Reklama

Trela: Opóźniony rachunek za cały sezon. Dlaczego Warta Poznań spadła?

Michał Trela

Autor:Michał Trela

27 maja 2024, 12:18 • 10 min czytania 52 komentarzy

Jeśli przez blisko dwa lata nie było się w strefie spadkowej, a ląduje się w niej na pół godziny przed końcem sezonu, kusi, by mówić o pechu, bo futbol faktycznie znów okazał się okrutny. Ale w tym spadku nieszczęśliwe są tylko okoliczności. Zieloni, jako cała organizacja, pracowali na tę tragedię od początku sezonu. Tylko wydawało się, że znów im się upiecze.

Trela: Opóźniony rachunek za cały sezon. Dlaczego Warta Poznań spadła?

Można nie czuć emocjonalnego związku z Wartą Poznań, a i tak wzdrygać się na myśl o tragedii, która ją spotkała. Przez 22 kolejne miesiące Zieloni nawet przez kolejkę nie znajdowali się w strefie spadkowej. Odkąd w lipcu 2022 roku dotkliwie przegrali u siebie z Wisłą Płock i po dwóch pierwszych meczach leżeli na dnie tabeli z bilansem bramkowym 0:5, nigdy nie można ich było zobaczyć pod kreską. Na trzy kolejki przed końcem rozgrywek mieli nad Koroną Kielce pięć punktów przewagi, a w zapasie jeszcze Cracovię i Puszczę Niepołomice za plecami. Ba, nawet na 40 minut przed końcem sezonu sytuacja wydawała się w miarę bezpieczna, choć już nic od Warty nie zależało. Korona stała jednak przed zadaniem strzelenia dwóch goli Lechowi, co mimo wszystko wydawało się trudne. Na dobrą sprawę drużyna Dawida Szulczka przez ostatnie blisko dwa lata spędziła w strefie spadkowej ledwie pół godziny. Sęk w tym, że to, po którym została ustalona końcowa tabela. Biorąc pod uwagę, co dla klubu będącego w tak trudnym położeniu, oznacza spadek, można tylko współczuć. Futbol czasem przesadza z okrucieństwem.

Paradoks sytuacji polega na tym, że jednocześnie nie można tego spadku określić jako niezasłużonego. Raczej zaskakująco długo tej drużynie jakoś się udawało. Gdy przyszło co do czego, nagle łapała szczyt formy na ważne mecze i trzy razy z rzędu wygrywała w Grodzisku Wielkopolskim, gdzie wcześniej jej się nie wiodło. Gdy Kajetan Szmyt kiksował, to zaliczał asystę przy cudownym golu Mateusza Kupczaka. Gdy w piłkę nie trafiał Miguel Luis, wychodziła z tego idealna asysta przy bramce Tomasa Prikryla. Niby Warta nie robiła niczego lepiej niż rywale, a jednak wygrywała. Przez kilka lat jej obecności w Ekstraklasie wszyscy zdążyli już do tej przypadłości się przyzwyczaić. Być może nawet w samej Warcie uznali, że są nieśmiertelni.

Ofensywne statystyki spadkowicza

W wielu statystykach określających nie styl gry, bo to kwestia wyboru, lecz jej poziom, Warta już od dawna wyglądała na kandydata do spadku. Według wyliczeń Ekstrastats.pl pod względem punktów oczekiwanych zajmuje trzecie miejsce od końca, czyli dokładnie takie, jakie w końcowej tabeli. Według StatsBomb tylko w siedmiu kolejkach na 34 dochodziła do lepszych okazji niż rywal. Ogółem tworzyła pod bramką przeciwników najmniejsze zagrożenie i strzeliła także najmniej goli, bo rzutem na taśmę wyprzedził ją pod tym względem ŁKS. W statystykach defensywnych na ogół nie prezentowała się jak spadkowicz. Ale futbol nie składa się tylko z destrukcji. W poprzednich sezonach każda drużyna, która zdobywała średnio mniej niż gola na mecz, spadła z ligi. Ostatnią, która przy tak nędznej ofensywie się utrzymała, była Cracovia z sezonu 2020/21, gdy spadał tylko jeden zespół.

