“Nie przyjechałem tutaj na wakacje” rzucił Xherdan Shaqiri na jednej z konferencji prasowych przed startem EURO 2024. Była to odpowiedź na wątpliwości selekcjonera, Murata Yakina, który nie miał przekonania, że 32-letni już Szwajcar jest w stanie grać mecz za meczem na najwyższej, europejskiej intensywności. To pokłosie realiów klubowych, w jakich znalazł się kapitan tej reprezentacji. Futbol w USA nie żyłuje, a wręcz pozwala się oszczędzać, choć z drugiej strony to nie pierwszy raz, kiedy przy okazji mistrzostw podważa się wartość Shaqiriego, a ten w rozbrajający sposób udowadnia wszystkim wokół, że to nie ma najmniejszego sensu.
To piłkarz na swój sposób wybitny. Idealnie skrojony pod wielkie turnieje, co pokazują nie tylko liczby, ale też umiejętność tworzenia rzeczy absolutnie pięknych. Gdyby to samo Shaqiri robił chociaż w połowie na boiskach ligowych, mówilibyśmy dzisiaj o zawodniku klasy światowej. Ale to właśnie jego największy feler, a zarazem urok, na który nie potrafimy się obrażać. Owszem, w swojej karierze Szwajcar zaliczał zawód za zawodem. Dość wcześnie nadano mu łatkę super talentu, który później nigdy nie eksplodował na miarę oczekiwań. Ale po latach wychodzi na to, że w określaniu zasług tej postaci dla piłki nożnej to zawsze będzie drugi plan. Pierwszym jest reprezentacja. Mundiale. Mistrzostwa Europy. Wielka scena.
Gdy w 2012 roku Xherdan Shaqiri wykręcał ponad 20 punktów w klasyfikacji kanadyjskiej w FC Basel, specjalnie dla niego Bayern sięgnął do sejfu po 12 mln euro. Taka cena nie szokowała, zważywszy na pierwszy, naprawdę dobry rok Shaqiriego w Niemczech. Aż do chwili, gdy po raz drugi w profesjonalnym futbolu rozerwał pęczek mięśniowy w mięśniu dwugłowym uda. To odrobinę trudniejsza do wyleczenia kontuzja niż klasyczne naderwanie włókna mięśniowego, a dla Szwajcara o tyle pechowa, że powtórzyła się jeszcze raz. I jeszcze raz. W Monachium wreszcie stwierdzili, że skoro ich piłkarz stracił przez trzy lata prawie 50 spotkań, lepiej będzie się go pozbyć. Nawet mimo faktu, że przez dwa sezony mało kto był tak skuteczny w przeliczeniu goli i asyst na liczbę rozegranych minut (gol lub asysta średnio co 97 minut).
Ale nawet wtedy, nawet gdy w przeddzień mundialu w Brazylii Shaqiri miał problemy z urazami mięśniowymi, które ciągną się po dziś dzień, w reprezentacji nie zawiódł. Zdążył wejść z ławki w kilku meczach towarzyskich. Rozpoczął turniej w wyjściowej jedenastce. I w trzecim spotkaniu z Hondurasem, który decydował o wyjściu z grupy, załadował hat-tricka. Pierwszy wielki turniej, 22 lata, trzy bramki, z czego jedna z dystansu zrywająca pajęczynę. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to początek jego turniejowej wieczności.
10 lat, kilkanaście kontuzji mięśniowych podobnego rodzaju i pięć klubów później, Xherdan Shaqiri to legenda. W tym czasie, tak naprawdę poza jednym sezonem 2017/2018 w barwach Stoke City (8 goli, 7 asyst), Szwajcar w różnych miejscach był nazywany niespełnioną obietnicą. Na kozetce fizjoterapeuty tracił miesiąc za miesiącem, mimo że miał potencjał, żeby błyszczeć choćby w Liverpoolu Juergena Kloppa. Wygrywał najważniejsze trofea, a kolejni pracodawcy paradoksalnie płacili za niego coraz więcej, ale kariera Shaqiriego zawsze wracała do punktu wyjścia. Jak w filmie “Na skraju jutra” z Tomem Cruisem w roli głównej, którego dzień zaczynał się na nowo za każdym razem, gdy ginął na polu bitwy. To było zamknięte koło. Bohater cierpiał, dopóki nie znalazł rozwiązania. I może Shaqiri nie poległ, ale jego historia koresponduje z tym, co trafiło do kin w… 2014 roku.
Właśnie od tamtej pory zaczął się niezwykły cykl życia Shaqiriego. Tę zbieżność dat oczywiście nazwiemy przypadkiem, natomiast osiągnięcia 32-latka na przestrzeni aż siedmiu turniejów to już sprawa dawno nie mająca nic wspólnego ze zbiegiem okoliczności. Dość powiedzieć, że piłkarz tej klasy, czyli umówmy się z drugiej, a może nawet trzeciej półki, po wczorajszym meczu ze Szkocją ma na koncie 10 bramek i 4 asysty na najważniejszych imprezach. To więcej niż Wayne Rooney, Alan Shearer, Patrick Kluivert, Raul czy Zlatan Ibrahimović. W dodatku wyjątkowość Shaqiriego podkreśla regularność, bo żaden inny piłkarz z Europy nie trafił do siatki na każdym z ostatnich sześciu turniejów.
- 2014 – hat-trick z Hondurasem w trzecim meczu fazy grupowej
- 2016 – zwycięska asysta w meczu otwarcia z Albanią i gol z Polską w 1/8 finału
- 2018 – asysta w meczu otwarcia z Brazylią dająca remis i gol z Serbią na wagę zwycięstwa w 90. minucie
- 2020 – asysta w meczu otwarcia z Walią na remis, dublet z Turcją w meczu o wyjście z grupy, gol z Hiszpanią w ćwierćfinale
- 2022 – zwycięska asysta w meczu otwarcia z Kamerunem i gol z Serbią w meczu o wyjście z grupy
- 2024 – gol w drugim meczu fazy grupowej ze Szkocją na wagę remisu i czwartego punktu
Jak wspomnieliśmy wcześniej, to nie tylko liczby. W większości turniejów Shaqiri „malował” nogą jakieś dzieło sztuki, a wszystko zaczęło się od pięknego strzału z dystansu z Hondurasem. Z Polską były nożyce z 16. metra, z Turcją znowu uderzenie z dalszej odległości po widłach, ale prawą nogą. A teraz ze Szkocją ozdoba drugiej kolejki spotkań i ponownie upolowane okienko. W międzyczasie widzieliśmy mniej efektowne bramki, ale raz, że niemal za każdym razem były bardzo ważne, dwa: pokazywały, jakim sprytem w swoim wykończeniu dysponuje Szwajcar.
Można wręcz postawić tezę, że dla “Helwetów” to postać nieodzowna. Masz Shaqiriego, masz pewne wyjście z fazy grupowej. Do tej pory tak to wyglądało i dopełnia się na jego siódmej, być może ostatniej wielkiej imprezie w karierze. Po raz pierwszy rozpoczętej na ławce, ale Shaqiri zapewne zdaje sobie sprawę, skąd to wynika. Liczne urazy i przerwy w grze wpłynęły nie tylko na jego ogólny termin ważności, ale też przydatność w obrębie jednego meczu. Murat Yakin musiał nie zmienić zdania w kwestii, że to nie jest zawodnik gotowy na pełne 90 minut co kilka dni, skoro ściągnął go już po godzinie.
Sęk w tym, że niezależnie od formy w sezonie przed turniejem, na Shaqiriego zawsze można było liczyć. Na mundial w Brazylii jechał z zaledwie 1223 minutami na koncie i dwoma przeżytymi kontuzjami, z czego jedną zaleczoną dopiero dwa tygodnie przed turniejem. Na EURO we Francji było lepiej – 2295 minut w nogach i tylko jeden niewielki uraz. W 2018 sezon w klubie rozegrany niemal od deski do deski, jedyny taki po opuszczeniu ojczyzny. Ale już kampania 2020/2021 w drodze do EURO 2020 to już marne 820 minut i mnóstwo problemów. 2022 – kilka pauz, ale dobra podkładka w postaci 2259 minut w MLS. No i teraz, ostatnie półrocze w USA to 745 minut.
Bywało więc lepiej, bywało gorzej, ale nie ma chyba lepszego przykładu piłkarza reprezentacyjnego niż Xherdan Shaqiri. Wystarczy, że jest w stanie wybiegać 60 minut w kilku meczach co dwa lata, żebyśmy jako widzowie zbierali szczęki z podłogi. To, co dzieje się w jego karierze pomiędzy turniejami, nie ma znaczenia, bo żyjemy w symulacji, w której 123-krotny reprezentant Szwajcarii cyklicznie resetuje się do ustawień fabrycznych. Dlatego, gdy przy nowym pokoleniu piłkarzy będziemy wspominać o dawnych turniejach w pierwszym ćwierćwieczu, obowiązkowym przystankiem będzie ciekawy przypadek drobnego Jugosłowianina z miasteczka Gnjilane.
WIĘCEJ O EURO 2024:
- Gmoch: Patrzę na „xG” i głupieję. Jestem stary, ale muszę nadążać
- Jasna strona księżyca. Opowieść o kadrze Leo Beenhakkera
- Ronaldo na ratunek byłego NRD
- „Gruzja wygra EURO” – mówią ludzie. Gdy zaczęli mieć dość polityków, pokochali futbol
- Przełomowe EURO. Strzały z dystansu wróciły do łask
- Szczęście, kobiety, podstęp i amfetamina. Dlaczego Węgrzy nie zostali mistrzami świata?