Reklama

Rozmowa mistrza Hjulmanda ze Śmiercią

Antoni Figlewicz

Autor:Antoni Figlewicz

07 czerwca 2024, 17:02 • 21 min czytania 6 komentarzy

Jakaś odziana w czerń, zakapturzona postać z kosą przychodzi do ciebie z ofertą. Obiecuje mistrzostwo świata w piłce nożnej, ale na podsuwanym pod twój nos kontrakcie drobnym maczkiem dopisała, że w zamian zabierze twoją duszę na tamten świat pięć lat po tym wielkim sukcesie. W ręce trzymasz umoczone we krwi pióro, w głowie stawiasz sobie pytanie, na które nie ma odpowiedzi. A może jest? Kasper Hjulmand przekonuje, że nie widzi sensu w wahaniu i dla każdego zarażonego miłością do rywalizacji odpowiedź jest oczywista. W takim hipotetycznym dialogu ze Śmiercią trener duńskiej kadry zgodziłby się na jej warunki bez chwili zastanowienia i cienia wątpliwości. Przynajmniej w trakcie trwania jednego z wielkich turniejów.

Rozmowa mistrza Hjulmanda ze Śmiercią

Jako selekcjoner duńskiej reprezentacji, w pełni rozumiem taką postawę. Całkowicie się zresztą z nią utożsamiam – przekonywał Hjulmand dwa lata temu w swoim obszernym felietonie dla The Players Tribune. Duńczyk odnosił się do badania z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, w którym zapytano różnych sportowców, czy byliby gotowi poświęcić swoje życie dla mistrzostwa świata w uprawianej przez siebie dyscyplinie sportu. Niektóre odpowiedzi szokowały, ale zdaniem Hjulmanda nie powinny. Nie tak znowu wielu respondentów przyznało, że są gotowi umrzeć za sukces, ale w mniemaniu trenera to całkowicie normalna postawa. Może nawet jedyna właściwa w świecie sportu.

Oczywiście wiem, że futbol to nie sprawa życia i śmierci – dowiedzieliśmy się tego po tym, jak prawie straciliśmy Christiana Eriksena – ale kiedy bierzesz udział w ważnym turnieju, niewiarygodne jest, jak bardzo musisz być skupiony na swoim celu. Jesteś tam, aby wygrać i przez te tygodnie nie ma nic innego w twoim życiu. Gonisz za marzeniem. W Danii jest prawie sześć milionów ludzi, którzy również chcą wygrać i nie można ich zawieść. Wchodzisz w bańkę tych oczekiwań. Zamykasz w niej cały swój świat – dzieli się swoją refleksją o pościgu za wygraną Hjulmand. – Na Euro były chwile, kiedy nawet zapomniałem o rodzinie – przekonuje, a my nie mamy powodu mu nie wierzyć.

Mors dicit, Magister respondit

Do Duńczyków Śmierć przemówiła wprost na ostatnich mistrzostwach Europy, o czym zresztą wspomniał w swojej spisanej refleksji Hjulmand. Tym trudniej oddzielić jego słowa od, niezbyt zresztą odległego, historycznego tła. Przypadek Christiana Eriksena niełatwo komentować, zachowanie wielu osób w tej nieprzyjemnej chwili trudno oceniać. To zdecydowanie była sytuacja podbramkowa. A w tym wszystkim Kasper Hjulmand wziął całą sprawę na klatę, próbując odciążyć swoich piłkarzy i kontrolując, by nikt nawet nie próbował na nich naciskać w poszukiwaniu dodatkowych komentarzy. Musiał jednocześnie zadbać o morale całej kadry, każdego zawodnika z osobna i o swoją psychikę. A jeszcze na dodatek wyjść do mediów i być w swojej komunikacyjnej strategii piekielnie szczerym gościem… Rzucił się więc w wir komentarzy zamykając na chwilę swoich zawodników w bańce i odcinając ich od wymykających się spod kontroli czynników zewnętrznych. To on stał się na czas Euro samozwańczym dyrektorem do spraw komunikacji w reprezentacji Danii. Tylko tak można było przepracować tę traumę.

Hjulmand swoją otwartością zasłużył na zaufanie drużyny. Niecały rok wcześniej przejął stery w reprezentacji zastępując pracującego w Danii przez cztery lata Age Hareide, a tu nagle zamiast wybierać najlepszych piłkarzy z duńskim paszportem i jako tako ustawiać ich na boisku musiał wcielić się w rolę niezłego psychologa, który pozbiera do kupy rozproszone myśli wielu dorosłych facetów. A to wszystko na turnieju, który, jak sam napisze rok później, i tak robi z mózgu sieczkę.

Reklama

Nie będę kłamał, to było traumatyczne przeżycie. Trzeba było jednak pozwolić sobie na radość i smutek, spokój i agresję, zrobić miejsce na wszystkie emocje. Nie da się rozegrać meczu piłkarskiego na tym poziomie bez emocji, a w takiej sytuacji to już chyba w ogóle niemożliwym jest wstanie bez nich z łóżka – mówił dziennikarzom jeszcze podczas fazy grupowej minionego Euro. A niektóre duńskie media nazwały go nawet wtedy przywódcą roku, podkreślając, że Hjulmand wspiął się wówczas na prawdziwe wyżyny zarządzania zespołem. Nie tylko zespołem piłkarskim. Grupą ludzi w ogóle.

A niektórzy twierdzą, że przez chwilę nawet całym krajem, choć to już chyba tylko medialna przesada. Wyjątkowa wrażliwość menedżera pomogła jednak przeprowadzić duńskich kibiców przez pełne silnych emocji dni i faktycznie scaliła naród, który wspólnymi siłami i na barkach nagłego zbiorowego poruszenia dotarł aż do półfinału mistrzostw Europy. Bo to nie tak, że zawodnicy po prostu kopali piłkę dla jeszcze niedawno bliskiego śmierci kolegi – w tamtych dniach wszyscy w Danii stanęli jeden za drugim i byli dla siebie ogromnym wsparciem.

Wówczas emocje nie były tylko kontrolowanym dodatkiem do sportowego widowiska. Kasper Hjulmand od zawsze wiedział, że ich siła jest naprawdę nieoceniona.

Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?

Traumatyczne wydarzenia z meczu z Finlandią otworzyły dyskusję na kilka tematów, a że trener Hjulmand ma duszę nieco romantycznego myśliciela, to nie trzeba go za bardzo namawiać do przemyśleń. Nawet tak abstrakcyjnych, jak te dotyczące wyboru wielkiego sportowego triumfu nad życiem. Ba! Te najbardziej abstrakcyjne selekcjoner reprezentacji Danii zdaje się lubić najbardziej.

Jeśli dwa miesiące po mistrzostwach świata zadacie mi to pytanie, to odpowiem: „Bzdura! Wybieram życie! Futbol to tylko gra!” Ale kiedy już się tam dostaniesz, zagrasz, z pewnością poczujesz, że to jednak naprawdę kwestia życia i śmierci.

Przemyślenia dotyczące sfery emocjonalnej czy metafizycznej często na przestrzeni całej jego trenerskiej kariery mnożyły tylko wątpliwości, co do umiejętności prowadzenia drużyny przez Duńczyka. Niektórzy jego piłkarze podkreślali, że w roli asystenta trenera sprawdzał się świetnie, bo bardzo szybko skracał dystans i potrafił trafić do piłkarzy. Był po prostu spoko gościem, ale czy materiałem na trenera, dowódcę? Miły facet dbający o swoich podopiecznych, ich samopoczucie, samopoczucie członków ich rodzin. W dodatku taki, który często spoufalał się z piłkarzami i mógłby mieć problemy z nagłym złapaniem dystansu i przez to także z budową autorytetu.

Reklama

Opinia wybaczającego zbyt wiele mięczaka ciągnęła się za Hjumlandem przez dobrych kilka lat i chyba nadal mu czasem towarzyszy. Nie jest też całkiem bezpodstawna, bo aktualny szkoleniowiec Duńczyków właśnie przez zbytnią pobłażliwość i skłonność do wszelkich ugód odbił się od niemieckiej Bundesligi. W FSV Mainz jego dobrotliwość sprawiła, że nie umiał znaleźć wspólnego języka z dyrektorem sportowym Christianem Heidelem, a władze zespołu z Moguncji nie chciały, by ingerował w procesy transferowe. Miał trenować, dbać o uśmiechy piłkarzy i do niczego się nie wtrącać. Dlatego też popracował w Niemczech bardzo krótko, choć mostu za sobą nie spalił. To nie ten typ.

Ostatecznie największe sukcesy w klubowej piłce odnosił z Nordsjaelland (mistrzostwo Danii, awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów), które dało mu nieco większą władzę i nic nie robiło sobie z tych filozoficzno-myślicielskich przemyśleń. To stamtąd na fali krajowego tytułu przebił się do Bundesligi. To tam też wrócił, gdy okazało się, że miał już swoje miejsce na ziemi i całkiem niepotrzebnie szukał szczęścia za granicą. Jest stworzony dla Danii, która nie słynie przecież z wybitnych myślicieli, ale też pewnie z tego właśnie powodu jest dla Hjumlanda niezmiennie pasjonująca, jako nadal nierozgryziona.

Wszystko zaczyna się od tego, kim jesteśmy – zwykł powtarzać selekcjoner i nie inaczej mówił w trakcie przygotowań do przejęcia obowiązków po Hareide.

Jak informował swego czasu The Athletic, Hjulmand postanowił zbadać tożsamość swojego rodzinnego kraju, rozmawiając z osobami z różnych sfer duńskiego społeczeństwa: czołowymi biznesmenami, politykami, sportowcami czy artystami. Hjulmand chciał z nimi porozmawiać o duńskiej tożsamości, próbując określić wartości, którymi duński zespół powinien się kierować współcześnie. Porozmawiał, ale nietypowa ankieta stała się przyczynkiem do szydzenia z trenera-romantyka, który lubi wszystko i może mówić o wszystkim, nawet o znanych duńskich poetach. Ale miał się przede wszystkim skupiać na piłce, a nie przeprowadzać wywiady z ciekawymi ludźmi.

Emocje to nie wszystko…

Trudno powiedzieć, na ile swoją życiową filozofią zarażał Hjulmand na samym początku trenerskiej kariery, kiedy nie wszyscy byli przyzwyczajeni do jego stylu bycia. Pierwsze kroki aktualny selekcjoner reprezentacji Danii stawiał w pogrążonym w kryzysie Lyngby Boldklub, gdzie miał przyjemność zetrzeć się z kilkoma innymi inteligentnymi facetami, którzy też mieli w głowach swoje wyobrażenie świata. Z dobrze radzącym sobie w Anglii Thomasem Frankiem, też uznawanym za niezłego w układaniu klocków międzyludzkich relacji. Z aktualnym dyrektorem technicznym Tottenhamu, Johanem Lange. I – tu taki maleńki smaczek dla fanów Ekstraklasy – z pracującym wówczas z młodzieżą Lyngby Nielsem Frederiksenem, przejmującym właśnie Lecha Poznań.

Wszyscy trzej poroznosili po świecie choćby ziarenko przemyśleń Hjulmanda i Duńczyk na pewno uznaje o za swój sukces. Sam zresztą przy każdej okazji starał się dzielić dobrą energią nawet z rywalami. Ścierający się z nim w Bundeslidze Juregen Klopp, też zresztą znany z bycia po prostu fajnym gościem, w dawnej rozmowie z Allgemeine Zeitung wystawił swojemu koledze po fachu naprawdę uroczą laurkę:

Kasper to niezwykle sympatyczny facet, zrobił na mnie niesamowite wrażenie – Niemiec mówił to, co już udało nam się ustalić, ale na szczęście rozwinął temat o dodatkowy wątek. – Rozmawialiśmy też trochę na temat taktyki i muszę przyznać, że to co mi opowiadał było szalenie ciekawe. Może nawet przełomowe. Zresztą sami to oceńcie – w Nordsjaelland mieli bardzo mały budżet, ale mimo ograniczeń zdziałali bardzo wiele. Mówiąc mały, mam na myśli na tyle mały, że każdy z moich zawodników mógłby tam pełnić rolę głównego sponsora, przekazując jedynie swoją miesięczną pensję – Klopp nawet nie krył, że dostrzegł w Hjulmandzie talent do czegoś więcej niż opowiadanie o emocjach, życiu, śmierci i relacjach międzyludzkich.

Dostrzegł w nim trenera, w dodatku naprawdę niezłego. Piłkarze opowiadający o współpracy z nim podkreślają, że Hjulmand jest wręcz genialnym motywatorem i potrafi wykrzesać ze swoich zawodników o wiele więcej, niż oni sami mogliby się po sobie spodziewać. Pod względem taktycznym kiedyś inspirował się piękną grą Cruyffa, by później podglądać ze sporym zaciekawieniem kolejne pomysły Pepa Guardioli. Jego sposób postrzegania piłki – jak przystało na myśliciela – cały czas ewoluuje i ostatnio Hjulmand otwiera się na nieco bardziej pragmatyczne style gry. Choćby ten prezentowany przez Atletico pod wodzą Diego Simeone, choć to pierwsza miłość jest i tak najsilniejszą:

Cruyff to filozofia. To sposób na życie. To sposób na grę. Bardzo interesuje mnie tożsamość i sposób, w jaki wyrażamy siebie, w co wierzymy, a potem pokazywanie tego na boisku. Czasem wygrywasz, czasem przegrywasz. Myślę jednak, że to najlepszy sposób gry w piłkę i zarazem najlepszy sposób, by osiągać dobre wyniki – przekonywał tuż przed katarskim mundialem selekcjoner duńskiej kadry w rozmowie z oficjalną stroną FIFA.

…ale wszystko bez emocji, to nic

Ma on jednak swoich zawodników pod ręką ledwie kilka razy w roku i jego zadaniem nie jest raczej wprowadzanie wielkich i przełomowych rozwiązań taktycznych, a ulepienie prawdziwej drużyny z przylatujących do Kopenhagi z całego świata piłkarzy.

Współpracując z Kasperem daję z siebie wszystko i on o tym wie. To trener, który według mnie jest naprawdę wyjątkowy. Technicznie i taktycznie jest naprawdę niezwykłym szkoleniowcem, a jako człowiek jest bardzo nowoczesnym liderem. On jest jedyny w swoim rodzaju. Czasami zastanawiasz się, jakim cudem znajduje czas dla wszystkich!? Bo wydaje się, że każdemu daje całe mnóstwo czasu, a przecież potem skupia się jeszcze na meczach i na treningach. Ten facet trafia do mojego serca – Pierre-Emile Hojbjerg ma z selekcjonerem naprawdę bliską relację, ale to akurat nie jest nic niezwykłego. Podobnie blisko Hjulmand jest z innymi reprezentantami kraju, może nawet ze wszystkimi kadrowiczami.

Wszystkich scalił bezpowrotnie ten bezwładny upadek Eriksena na Parken, ale w tle tego dramatu z duńską kadrą na dobre pożegnał jej trener bramkarzy, Lars Hogh.

Spojrzeć Śmierci prosto w twarz

Wszyscy wiedzieliśmy, że jest źle, nawet jeśli nie wiedzieliśmy dokładnie, jak bardzo – wspomina trudny rok 2021 Kasper Schmeichel, dla którego Hogh był niezwykle ważną postacią i właściwie najbliższym współpracownikiem w kadrze narodowej. 62-latek od dłuższego czasu chorował na raka trzustki. – Nigdy nie spotkałem kogoś takiego jak on. Myśl, że nie będzie mógł stanąć obok mnie w koszulce drużyny narodowej, jest nie do zniesienia – przekonywał niecały rok po śmierci mentora bramkarz reprezentacji Danii w rozmowie z FIFA.

To całkiem inne oblicze Śmierci, z którą w krótkim czasie przyszło się zmierzyć Hoghowi, Eriksenowi, Schmeichelowi i oczywiście Hjulmandowi. Trzej ostatni towarzyszyli pierwszemu w jego ostatniej drodze i znów podkreślili w ten sposób, jak blisko jest ze sobą zżyta cała drużyna narodowa. Kilka dni później swoje uczucia próbował opisać w rozmowie z mediami Hjulmand:

To było bardzo trudne. Wielkie, wspaniałe, godne, ale trudne – mówił trener duńskiej TV2. – Było też jednak w jakimś stopniu inspirujące – dodał po chwili namysłu. – Ksiądz wygłosił dobre przemówienie, a rodzina, która przeszła tak wiele i poniosła ogromną stratę, przekazała mnóstwo pozytywnej energii.

Nawet wtedy, w to smutne w gruncie rzeczy popołudnie w kościele świętego Knuda w Odense, Kasper Hjulmand szukał jakiegoś pozytywu. Małego punktu zaczepienia. Czegoś, co pozwoli mu przekuć smutek jego i jego piłkarzy w… no właśnie trudno powiedzieć w co. W bliskość? W doświadczenie wyjątkowego współodczuwania? Podopieczni Hjulmanda i tak jednym głosem wołają, że pod jego wodzą zamienili się w jeden organizm i jest im z tym nie tyle dobrze, ile wspaniale. Czego znów się doszukiwał w refleksji nad przemijaniem selekcjoner?

Non omnis moriar

Po odpowiedź znów musimy zajrzeć do jego felietonu dla The Players Tribune. Hjulmand w pewnym momencie jakby przestał pisać, a zaczął przelewać na klawiaturę wszystkie swoje myśli, głównie wątpliwości. Pierwszy raz poczuł przemijanie, gdy okazało się, że jego kolana nie nadają się do niczego ledwie ćwierć wieku od narodzin. Drugi raz upływający czas dał mu się we znaki, gdy stracił robotę w Moguncji.

Pamiętam jak pewnej soboty zabrałem córkę do parku niedaleko naszego domu w Bad Homburg. Jeździliśmy tam na rowerach, graliśmy w minigolfa i spacerowaliśmy. Zjedliśmy lody. Wtedy mnie uderzyło – to był pierwszy weekend, w którym miałem czas dla mojego dziecka i zabrałem je na spacer. Pierwszy w życiu!

Tyle wyrzeczeń w imię wygrywania. Mało czasu dla żony, dzieci, rodziców, brata, a w zamian ta obsesja, która potrafi wyłączyć go z życia nawet na kilka tygodni. Będąc na skraju rzucenia tego wszystkiego i ucieczki od piłki nożnej, Hjulmand znalazł sposób na uzasadnienie swojego uzależnienia od wygrywania. Nadał temu wszystkiemu większy sens.

Gdy wrócił do Nordsjaelland, klub funkcjonował na nieco innych zasadach niż przed jego przenosinami do Niemiec. W grudniu 2015 roku drużynę wykupiła organizacja Right to Dream, której celem było wsparcie dzieci z Ghany w rozwoju ich sportowej kariery w USA. Nordsjaelland miało wygrywać, ale też zarabiać pieniądze dla podopiecznych fundacji. Wkrótce do współpracy zaproszono Hjulmanda, który tego właśnie potrzebował. Poczucia, że piłka nożna może być czymś więcej niż wygrywaniem. Czymś więcej nawet niż nośnikiem emocji. Nośnikiem dobra.

Kasper Hjulmand nadal jest uzależniony od zwycięstwa i nadal w warunkach turniejowych gotów byłby oddać życie za mistrzostwo świata. Gdyby podczas kolejnego mundialu jakaś odziana w czerń, zakapturzona postać z kosą przyszła do niego z ofertą nie do odrzucenia, przyjąłby warunki umowy bez zastanowienia. Tym bardziej teraz.

Wiedziałby, że zostawia po sobie trwały ślad w głowach tych, których udało mu się zarazić swoją życiową filozofią. I że ślad ten pozostanie na świecie na długo po jego śmierci.

***

Najgłupsza historia wokół kadry

Cokolwiek związanego z Niklasem Bendtnerem

Tak jak Eminem i Elvis Presley byli królami kontrowersji, tak Niklasa Bendtnera śmiało możemy nazywać owej kontrowersji lordem. Zgodnie z pseudonimem który przyległ do zawodnika przed laty. I zgodnie z jego zachowaniem, które wielokrotnie dowodziło, że Duńczyk nie ma najmniejszego problemu z przekraczaniem kolejnych granic. Prostytutki, narkotyki, spore ilości alkoholu, problemy z prawem… w jego życiorysie jest dosłownie każde możliwe wykroczenie nie przystające osobie publicznej i sportowcowi. Jazda samochodem na podwójnym gazie i pod prąd to przy tym wszystkim małe miki, ale kosztowała Bendtnera pół roku gry w reprezentacji narodowej. I dlatego należy ją uznać za jedną z głupszych wpadek tego gagatka.

Bo przecież mógł wylecieć z kadry za wszystko. Dosłownie – wszystko. Robił rzeczy, które nie śniły się filozofom, a wpadł za popularną wśród celebrytów, nawet wśród innych piłkarzy, jazdę po pijaku. Sam Bendtner napisał wówczas na Twitterze (bo wtedy to był jeszcze Twitter):

Drodzy przyjaciele, wczoraj wieczorem dostałem mandat za niezbyt groźny przypadek jazdy pod wpływem alkoholu. To była spokojna noc, ale bardzo, bardzo przepraszam wszystkich moich przyjaciół i fanów. Niedobrze jest prowadzić pod wpływem alkoholu. Biorę na siebie pełną odpowiedzialność.

Niezbyt groźne. A w ogóle to była spokojna noc i on wie, że alkohol i samochód się nie łączą. Zgodnie z doniesieniami duńskich mediów, piłkarz około drugiej, jak gdyby nigdy nic, jechał sobie pod prąd. Sąd ukarał go grzywną w wysokości prawie miliona koron (“śmieszne” 150 tysięcy dolarów) i zawiesił jego prawo jazdy na trzy lata. A Bendtner tuż po usłyszeniu wyroku miał powiedzieć, że to najgorszy dzień w jego życiu…

Prawda jest taka, że to jedyny incydent z udziałem niesfornego zawodnika, na który tak ostro zareagowała duńska federacja. Jedyny! DBU zadecydowało o zawieszeniu powołań Bendtnera do kadry narodowej na całe pół roku.

Zachowanie zawodników drużyny narodowej powinno być zgodne z zasadami obowiązującymi w społeczeństwie – napisano w oświadczeniu.

A to i tak było już drugie zawieszenie Bendtnera na mecze reprezentacji. Rok wcześniej, podczas rozgrywanego w Polsce i na Ukrainie Euro 2012, Duńczyk został ukarany za odsłonięcie gaci w trakcie meczu z Portugalią.  Tak bardzo cieszył się ze zdobytej bramki, że aż musiał światu pokazać sporą reklamę bukmachera Paddy Power znajdującą się na gumie od jego majtek.

Wówczas też otrzymał karę grzywny, tym razem od UEFA, która nakazała mu zapłacić 100 tysięcy euro. Całą kwotę pokryła reklamowana przez Bendtnera firma, ale i tak wielu komentowało, że to nawet więcej niż federacja każe płacić za przewinienia na tle rasistowskim. Napastnika zawieszono również na najbliższe spotkanie kadry narodowej po rozpatrzeniu sprawy. Akurat mało ważny mecz z Czechami w eliminacjach do mistrzostw świata, żadna strata.

Potencjał na ulubieńca kibiców

Pierre-Emile Højbjerg

Zawodnik, który w środku pola zawsze będzie w cieniu Christiana Eriksena, ale po cichu zrobił już naprawdę niezłą karierę. Jak sam wielokrotnie przyznawał, od zawsze jego największym piłkarskim celem było reprezentowanie kraju, najlepiej na wspaniałym Parken, na którego wspomnienie Hojbjergowi świecą się oczy. – Zawsze miałem silną więź emocjonalną z reprezentacją narodową. To było moje i mojego ojca wielkie marzenie – wizja mnie grającego dla duńskiej kadry – mówił dwa lata temu, kiedy wszystkie media prześcigały się w przedmundialowej gorączce na wywiady z reprezentantami Danii. Wywiady nietypowe, bo często poruszające tematy pozapiłkarskie i, znów, trudne.

Ojciec Hojbjerga bardzo chorował. Gdy stan taty zaczął się pogarszać, jego syn był coraz bliżej i bliżej powołania do reprezentacji. Kadra ostatecznie sięgnęła po młodego wówczas pomocnika o miesiąc za późno.

Odszedł tuż przed moim debiutem. Kiedy widziałem go ostatni raz, razem świętowaliśmy moje drugie mistrzostwo Niemiec z Bayernem. Oglądaliśmy mecz decydujący o tytule w telewizji – poprosiłem wcześniej o wolne, wiedząc, że to naprawdę może być ostatnia okazja do spotkania z tatą.

I faktycznie, była. Z okna szpitalnej sali, w której obaj panowie oglądali popisy Bawarczyków, dało się dostrzec majaczące w oddali Parken.

Teraz musisz tylko zagrać dla drużyny narodowej – rzucił Hojbjerg senior, a przynajmniej tak zapamiętał to jego syn. Pośmiali się chwilę, ale obaj wiedzieli, że prędzej czy później pomocnik stanie się ważnym ogniwem duńskiej reprezentacji. Chwilę trzeba było na to poczekać, ale on sam przekonuje, że było warto, a ojciec i tak wszystko widział z góry. Przekonuje innych, ale przekonuje też siebie.

Bardzo mnie boli to, że tata nie może oglądać moich meczów, ale wierzę, że jest ze mną każdego dnia. Pamiętam swoją pierwszą bramkę dla reprezentacji i… nie umiałem się z tego trafienia cieszyć. Wszyscy wokół uśmiechnięci, uradowani, ale żadna z tych osób nie była tą, którą chciałem tam najbardziej zobaczyć.

Chęć wysłania informacji o swoim kolejnym występie w kadrze aż do nieba, napędza Hojbjerga jak nic innego. Pomocnik wychodząc na boisko w koszulce reprezentacji staje się, jak sam czasem podkreśla, jeszcze lepszym piłkarzem niż w klubie. Motywację ma nie byle jaką. A kibice widzą w jego grze upór, zaangażowanie i ostatecznie całkiem sporo jakości. Takich piłkarzy nie sposób nie lubić.

Kryć na plaster

Rasmus Højlund

Młody napastnik Manchesteru United przez pół sezonu był pośmiewiskiem. Transferowym niewypałem, żenująco słabym piłkarzem i nie zasługującym na miano zawodnika Czerwonych Diabłów eksperymentem. Sporo grał, ale nie strzelał nic, był kompletnie rozregulowany i nie mógł złapać formy. Aż wreszcie w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia stał się cud – Duńczyk znalazł drogę do bramki w meczu z Aston Villą i jego trafienie w końcówce meczu dało United komplet punktów. To był moment przełomowy dla 21-latka i od tego czasu Hojlund grał już o wiele lepiej. Wszystko dlatego, że zeszło z niego ciśnienie.

Każdy kolejny występ bez gola czy choćby asysty pobudzał kibiców do narzekania na tego młokosa z Danii, a w nim samym aż się gotowało. Nie do końca umiał powiedzieć, co jest grane. Nie wiedział, dlaczego piłka nie znajduje drogi do bramki. Gdy wreszcie trafił, pokazał przed kamerami całą paletę emocji, wszystko w ciągu kilkunastu czy kilkudziesięciu sekund, które okazały się przełomowe.

Hojlund odblokował się wówczas na dobre. Dziki okrzyk radości, zaciśnięta pięść, kilka łez – wystarczyło, by do kolejnych spotkań podszedł z większym luzem i zaczął strzelać aż miło. Gol i asysta z Tottenhamem, to samo z Wolves. Potem po golu w meczach z West Hamem i znów z Aston Villą. Dublet z Luton. Siedem goli w półtora miesiąca i Hojlund z nieudacznika stał się nagle pupilem Old Trafford. Ostatecznie zakończył sezon z dziesięcioma trafieniami w lidze i pięcioma golami w europejskich pucharach. Godnie, choć bez fajerwerków.

W kadrze idzie mu jednak trochę lepiej. Drogę do bramki rywali znajduje średnio w co drugim spotkaniu, a w eliminacyjnym meczu z Finlandią ustrzelił nawet hat-tricka. Dodatkowo może liczyć na wsparcie i zaufanie trenera Hjulmanda, u którego jest pierwszym wyborem na pozycję napastnika.

To aktualnie najbardziej utalentowany z młodych Duńczyków i w kraju wróżą mu wielką karierę. Sprawny, wysoki, atletyczny i coraz bardziej skuteczny. Dla Hojlunda zbliżające się mistrzostwa Europy są ogromną szansą na pokazanie się całemu piłkarskiemu światu i wejście do grona najlepszych napastników globu. Zrobi wszystko, żeby ludzie go zapamiętali i przez to będzie niezwykle groźny dla swoich rywali.

Leśny dziadek

Trochę leśni piłkarze, trochę leśni działacze

Szukamy, szukamy i nic. To wręcz niemożliwe, żeby nie mieli w Danii jakiegoś swojego Jana Tomaszewskiego, który mógłby trochę pogrzmieć po mniej udanych występach tamtejszej reprezentacji. Mieli kilka lat temu aferę związaną z wykorzystaniem wizerunku piłkarzy i problem z porozumieniem stron – stowarzyszenia piłkarzy i federacji – był na tyle duży, że trudno powiedzieć, że ktoś w tym całym zamieszaniu był zatwardziałym leśnym dziadem głuchym na argumenty.

Protest piłkarzy walczących o swoje polegał na tym, że odmówili gry w meczu towarzyskim ze Słowacją i Age Hareide był zmuszony skorzystać z usług amatorów i półamatorów. I futsalistów. W międzynarodowym spotkaniu w Trnawie oglądaliśmy więc na boisku cieślę, mechanika, strażnika więziennego, sprzedawcę gazet i kilku studentów.

To godna ubolewania sytuacja. Zarówno dla zespołu, fanów, jak i całej społeczności wokół duńskiej piłki nożnej. Mieliśmy nadzieję, że gracze się pojawią, gdy zaoferujemy im te same premie, płatne ubezpieczenie i lepsze warunki w zakresie przelotu na mecz, wyżywienia i leczenia – wyliczał w mediach dyrektor administracyjny duńskiej federacji, Claus Bretton-Meyer. Ostatecznie nawet ci nieco słabsi gracze odmawiali i na występ udało się namówić tylko tę przedziwną zbieraninę, która przegrała ze Słowacją 0:3.

Konflikt szybko udało się zakończyć, ale sygnał wysłany przez piłkarzy federacji był bardzo silny. To zresztą jedyna poważna afera w ostatnich latach, o której warto cokolwiek napisać – Duńczycy nie marnują swojego czasu na bezcelowe przepychanki.

Zazdrościmy im…

…klaszczących czapeczek

Klask, klask, klask! W Polsce, głównie w siatkarskich halach, mamy takie dmuchane pałki, którymi uderza się jedną o drugą wywołując odgłos przypominający ni to klaśnięcie, ni to uderzenie. W Danii mają klaszczące czapeczki, które bez problemu można dostrzec na trybunach podczas meczów reprezentacji. Nie żadne frajerskie malowanie buzi czy wielkie czerwone trąby – oni mają swoje wspaniałe i majestatyczne klaszczące czapeczki.

System działania takiego gadżetu jest bardzo prosty. Do czapki przyczepiony jest sznureczek, który odpowiada za obsługę mechanizmu – wystarczy za niego pociągnąć, a umieszczone tuż nad czołem dłonie zaczną klaskać. Żadna to filozofia i każdy bez problemu obsłuży taką klaszczącą czapeczkę.

Nawet jeśli nie znacie duńskiego, łatwo zrozumiecie czym jest dla tamtejszych kibiców klaphat. Pierwszy raz to wyjątkowe nakrycie głowy pojawiło się na stadionach podczas rozgrywek o Puchar Europy w 1984 roku, ale na dobre przyjęło się dopiero w czasie mundialu dwa lata później. Kibice oszaleli wówczas na punkcie klaszczących czapeczek, które teraz mogą być uznawane za trochę staromodne i obciachowe, ale nadal mają swoje specjalne miejsce w panteonie dziwnych rzeczy wnoszonych przez kibiców na mecze piłkarskie.

Więcej niż tysiąc słów

Na turnieju każdy mecz jest sprawą życia i śmierci.

Kasper Hjulmand, selekcjoner reprezentacji Danii

Co trzeba wiedzieć

 

  1. Zbieżność osób i nazwisk jest przypadkowa! Morten Hjulmand, pomocnik grający na co dzień w portugalskim Sportingu, nie jest spokrewniony z selekcjonerem Kasperem Hjulmandem.
  2. Duńczycy znowu są typowani na czarnego konia mistrzostw! Choć na papierze nie wydają się przesadnie mocni, to z grupy powinni wyjść (zagrają z Anglią, Słowenią i Serbią).
  3. W środowym meczu towarzyskim Duńczycy pokonali Szwecję 2:1. Po golu zdobyli Christian Eriksen i Pierre-Emile Hojbjerg. Dziś wieczorem podopieczni Hjulmanda zagrają z inną skandynawską reprezentacją – kadrą Norwegii.
  4. Duński Dynamit! Największym sukcesem reprezentacji nadal pozostaje mistrzostwo Europy zdobyte w roku 1992. O powtórkę z rozrywki będzie jednak bardzo, bardzo trudno…
  5. Liderzy się starzeją. Kasper Schmeichel jest już bliski czterdziestki, Simon Kjaer ma za sobą już 35 wiosen, Christian Eriksen też jest już po trzydziestce… Wkrótce w reprezentacji Danii nastąpi pewnie uroczyste przekazanie warty młodszym kolegom.

CZYTAJ WIĘCEJ PRZED EURO 2024:

Fot. Newspix/Ritzau Scanpix

Wolałby pewnie opowiadać komuś głupi sen Davida Beckhama o, dajmy na to, porcelanowych krasnalach, niż relacjonować wyjątkowo nudny remis w meczu o pietruszkę. Ostatecznie i tak lubi i zrobi oba, ale sport to przede wszystkim ciekawe historie. Futbol traktuje jak towar rozrywkowy - jeśli nie budzi emocji, to znaczy, że ktoś tu oszukuje i jego, i siebie. Poza piłką kolarstwo, snooker, tenis ziemny i wszystko, w co w życiu zagrał. Może i nie ma żadnych sportowych sukcesów, ale kiedyś na dniu sąsiada wygrał tekturowego konia. W wolnym czasie głośno fałszuje na ulicy, ale już dawno przestał się tego wstydzić.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Komentarze

6 komentarzy

Loading...