Reklama

Playboy z 42 etapami Giro… i dopingiem w tle. Mario, kolarski Król Lew

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

28 maja 2024, 18:55 • 20 min czytania 3 komentarze

Tadej Pogacar został królem tegorocznego Giro d’Italia. Słoweniec wygrał sześć etapów włoskiego Wielkiego Touru i bezapelacyjnie triumfował w klasyfikacji generalnej. Daleko mu jednak do jednego z najlepszych kolarzy w historii Giro, który całego wyścigu nigdy co prawda nie wygrał, ale na koncie ma… 42 etapy. Mario Cipollini był w swoim najlepszym okresie królem sprintu, wielkim mistrzem rozgrywania ostatnich metrów. Mistrzem kontrowersyjnym, prowokującym, z duszą playboya i celebryty, a jak się po latach okazało – również przestępcy.

Playboy z 42 etapami Giro… i dopingiem w tle. Mario, kolarski Król Lew

Mario Cipollini. Sylwetka wybitnego sprintera

Legenda brudna i legenda upadła

Był 2013 rok, osiem lat po zakończeniu – w którym była krótka przerwa, ale o tym potem – kariery przez Mario Cipolliniego. 9 lutego w „La Gazzetta dello Sport” ukazał się artykuł, w którym opisywano kontakty włoskiego kolarza z doktorom Eufemiano Fuentesem, najważniejszą postacią jednej z wielkich kolarskich afer dopingowych.

Postać Cipolliniego skojarzono z zapiskami w dokumentach Fuentesa, wobec którego akurat w tamtym okresie toczyło się kolejne postępowanie w madryckim sądzie. Włoch miał występować w nich pod pseudonimem „Maria”. Doping? Różnorodny. Choćby 25 toreb z krwią do transfuzji, z których miał skorzystać w 2003 roku, przy okazji Giro d’Italia i późniejszych wyścigów. Poza tym EPO, hormony wzrostu, anaboliki. Pełen pakiet.

Zapiski nie dotyczyły jednak tylko włoskiego wyścigu. Sięgały też choćby 2002 roku, czyli – do czego jeszcze przejdziemy – być może najlepszego sezonu w karierze Włocha. Był to też sezon, w którym Cipollini w dziwny sposób układał własny kalendarz. Po latach okazało się, że mogło to mieć większy związek z planem dopingowym, niż sportowym.

Reklama

Wszystkiemu, oczywiście, zaprzeczył od razu prawnik kolarza. Sam Mario odciął się od mediów i na jakiś czas zaszył w domu.

W imieniu pana Mario Cipolliniego i w odniesieniu do informacji, które pojawiły się dziś na stronie internetowej „Gazzetty” oraz w samej prasie, a które podchwyciły inne media, chcę tym oświadczeniem kategorycznie zaprzeczyć fałszywym i absurdalnym oskarżeniom przeciw mojemu klientowi. Opublikowane dokumenty w żadnym razie nie odnoszą się do niego. […] By udowodnić, że nie jest powiązany z oskarżeniami, mój klient jest gotowy przejść przez dowolne testy, mające porównać jego krew z 99 torbami posiadanymi przez hiszpański system sądowniczy.

Sprawa żyła już jednak swoim życiem. O odpowiednie dokumenty poprosił Włoski Komitet Olimpijski, który otworzył sprawę przeciwko Cipolliniemu, po czym… nie zrobił właściwie nic. A „Gazzetta dello Sport” dostarczała kolejne teksty. O tym, jak Mario „przygotowywał się” do mistrzostw świata w 2002 roku. O tym, jak już w grudniu 2002 rozpoczęła się jego dopingowa praca nad kolejnym sezonem. O tym, ile za to wszystko zapłacił (łącznie 130 tysięcy euro), kiedy i komu.

Mario Cipollini

Mario Cipollini w czasie Giro d’Italia 2003. Fot. Newspix

Po kilku miesiącach wyszło też, że jego nazwisko pojawiło się na liście opublikowanej przez francuski Senat, na której znaleźli się kolarze, od których pobrano próbki krwi w czasie Tour de France 1998, po czym przetestowano je ponownie w 2004 roku. Ta Mario Cipolliniego miała dać pozytywny wynik na obecność EPO, najpopularniejszego w tamtym okresie środka dopingowego, tego samego, na którym głównie (choć nie tylko) jechał Lance Armstrong.

Reklama

Jakie konsekwencje spotkały Cipolliniego? W sumie żadne. Cała historia rozmyła się po właściwie kilku dniach. Włoski Komitet Olimpijski nie podjął ostatecznie żadnych kroków, podobnie tamtejsze sądy czy agencje antydopingowe. Już w maju 2013 roku Mario pojawił się na Giro i wszędzie był witany jako wielki kolarz i mistrz. Dziennikarzom mówił, że fani „kochają go bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej”. W kolejnych miesiącach coraz częściej przewijał się w mediach, również jako ekspert.

A dziś? Dziś już niemal nikt nie pamięta o tym, że nieco ponad dekadę temu wokół Cipolliniego i jego sukcesów zebrało się sporo brudu. Pewnie po części dlatego, że czystego kolarza z tych topowych w okresie największych sukcesów Mario po prostu trudno byłoby znaleźć. Dlatego Włoch z piedestału ostatecznie strącić musiał się sam.

Jeszcze na przełomie 2019 i 2020 roku cały kolarski świat życzył mu zdrowia i z niepokojem wyczekiwał kolejnych informacji na temat tego, co dzieje się z Włochem. Cipollini przeszedł wtedy dwie operacje na serce, stwierdzono u niego anomalię tętnic wieńcowych, właściwie gdyby nie szybka pomoc lekarzy, prawdopodobnie nie byłoby go już wśród żywych.

– To było bardzo dziwne. Jako sportowiec zawsze myślałem, że jestem zdrowy, silny, perfekcyjny. Teraz okazało się, że tak nie jest. Uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak, kiedy po jednej ze wspinaczek poczułem się, jakbym zderzył się ze ścianą. Mam szczęście, ponieważ mam przyjaciela i świetnego profesjonalistę, jakim jest dr Corsetti. On jest maniakiem, jeśli chodzi o znalezienie rozwiązania problemu. Mam 52 lata i wciąż mam kilka rzeczy do zrobienia w życiu. Znalazłem się w szpitalu w najlepszym możliwym momencie – mówił wtedy Cipollini (cytat za Sportowymi Faktami) na łamach „La Gazzetta dello Sport”.

Wtedy wszyscy życzyli mu jak najlepiej. Dwa lata później – zdecydowanie nie. W czerwcu 2022 roku w sądzie w Lucce (rodzinnym mieście Mario) odbywała się rozprawa o stosowanie przemocy domowej. Prokurator domagał się dwóch i pół roku więzienia dla oskarżonego, Mario Cipolliniego. Oskarżenie pochodziło z 2017 roku, ofiarą była Sabrina Landucci, była żona (w latach 2005-2013) Mario.

Cipollini miał ją prześladować i znęcać się nad nią w „okresie od końca 2016 do początku 2017 roku”. Były kolarz między innymi przyłożył jej pistolet do głowy, bił, kopał i groził śmiercią. Groził też Silvio Giustiemu, byłemu piłkarzowi i nowemu partnerowi Landucci. Ostateczny wyrok za te przestępstwa okazał się bardziej surowy, niż chciała tego prokuratora – Cipolliniego skazano na trzy lata więzienia (w zawieszeniu), grzywnę i wypłatę odszkodowań.

Od tamtego czasu Mario raczej nie pojawia się na Giro d’Italia w roli bohatera (w tym roku można go było co prawda zauważyć, ale to przy okazji przejazdu wyścigu przez Luccę). Nie robi za eksperta. Co najwyżej reklamuje własną firmę z rowerami i publikuje rzeczy w social mediach. Odwróciła się od niego również część fanów. A przecież był okres, gdy kochały go całe Włochy, ba, kochała większość kolarskiego świata.

Bo był wielki. Wspaniały. Najlepszy.

„Gdy mój brat przejdzie na zawodowstwo…”

Wychował się w San Giusto di Compito, małej wiosce położonej tuż przy Lucce. W pewnym sensie pochodził z kolarskiej rodziny. Jego ojciec był całkiem utytułowanym amatorskim kolarzem, a starszy brat, Cesare został profesjonalnym zawodnikiem. Jeździła też siostra, Tiziana (swoją drogą w 2017 roku zgłosiła do odpowiednich służb, że Mario zaatakował ją fizycznie i psychicznie). Nikt z nich nie miał jednak takiego talentu, jak Mario. Ten zresztą był widoczny niemal od samego początku jego przygody z rowerem.

Miał sześć lat, gdy po raz pierwszy zaczął rywalizować w wyścigach. W swoim pierwszym „sezonie” wygrał 17 z 19, w jakich wziął udział. Raz ponoć przegrał, bo przestraszył się… własnego cienia na drodze. W przypadku drugiej porażki tak naprawdę zwyciężył, ale potem zdyskwalifikowano go za „nieregulaminowe ustawienia przerzutek”.

Gdy byłem dzieckiem, kolarstwo stało się dla mnie wolnością. Pamiętam swój pierwszy wyścig, zorganizował go mój brat, trwał może trzy kilometry. Byłem najmłodszy, ale wygrałem. Inni byli zdenerwowani, pytali: „Jak ten dzieciak mógł wygrać?”. A ja po prostu ciężko trenowałem, każdego dnia. Stałem na podium, dostałem kwiaty. I wtedy ojciec dzieciaka z drugiego miejsca powiedział: „To niemożliwe, żeby on wygrał”. Znaleźli więc powód, żeby mnie zdyskwalifikować. To była moja pierwsza lekcja. Mówiła, że życie nie jest fair – wspominał Cipollini.

Ogółem w kategoriach juniorskich i wśród amatorów – czyli już w wieku nastoletnim – Mario zanotował mnóstwo zwycięstw. Napisać trzeba właśnie „mnóstwo”, bo statystycy nie są w kwestii ich ostatecznej liczby zgodni. Jedni podają, że było ich „ponad osiemdziesiąt”. Inni doliczają się 98. Jeszcze inni przebijają setkę. Co wiemy na pewno? Że Włoch został mistrzem świata juniorów w jeździe na czas w 1985 roku. I że już wtedy zachwycał sprintem, z którego stanie się znany w zawodowym peletonie.

Mario był niesamowicie silny i osiągał wielką prędkość szczytową – wspominał Cesare, jego starszy brat. – Można by jednak powiedzieć, że właściwie nie był typowym sprinterem. Kolarze jak Guido Bontempi byli w stanie „eksplodować” bardzo szybko, z kolei prędkość Mario przychodziła stopniowo. Wiedzieliśmy jednak, że nikt nie jest w stanie jechać tak szybko jak on. Musiał po prostu odpowiednio do tego doprowadzić.

ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!

Zwykle się udawało. Na tyle dobrze, że z kolarstwem szybko zaczął wiązać przyszłość. Szkoła? No niby chodził, uczył się, ale nauczyciele narzekali, że często jest rozproszony, nie przykłada wagi do nauki. Był też dzieciakiem hiperaktywnym, możliwe, że miał ADHD. Zawsze szukał zajęcia, musiał coś robić. A to wchodził na drzewa, a to podwędził kluczyki do Fiata swojej matki i zrobił nim jakimś sposobem rundkę dookoła domu. Jakimś sposobem, bo miał wtedy… ledwie sześć lat.

W kolarstwie mógł spożytkować cały ten nadmiar energii. I robił to na tyle dobrze, że Cesare – który trafił do zawodowego peletonu, gdy Mario miał 11 lat – szybko zaczął ostrzegać rywali: – Wygrywajcie, ile chcecie teraz, bo gdy mój brat przejdzie na zawodowstwo, nawet się nie napatrzycie na nagrody za zwycięstwa.

Cesare miał rację. Już w swoim pierwszym profesjonalnym sezonie Mario wygrał etap Giro d’Italia. Wkrótce włoski tour stał się głównym punktem niemal każdego z jego sezonów. Początkowo jednak nie chodziło tylko o wygrane, sama możliwość jechania w peletonie z kolarzami, których przez lata podziwiał, sprawiała, że Cipollini był absolutnie zachwycony. Po latach wspominał, jak Franco Chioccioli – były mistrz Giro – obiecał mu raz, że na następnym etapie pomoże mu przy okazji sprintu. I po trzech dekadach nadal miał gęsią skórkę, gdy o tym mówił.

To wszystko tylko go motywowało. Na treningach ponoć dawał z siebie wszystko. Był też otwarty na nowinki technologiczne (wtedy jeszcze – najpewniej – nie doping), choćby jeden z pierwszych monitorów akcji serca. Chciał stawać się lepszym i lepszym kolarzem. I wkrótce został jednym z najlepszych sprinterów w historii.

A przy tym jednym z najbardziej rozpoznawalnych i, w pewnym sensie, szalonych.

Playboy, showman i… ikona kolarskiej mody

Mario Cipollini wyrósł na przystojnego, świetnie zbudowanego (189 centymetrów wzrostu i wyraźnie zarysowane pod kolarskim strojem mięśnie) faceta. Takiego, do którego wzdychały fanki kolarstwa – lub samego Włocha – i który często pojawiał się w plotkarskiej prasie. Od bujnych włosów, układających się w charakterystyczną „grzywę”, otrzymał pseudonim Król Lew. I właśnie jak król, przez lata patrzył na innych, niczym na swych poddanych.

Był na piedestale, inni oddawali mu cześć.

Faktycznie Mario szybko stał się we Włoszech kimś więcej, niż po prostu kolarzem. Już po zakończeniu kariery sprawdzał się jako model, często gościł w studiach telewizyjnych. Dziennikarze go lubili, zawsze miał coś ciekawego do powiedzenia, już od pierwszych lat w peletonie. Nie był może wielkim bohaterem, ukochanym synem swego kraju – od tego mieli tam innych kolarzy, choćby tragicznie zmarłego Marco Pantaniego – ale był powszechnie podziwiany. To na pewno.

Przy tym umiał się zareklamować. Do historii przeszły choćby jego stroje. A to przed Tour de France wraz z całą drużyną wystąpił jako Juliusz Cezar i jego rzymscy poddani. A to założył strój z pasami zebry czy tygrysa. Albo inny, prezentujący Mario w futurystycznym wydaniu, inspirowanym filmem „Tron”. Był też – chyba najsłynniejszy – strój „mięśniowy”, prezentujący wszystko to, co ukryte nie tylko pod nim, ale i pod skórą.

Za wiele z nich go zresztą ukarano. Ale on nic sobie z tego nie robił.

Płacił mój zespół. Nie wiem, ile tego łącznie było. Zawsze pytałem mojego menadżera, czy mogę założyć daną koszulkę. Strój „mięśniowy” był wyjątkiem. Cannondale nie chciał, żebym go założył. Zrobiłem to i tak, a gdy w nim jechałem, wszyscy byli podekscytowani. To był bardzo udany występ – wspominał Cipollini.

Włoch starannie utrzymywał swój wizerunek playboya i showmana. Doskonale wiedział, jak pracować z tłumem fanów, a nawet dziennikarzy. Był gadatliwy, ale nigdy nie mówił banałów. Nie bał się opowiadać prywatnych historii, a nawet jeśli czasem wchodził na wulgarne czy niecenzuralne tony – wybaczano mu to. W końcu był Mario Cipollinim. Nie dziwiły więc słowa o tym, że gdyby nie został kolarzem, chciałby być gwiazdą filmów pornograficznych. Czy te o tym, że kogut pieje, bo Matka Natura nie dała kurom bielizny.

Gdybym miał w swoim życiu tylko 198 kobiet – tyle, ile moich zwycięstw – musiałbym być uznany za przegrywa – powiedział przy innej okazji. Jego miłosne podboje były zresztą jednym z jego ulubionych tematów. I przepytujących go dziennikarzy. Czy wolałby umrzeć na rowerze, czy w czasie uprawiania seksu? To drugie, jeśli już musiałby umrzeć młodo. Czy zrobiłby sobie operację plastyczną? Tak, powiększył penisa, bo ten jest „całkiem mały”. I chciałby, żeby był czarny.

I tak dalej, i tak dalej.

Głośno było właściwie o każdej takiej jego wypowiedzi. Albo o tym, jak przykleił sobie do kierownicy zdjęcie półnagiej Pameli Anderson (na Tour de France 1999), wtedy jednej z najbardziej znanych aktorek świata. Potem mówił, że przecież swoją żonę nago widuje na co dzień, więc nie byłoby to dla niego motywacją, by wydobyć z siebie jeszcze trochę więcej energii. A Pamela? Pamela to inna sprawa.

Przy tym wszystkim uważał jednak, że jego wizerunek to przede wszystkim ten „poważnego sportowca”. I w sumie miał rację, bo owszem, pozwalał sobie na sporo szaleństwa, ale nadal wygrywał. Zresztą jego koledzy z peletonu po latach mówili, że Mario-playboy był w pewnym sensie zmyłką, miał przekonywać rywali, że Cipollini nieco sobie odpuszcza, za dużo baluje. A Włoch tak naprawdę cały czas ciężko trenował (to akurat prawda, niezależnie od tego czy i jak długo przyjmował doping – bez morderczych treningów niczego by nie osiągnął), by potem roznosić rywali w pył.

Mario Cipollini

Mario Cipollini rozdający autografy. Fot. Newspix

On sam zresztą mówił, że jego publiczna persona jest inna, niż ta prywatna. Choć w obu jest sobą.

Mam swoje pomysły i przemyślenia, pozostaję szczery wobec samego siebie. Myślę, że moi przyjaciele mnie za to szanują. […] Publicznie jestem profesjonalnym kolarzem, który wykonuje swoją pracę. W życiu prywatnym jestem taki, jak wszyscy inni. Czy moja publiczna persona „przykrywa” moje wyniki? Nie wiem. Myślę, że współczesny sport potrzebuje takich osób. Dla mnie ważne jest, by nie tylko uprawiać sport, ale też czuć z tego radość. Wielu sportowców nie ma medialnej osobowości. To źle dla sportu – mówił.

On tę osobowość miał. I skutecznie z niej korzystał. Ale nic by z tego nie było, gdyby przy okazji nie był znakomitym kolarzem.

Sprinter, co gór nie lubił

Miał idealną sylwetkę do sprintu. To dzięki temu, że był wysoki, a przy tym rozwinął muskulaturę, mógł generować niesamowite prędkości na ostatnich metrach. Jak mówił jego brat – często z długiego sprintu, objeżdżając wszystkich rywali. Regularnie powtarzał też jedną maksymę – „jeśli hamujesz, nie wygrasz”. I trzymał się jej, a to dawało fantastyczne rezultaty. Sprint zresztą kochał całym sercem, równie mocno pewnie uwielbiał tylko uczucie zwycięstwa i, być może, kobiety.

Sprint to całe życie ograniczone, upchane i wstrząśnięte w 20 sekundach. Żeby być silnym w tych ostatnich, decydujących momentach, musisz pracować nad ciałem i umysłem, dniem i nocą. Sprint to napięcie i intuicja, wola i pragnienie, odmawianie sobie wielu rzeczy i poświęcenie, skupienie i determinacja, ocena sytuacja i wizja. Dla mnie był to sposób na wyrażenie samego siebie, pokazanie mojego charakteru i wyróżnienie mojej osobowości – mówił.

Początkowo jeździł oczywiście z pomocą niektórych kolegów, często pracował jednak sam na swoje zwycięstwa. Z czasem jednak dorobił się „czerwonego pociągu”, gdy w 1996 roku przeszedł do Saeco. Na etapach sprinterskich wszystko było wówczas podporządkowywane właśnie jemu, cała grupa kolegów rozprowadzała go na ostatnich metrach, by odniósł zwycięstwo. W tym tacy znakomici zawodnicy jak Silvio Martinello, mistrz olimpijski z toru.

Oczywiście, wcześniej istniało wielu sprinterów, którzy korzystali z pociągów i rozprowadzania. To nie była nowość w czasach, gdy jeździć zaczynał Cipollini. Ale Mario stał się jednym z najlepszych kolarzy w dziejach właśnie dzięki tej strategii, całkowitemu oddaniu partnerów z zespołu. – Pociąg Saeco był naprawdę imponujący. Powiedziałbym, że to pierwszy zespół, który tak bardzo poświęcił się sprinterowi – wspominał Olaf Ludwig, niemiecki kolarz.

Widzieli to rywale Cipolliniego. Wielu mówiło, że oni na ostatnich kilometrach mieli jednego, może dwóch kolegów do pomocy. Mario? Często nawet sześciu czy siedmiu. Właściwie nie dało się z tym rywalizować. Jeśli Saeco – i sam Cipollini – nie popełnili błędu, to Włoch musiał wygrać. W dodatku cała ta rewolucja zbiegła się w czasie z momentem, gdy organizatorzy Wielkich Tourów zaczęli zgodnie ustawiać trasy tak, by pierwszy tydzień był typowo sprinterski. A to bardzo Mario pasowało.

Bo Cipollini sprint kochał. Ale z górami nigdy się nie polubił.

Był typowym sprinterem w najbardziej standardowym tego słowa znaczeniu. Po płaskim jeździł genialnie. W górach cierpiał. Zdarzały się, owszem, wyścigi, których przejeżdżał całość. Na Giro 1997 pomógł Ivan Gottiemu w zdobyciu różowej koszulki lidera i wygraniu całej imprezy. Zwykle jednak szukał sposobu na to, by z rywalizacji wymiksować się jeszcze przed górami. Z czasem zaczął to zresztą robić jawnie, miał wyrobioną pozycję, mógł sobie na to pozwolić.

Tak było na przykład przy okazji Giro d’Italia 1999. Tam co prawda przejechał aż 17 etapów, ale jako że później sprinterskich już brakowało, od razu powiedział dziennikarzom. – To moje Giro. Mam spakowane walizki, wyjeżdżam. Wolę wycofać się z wyścigu teraz, bo gdybym wystąpił w pozostałych dwóch górskich etapach, kompletnie bym się wypompował. A chcę pokazać się dobrze w Tour de France – mówił.

Co do Tour de France – tego wyścigu nigdy nie ukończył, a z czasem… został nawet z niego wykluczony przez organizatorów. On sam twierdził, że nigdy nie przejechał całego Touru, bo „nie szanuje się tam sportowców”, choć to „piękny wyścig”. Organizatorzy uznawali, że zachowywał się w sposób nie przystający zawodowym kolarzom. I tak konflikt trwał. Niemniej zanim się rozpoczął, Mario i we Francji zdołał wygrać 12 etapów. Sporo, wielu sprinterów o tylu triumfach w Wielkiej Pętli marzy.

Podobnie jak o jej przejechaniu. A Cipollini szukał sposobów, by szybko ją opuścić. Kiedyś na przykład w hotelowym pokoju odpalił klimatyzację na full, by się rozchorować. Nie wyszło, ale przeziębienie złapało jego współlokatora, Silvio Martinello, a Mario z tego skorzystał i też z Touru wyjechał. Innym razem – ale na Vuelcie – pobił się z Hiszpanem Francisco Cerezo, podbijając mu oko. Oczywista dyskwalifikacja. Czy jednak zrobił to specjalnie? Nie wiadomo. W Hiszpanii zresztą też swoje powygrywał – łącznie trzy etapy, wszystkie w 2002 roku.

Ogółem wystartował w karierze w 26 Wielkich Tourach. Ukończył… sześć. Do mety dojeżdżał tylko na Giro. Po latach Brian Holm, były kolarz, potem dyrektor Omega Pharma-Quick Step, w odpowiedzi na kolejne komentarze Mario dotyczące współczesnego kolarstwa i Elii Vivianiego, obecnie najlepszego włoskiego sprintera, mówił:

Powiem to wprost: zamknij się, kurwa, Cipollini. Większość Włochów ma styl, ale Mario zawsze wyglądał jak klaun. Był bardziej jak drzewko świąteczne niż Francesco Moser i to fakt. Sprinter, który nigdy nie rywalizował na Polach Elizejskich [tam tradycyjnie kończy się ostatni etap Tour de France – przyp. red.], nigdy nie powinien mówić nic o innych sprinterach. Mario był szybki, ale miał swoje limity. […] Mario nie ma nawet miejsca w „10” najlepszych sprinterów w historii, bo dwunastego dnia Touru zawsze siedział na krawężniku i płakał.

Gdzie leży prawda? Jak to często bywa – pomiędzy. Cipollini był sprinterem wybitnym, to nie ulega wątpliwości. W dużej mierze za sprawą fantastycznego pociągu – to też. Ale wygrywać potrafił też sam, choć fakt, że w drugim tygodniu Wielkich Tourów często siedział już we własnym domu i popijał wino, patrząc na to, jak jego koledzy się męczą. Nie może więc być najwybitniejszy. Ale ocena Holma jest surowa, prawdopodobnie za bardzo.

Bo swoje jednak Cipollini powygrywał.

Mistrz

Łącznie 57 etapów Wielkich Tourów. To drugie miejsce w klasyfikacji wszech czasów, wyżej – o sześć etapów – jest tylko ten, który zawsze przewodzi takim rankingom, czyli Eddy Merckx. Ponad 50 mają jeszcze tylko Mark Cavendish (54) i Alessandro Petacchi (52). Wynik Cipolliniego jest absolutnie wybitny. Składają się na niego zresztą inne osiągi – jak to, że na Tour de France potrafił wygrać cztery (!) etapy z rzędu, dzień po dniu.

A przecież, co już ustaliliśmy, na ogół nie korzystał ze wszystkich szans. Bo gdyby przejechał te góry, odnalazłby jeszcze kilka etapów na sprint. Ale z nich rezygnował, wolał zachowywać siły. Może dzięki temu tyle powygrywał, a może wręcz przeciwnie – nie wygrał tyle, ile mógł. Tego już się nie dowiemy.

Wiemy za to, że był mistrzem w eksponowaniu swoich mocnych stron, a najlepiej mógł to robić właśnie na Wielkich Tourach.

Poza tym bowiem nie ma tak naprawdę przesadnie wielu sukcesów. Z pięciu Monumentów – najważniejszych jednodniowych wyścigów w świecie kolarstwa – wygrał jeden (trzeba dodać, że przy jego możliwościach – chyba jedyny, który wygrać mógł), Mediolan-San Remo w 2002 roku. Wcześniej wielokrotnie był blisko, w 1994 roku zafiniszował drugi, zresztą wygrywając sprint. Problem w tym, że na solo przed grupką dojechał Giorgio Furlan. W 2001 sprint za to przegrał, lepszy okazał się Erik Zabel. Wtedy przyznał, że wygrać w San Remo to jego wielkie marzenie.

Spełnił je rok później. Od początku sezonu było widać, że jest w formie, zaliczył kilka niezłych zwycięstw w mniejszych wyścigach. Gdy więc doszło do finalnego sprintu, był bardzo pewny siebie, miał mocne nogi i skorzystał z okazji. – Czuję się, jakbym odleciał do innego świata. Poświęciłem wiele, by dojść do tego miejsca. To najlepszy moment mojej kariery – mówił.

Kilka miesięcy później mógł pewnie zmienić zdanie.

Został bowiem mistrzem świata w belgijskim Zolder. Pokonał tam dwóch innych doskonałych sprinterów z tego okresu – Robbiego McEwena i wspominanego Zabela.

Na myśl o Zolder wciąż mam gęsią skórkę! – mówił kilka lat później. – To było niesamowite uczucie, ale ten moment był bardziej specjalny przez to, ilu Włochów uszczęśliwiłem wygraną. To mnie zadziwia, ilu ludzi w różnym wieku, nawet niekoniecznie fanów kolarstwa, ściskało mi rękę i mówiło miłe rzeczy – mówił.

No i wszystko fajnie, wszystko wspaniale, Mario Cipollini wielkim mistrzem był. Ale to chyba moment, gdy przypomnieć trzeba jedno – że to właśnie tego okresu dotyczą dopingowe zarzuty wobec Włocha. Całkiem więc możliwe, że zwycięstwa te nie były odniesione na czysto. Nigdy jednak nie zostały mu odebrane, więc tak, Mario jest triumfatorem Mediolan-San Remo. I mistrzem świata.

Tak też już zostanie, a te sukcesy pewnie zostaną zapamiętane jako powolny zmierzch wielkiego sprintera. Kolejne sezony miał bowiem znacznie gorsze. Ze 163 wygranych w bazie ProCyclingStats (ogólna liczba triumfów Mario może być większa, bo jeszcze w latach 80. czy 90. jeździło się dużo wyścigów, których dziś w profesjonalne wygrane się nie wlicza) w latach 2003-2005 odniósł tylko osiem. W tym dwa na Giro d’Italia w sezonie 2003 i w tęczowej koszulce mistrza świata.

