła. Stąd zdanie “ale on zagra, tak?” regularnie się w naszych rozmowach pojawiało.
Ile ostatecznie Sochan spędzi minut na parkiecie, wiedział jednak tylko trener Igor Milicić. 21-latek na rozgrzewkę ruszył około godzinę przed spotkaniem, wykonując indywidualne ćwiczenia z piłką z jednym z ludzi “pożyczonych” z San Antonio Spurs.
Czy w tym całym zamieszaniu bardziej chodziło o ciekawość, czy po prostu to, że Jeremy już skradł serca Polaków? Pytaliśmy kolejnych kibiców, kto jest ich ulubionym zawodnikiem w kadrze. Starsi równie często stawiali na Mateusza Ponitkę, Michała Sokołowskiego czy Olka Balcerowskiego, ale wśród młodego pokolenia to Sochan był najpopularniejszą odpowiedzią. I trudno się było temu dziwić.
Widzieliśmy transparenty z prośbą o buty czy koszulkę. Widzieliśmy, jak dzieciakom przydawała się opcja “zoomu” w telefonie – bo Sochan akurat siedział na ławce, więc można było łatwo go uchwycić, a potem pochwalić się tym widokiem na socialach. Zapewne w akompaniamencie utworu Okiego “Jeremy Sochan”, który, jak wspomnieliśmy, poleciał dzisiaj z głośników w Spodku.
Bez dwóch zdań, piątkowe popołudnie w Katowicach stało pod znakiem pierwszego występu Jeremy’ego z orzełkiem na piersi od 2021 roku. Spodek był prawie tak zapełniony, jak podczas meczów polskich siatkarzy. W okolicach siedmiu, może ośmiu tysięcy widzów okupowało katowicką halę w trakcie sparingu (podkreślmy: sparingu) kadry Polski.
Dało się wyczuć, że coś wisi w powietrzu.
Mecz o nic, ale tylko w teorii
Gdy jednak odłożymy na bok całą otoczkę: mecz z Nową Zelandią był jednym z ostatnich sprawdzianów polskiej kadry przed turniejem kwalifikacyjnym do igrzysk olimpijskich. To właśnie rozgrywki w Walencji siedziały w głowie zarówno Milicicia, Sochana, jak i każdego członka polskiej kadry.
Wynik w piątek nie miał więc większego znaczenia. Tak samo jak – pamiętając słowa samych Biało-Czerwonych w ostatnich dniach – nie liczyły się też rezultaty poprzednich sparingów. Kluczowe było łapanie zgrania, doskonalenie różnych schematów i taktyki w najlepszych możliwych do tego warunkach, czyli w czasie meczu.
Trzeba było bowiem pamiętać, że z resztą kadry zgrywa się nie tylko Sochan. Ale też na przykład Igor Milicić Junior, który również nie ma wielkiego doświadczenia z gry w kadrze, albo Andy Mazurczak, który co prawda jest starszym graczem, ale dotychczas nieco mijał się z występami pod biało-czerwoną flagą.
Ostatecznie, zanim spotkanie ruszyło, mogliśmy wyróżnić dwa wydarzenia. Po pierwsze, taniec “Haka” w wykonaniu Nowozelandczyków, który naprawdę robi wrażenie. A po drugie, awarię… tablicy z wynikami, przez którą doszło do kilkunastominutowego opóźnienia (ostatecznie usterka została naprawiona przed drugą kwartą).
Najważniejsze było jednak oczywiście to, że Biało-Czerwoni w końcu wyszli na parkiet. Sochan znalazł się w pierwszej piątce i szybko zdobył pierwsze punkty spotkania. Jednoręcznym osobistym.
I jak to śmigało z Jeremym?
Rdzę, pełno rdzy dało się dostrzec w ofensywnych poczynaniach Biało-Czerwonych. W pierwszej kwarcie spotkania niemal każdy punkt zdobyty przez naszych koszykarzy wiązał się ze sporą męczarnią, albo indywidualnym przebłyskiem. Składnych, idealnie wypieszczonych akcji policzyliśmy natomiast jak na lekarstwo. Co jednak było atutem Polski?