Reklama

Zabójcze dla poznaniaków okazały się też bezpośrednie mecze z drużynami, które do 34. kolejki były zagrożone spadkiem. Z dziesięciu takich spotkań Zieloni zgarnęli tylko dziesięć punktów, zajmując w takiej małej tabelce ostatnie miejsce. Przegrali u siebie z ŁKS-em jako jedyni w sezonie, choć w tym akurat meczu mieli miażdżącą przewagę. Zdobyli dwa punkty z Ruchem Chorzów, jeden z Radomiakiem i żadnego z Puszczą. Wypuścili prowadzenie w Kielcach w ostatniej akcji meczu. To gdzieś w którymś z tych spotkań jest punkt, którego zabrakło do utrzymania. Trudno się pieklić, że nie udało się go urwać pieczętującej mistrzostwo Jagiellonii czy zmierzającej po puchary Legii. Trzeba natomiast pomstować choćby na dwie porażki z Puszczą. Gdy od Warty było wymagane więcej prowadzenia gry, gdy trzeba było trochę częściej atakować pozycyjnie, ginęła własną bronią.

Razy za ten niespodziewany spadek zbiera dziś Dawid Szulczek. I zdejmowanie z niego odpowiedzialności byłoby absurdem. Dopóki broniły go wyniki, można było dyskutować na temat stylu gry jego zespołu. Gdy jednak nie zgodził się wynik, nie ma specjalnie punktu zaczepienia. Trener wybrał taktykę, która jego zdaniem maksymalizowała szanse na sukces, ale jednocześnie zrażała do drużyny neutralnych obserwatorów. Trudno więc dziś liczyć, że ktoś będzie go w tej sytuacji bronił. Zwłaszcza że ostatnio w lekkim wizerunkowym odwrocie znajduje się większa część młodej fali trenerów, której Szulczek był pierwszym przedstawicielem w Ekstraklasie. Mowa oczywiście o taktykach mówiących fachowym językiem wyśmiewanym przez Tomasza Tułacza, nie o Adrianie Siemieńcu, który też jest młody, ale wizerunkowo nie stoi w jednym szeregu z Szulczkiem, Dawidem Szwargą czy Maciejem Kędziorkiem. Ten spadek dał więc paliwo do rozmów o tym, że jest Szulczek przereklamowany, że media go zagłaskały, że wybierał nowy klub, zamiast skupić się na utrzymaniu starego. Jeśli trener przepracował w klubie cały sezon, który zakończył się spadkiem, niemal zawsze będzie jednym z głównych winowajców.

Pamięć tylko do końcówki sezonu

Problem z taką oceną przypadku Warty polega na tym, że wszystkim najlepiej zapadają w pamięć wydarzenia, do których doszło stosunkowo niedawno, w końcówce sezonu. Zwraca się więc uwagę, że w sześciu meczach, które zespół rozegrał od ogłoszenia, że Szulczek nie przedłuży kontraktu, zdobył tylko sześć punktów, cztery z nich przegrywając. Zwraca się uwagę, że tylko Puszcza w ich niedawnym bezpośrednim meczu wyglądała, jakby walczyła o życie. Zwraca się też uwagę, że kadra Warty dawno nie prezentowała się aż tak dobrze. Nagle przeciwko Koronie z ławki wchodzili Maciej Żurawski, Kajetan Szmyt, Marton Eppel, Tomas Prikryl czy Filip Borowski, a nie podnieśli się z niej jeszcze Michał Kopczyński, Stefan Savić czy Dario Vizinger. Gdzie te czasy, gdy swojska banda Piotra Tworka wygrywała z Wisłą Kraków, nie przeprowadzając ani jednej zmiany, w ataku biegał Mateusz Kuzimski, a w obronie Bartosz Kieliba i Jakub Kuzdra?

To jednak tylko wycinek prawdy o Warcie z tego sezonu. Przypomnijmy sobie lato kiedy Szulczek, gdy tylko zobaczył jakiś mikrofon, mówił do niego o potrzebie pozyskania nowego stopera. W wywiadzie dla Weszło 21 lipca podkreślał, że kończył szkołę trenerów, a nie Hogwart. I złowieszczo przestrzegał, że „jeśli nie dokonamy jeszcze dwóch świetnych transferów, może być ciężko znaleźć trzy drużyny słabsze od Warty”. Dwóch nowych piłkarzy się doprosił, choć można dyskutować, czy świetnych i czy w odpowiednim momencie. Zanim Bogdan Tiru i Tomas Prikryl byli gotowi, by zadebiutować w podstawowym składzie, minęła już jedna trzecia sezonu.

W międzyczasie rozsypało się kolano Adama Zrelaka. Zawodnik, którego trener określał jako Messiego Warty, opuścił w tym sezonie dziewiętnaście kolejek. Uzbierał raptem 28% możliwych minut. W tych minutach Warta notowała średnią punktów 1,36 na mecz, co rozciągnięte na cały sezon dawałoby nadzieję na środek tabeli. Marton Eppel, którego ściągnięto na jego miejsce z treningów z węgierskim IV-ligowcem, nie zdobył bramki od listopada. Owszem, przy bardziej ofensywnym, odważnym nastawieniu może kilku zawodników miałoby lepsze liczby. Ale wykonawcy, nawet jak na Wartę, ani nie byli świetni, ani nie przychodzili do klubu przygotowani. Kto wie, czy największą zasługą Eppela nie było polecenie sztabowi w zimie Mohameda Mezghraniego, bo będący bez klubu wahadłowy był chyba najlepszym transferem Warty w tym sezonie.

Reklama

Trudny początek

Drużyna, która w zeszłym sezonie zajęła ósme miejsce, będąc jedną z rewelacji, straciła więc w lecie Jana Grzesika i Roberta Iwanowa, czyli dwie ważne postaci ofensywy, a przez kontuzje także Zrelaka i Michała Kopczyńskiego przed rokiem należącego najczęściej występujących graczy. W pierwszej kolejce przeciwko Pogoni skrajnymi stoperami u boku Dawida Szymonowicza byli Mateusz Kupczak, awaryjnie przesunięty ze środka pomocy, oraz Wiktor Pleśnierowicz, który wiosnę spędził już na wypożyczeniu w Polonii Warszawa, walcząc o uniknięcie degradacji do II ligi. Goniąc wynik, Szulczek wpuszczał z ławki Wiktora Kamińskiego, Jakuba Sangowskiego, Kacpra Przybyłkę (który i tak wkrótce potem zerwał więzadła i stracił cały sezon) oraz Jakuba Wajmana. Na ławce siedzieli jeszcze Szymon Sarbinowski, Filip Jakubowski oraz Jakub Paszkowski.

Punkty za pierwszą i za 34 kolejkę liczą się tak samo. Tymczasem Warta zaczęła być względnie gotowa do sezonu jakoś koło drugiej przerwy na kadrę w październiku. Względnie, bo wciąż epizodycznie zdarzyło się zimą na obozie w Turcji wystąpić w sparingu Bartłomiejowi Babiarzowi, członkowi sztabu Szulczka. Niby to tylko niewiele zmieniająca ciekawostka, ale pokazująca, że praca w Warcie niekoniecznie wiązała się z komfortem kadrowym. Pokpienie początku dobrze widać po średniej punktów. Po fakcie wiadomo, że do utrzymania potrzeba było w tym sezonie zdobywać średnio 1,12 punktu na mecz. W pierwszych jedenastu kolejkach sezonu, po których nastąpiła październikowa przerwa na kadrę, Warta punktowała przeciętnie na poziomie 0,9 na mecz. Pomijając ten okres, jej średnia wyniosła 1,17, co oznacza kurs na utrzymanie (40 punktów).

Wydaje się, że Warta jako organizacja przez zbyt dużą część sezonu zajmowała się nie tym sezonem, który aktualnie rozgrywała. Do października lizała jeszcze rany po poprzednim. Od marca planowała już następny. Pod koniec tego miesiąca pojawiły się wieści, że nowym dyrektorem zostanie Łukasz Piworowicz, który zaczął już układać plan na letnie okienko. W połowie kwietnia poinformowano, że umowy nie przedłuży Szulczek, kilka dni później głośno już było o wyborze jego następcy, czyli Mariusza Misiury ze Znicza. Doliczając do tego odejście najpierw jednego dyrektora sportowego (Tomasz Pasieczny), później drugiego (Rafał Grodzicki), pojawienie się w listopadzie nowego prezesa oraz sagi związane z próbami sprzedaży Kajetana Szmyta tak w lecie, jak i zimą, trzeba stwierdzić, że w Warcie działo się w tym sezonie naprawdę dużo. Tak dużo, że może zabrakło skupienia na tym najważniejszym, czyli tu i teraz.

Teraźniejszość ważniejsza niż przyszłość

Wartę dopadło to, na czym w poprzednich latach bazowała, wyprzedzając możniejszych rywali. Podczas gdy oni darli ze sobą koty albo snuli jakieś mgliste wizje za daleko wybiegając w przyszłość, piłkarze Warty brutalnie przypominali im o teraźniejszości. Teraz to przykładowa Puszcza grała z Wartą, jakby miało nie być jutra, podczas gdy Zieloni podchodzili już do niej jak ograni ekstraklasowicze. Być może to normalny rozwój wydarzeń, nie da się mentalności swojskiej bandy utrzymywać przez lata, ale wciąż nie jest Warta na tyle dużym i silnym klubem, by móc sobie pozwolić na zbyt długie rozprężenie, zbyt wiele personalnych tarć, czy zbyt wielkie nagromadzenie pecha i złych decyzji. Jak w przypadku każdej katastrofy, pewnie jeden z tych czynników nie wystarczyłby do spadku, ale wystąpienie ich wszystkich w krótkim czasie było już dla klubu zbyt trudne do uniesienia.

W tym sensie można zaryzykować tezę, że choć spadek jest zasłużony, nie został zawiniony wyłącznie przez Szulczka i jego piłkarzy. Solidnie zapracowała na niego cała organizacja. Dla chwilowej popularności trenera Warty prawdopodobnie nie będzie to miało większego znaczenia, siłą rzeczy znajdzie się teraz wizerunkowo pod wozem, ale dyrektorzy sportowi analizujący rynek powinni już wziąć różne okoliczności łagodzące pod uwagę. Sam spadek z ligi nie musi oznaczać, że trener do niczego się nie nadaje. Lada moment Bayern Monachium ogłosi zatrudnienie trenera, który właśnie spadł, Juergen Klopp wciąż pozostaje ostatnim trenerem, który spuścił z Bundesligi FSV Mainz, a Bayer Leverkusen zatrudnił Xabiego Alonso będącego bez pracy, po tym, jak nie utrzymał drużyny w II lidze hiszpańskiej.

Sam spadek, choć niewątpliwie bolesny i stanowiący poważną rysę w życiorysie, nie musi więc go całkowicie przekreślać, o czym świadczą przykłady z absolutnie najwyższego poziomu. Szulczek jest zbyt młody i mimo wszystko zbyt długo dobrze radził sobie w Warcie, by po tym potężnym niepowodzeniu wyrzucić go na margines trenerskiego rynku. Choć niewątpliwie zarówno on, jak i Warta inaczej sobie wyobrażali swoje dylematy na lato, gdy przed miesiącem ogłaszali zakończenie współpracy. To kolejna w ostatnich latach bolesna lekcja, by, jakkolwiek nudno to brzmi, przed zdobyciem czterdziestego punktu nie koncentrować się na niczym innym. W ostatnich latach chyba jeszcze nigdzie wcześniejsze ogłoszenie odejścia trenera nie wyzwoliło pożądanego efektu. A często wyzwalało zgoła przeciwny.

CZYTAJ WIĘCEJ:

Fot. FotoPyK/Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

52 komentarzy

Loading...