To były etapy Giro numer 41 i 42 w jego palmares. Ważne, bo właśnie wtedy ustanowił historyczny rekord. Najpierw wyrównał, a potem przebił osiągnięcie Alfredo Bindy, swojego wielkiego rodaka, triumfatora 41 etapów ich ojczystego wyścigu. Do tej dwójki do dziś nikt się nawet nie zbliżył. I pewnie długo – o ile Tadej Pogacar nie postanowi jeździć do Włoch co roku – się to nie stanie.

Koniec. Powrót. I… znowu koniec

Karierę Mario Cipollini zakończył nagle, w środku sezonu 2005. Tłumaczył, że ma dość traktowania go jak typowego średniaka z peletonu. Zarzucał wszystkim innym członkom peletonu, że nikt nie wziął jego strony w konflikcie z Jeanem-Marie Leblankiem, szefem Tour de France, który nie zaprosił na start jego zespołu. Leblanc pytał jedynie Mario, czy ten na pewno przemyślał tę decyzję. Ale nie wydawał się nią przesadnie zmartwiony.

Decyzja o zakończeniu kariery dwa tygodnie przed startem Giro jest bolesna, ale szczera. Fani ją zrozumieją. Myślę, że stary człowiek taki jak ja, który wiele dał kolarstwu i który też wiele od niego otrzymał, musi rozpoznać moment na to, by powiedzieć „stop” – pisał Mario w oficjalnym oświadczeniu.

Z dala od kolarstwa wytrzymał trzy lata. W 2008 roku – miał wtedy 41 lat – postanowił wrócić do zawodowego peletonu. Ostatecznie wystartował wtedy w jednym wyścigu, Tour of California. Na drugim, sprinterskim etapie, zajął trzecie miejsce. W klasyfikacji punktowej ogółem był dziewiąty. Świetny wynik, jak na rozbrat z rowerem i pierwszy wyścig po powrocie. No i jak na lata, które miał na karku.

Sam to wszystko zresztą podkreślał.

Myślę, że mogłem nawet wygrać ten sprint, gdyby Mark Cavendish nie odjechał od grupy i wszystko rozstrzygało się z niej. Nie ruszyłem za Markiem, przez to inni nieco mnie przyblokowali. Czułem jednak, że mam nogi na to, by powalczyć o wygraną. To w sumie szalone. Jechałem tu przeciwko najlepszym sprinterom i nadal byłem w stanie z nimi rywalizować. Niektórzy z nich są przecież tak młodzi, jakby byli moimi dziećmi – mówił.

Po tym etapie przejechał jeszcze pięć kolejnych, na dwóch zajął 10. miejsce. Ogółem startem w Kalifornii udowodnił wszystkim, że nadal jest w stanie rywalizować z najlepszymi. Po czym… nigdy więcej nie wziął już udziału w żadnej zawodowej imprezie. Jeszcze cztery lata później przebąkiwał coś o możliwym powrocie na rower, ale nigdy do niego nie doszło.

I w sumie to na stałe odciął się od kolarstwa w kontekście największych wyścigów. Nigdy nie został dyrektorem sportowym, nigdy nie był na stałe ekspertem w telewizji. Owszem, jeździł na rowerze nadal, amatorsko, założył też własną firmę produkującą rowery, o której już wspominaliśmy. Ale profesjonalizm? Do niego już nie wrócił, choć nawet tuż przed pięćdziesiątymi urodzinami zapewniał, że półtora miesiąca treningu wystarczyłoby mu, by objechać najlepszych włoskich sprinterów.

Nigdy jednak tych słów nie potwierdził.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Źródła wypowiedzi: VeloNation, Outside, La Gazzetta dello Sport, Corriere della Serra, Rennrad News, Cycling, CyclingNews, Rouleur, New York Times, Cycling Weekly, Palmares.

Czytaj więcej o kolarstwie:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Kolarstwo

Komentarze

3 komentarze

Loading...