Obrona. Tak jak zapowiadał już kilka miesięcy temu w rozmowie z Weszło Michał Sokołowski – warunki fizyczne, motoryka i pracowitość Sochana idealnie pasują do tego, co w defensywie chce układać trener Milicicić. Nowa Zelandia to oczywiście żadna koszykarska potęga (choć wielokrotny uczestnik igrzysk), ale należało odnotować, że zdecydowanie nie czuła się swobodnie z piłką w rękach.
CZYTAJ TEŻ: SOKOŁOWSKI: SOCHAN? MOŻEMY BYĆ Z NIM BARDZO NIEWYGODNYM ZESPOŁEM [WYWIAD]
Sokołowski, Ponitka, Sochan, Balcerowski – to kwartet, które na pewno potrafi utrudnić życie ofensywnym graczom rywali. Taki mogliśmy wysnuć wniosek już w pierwszych minutach piątkowego meczu. A potem się wyłącznie w nim utwierdzaliśmy. Nowa Zelandia na parę chwil przed końcem pierwszym połowy miała na koncie tylko 23 oczka. Ostatecznie dobiła do trzydziestu.
Jeremy natomiast drugą kwartę zakończył równie dobrze, co zaczął pierwszą – zablokował zawodnika Nowej Zelandii. To był dobry sygnał. I z czasem wszystko zaczęło wyglądać, tak jak miało wyglądać. Polacy (bardzo dobrze dysponowani w rzutach za trzy) zaczęli odjeżdżać niżej notowanej reprezentacji. Najjaśniej błyszczeli Michał Sokołowski oraz szczególnie Mateusz Ponitka, na którym widocznie obrońcy Nowej Zelandii nie robili żadnego wrażenia. Tym samym, dzięki bezpiecznej przewadze, w ostatnich minutach meczu na parkiecie przebywali wyłącznie rezerwowi.
A ostateczny wynik, 88:59 dla Polski, nikogo na pewno nie rozczarował.
Przedsmak tego, co będzie za rok?
– Na pewno to był dla nas mecz, w którym mogliśmy pokazać kibicom, że traktujemy sprawę poważnie. Przygotowania do przyszłorocznego Eurobasketu zaczynają się teraz. Gramy to, co potrafimy najlepiej – opowiadał po spotkaniu Mateusz Ponitka. Kapitan kadry dotknął ważnej kwestii. Nadchodzące kwalifikacje olimpijskie mają oczywiście spore znaczenie. Ale już w 2025 roku nasz kraj będzie współgospodarzem mistrzostw Europy. To wówczas kadra Igora Milicicia musi prezentować swój najwyższy możliwy poziom.
ZERO RYZYKA do 50zł – zwrot 100% w gotówce w Fuksiarz.pl
Niedługo po Ponitce do rozmowy z dziennikarzami podszedł Jeremy Sochan. – Bardzo fajnie było wrócić – mówił. – Dawno nie grałem w kadrze, ale miałem też w ogóle trzymiesięczną przerwę. Super się grało i wygraliśmy, to najważniejsze. Na ile procent dzisiaj pokazałem swój basket? Nie lubię tak oceniać. Zawsze myślę, że mogę więcej. I oby jutro tak było.
Jeremy zachowywał optymizm i powiedział, że pogada ze sztabem oraz przedstawicielami San Antonio Spurs w sprawie występu w Sosnowcu z Filipinami (choć początkowo mówiło się, że zagra tylko w jednym z dwóch sparingów w Polsce). Po chwili 21-latek podszedł do tłumu młodych kibiców. Podpisywał buty, koszulki. Sam był już przebrany w treningowy komplet, bo meczowy uniform oddał jednemu szczęśliwcowi tuż po ostatnim gwizdku.
“Jeremy, Jeremy!” – skandowały najpierw osoby zgromadzone po jednej, a potem po drugiej stronie tunelu. Ostatecznie mający przed sobą jutrzejszy mecz (a potem serię następnych) koszykarz nie mógł wszystkich zadowolić. I w końcu poszedł do szatni.
Pamiętajmy, to dalej bardzo młody sportowiec. Coraz lepsze występy w NBA powinny tylko napędzać zainteresowanie wokół niego. Ale już jest postacią, której w polskiej koszykówce brakowało. Bez żadnych wątpliwości stał się idolem dzieciaków. I jak zdążyliśmy się zorientować – powodem, dla którego kibice wybierają się na mecz sparingowy, nawet z drugiego końca Polski.
Czekamy na więcej Sochana w biało-czerwonych barwach. Bo naprawdę warto.
KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl