Reklama

Srebro jak złoto. Niezwykła droga krzyżowa Śląska Wrocław

Kamil Warzocha

Autor:Kamil Warzocha

27 maja 2024, 09:53 • 14 min czytania 31 komentarzy

Maj 2023 roku. Śląsk, niczym Jezus, niesie ciężki krzyż ze świadomością, że powolnym krokiem zbliża się do miejsca egzekucji. Obrzucany obelgami, wyszydzany, opluwany. Ludzi, którzy wierzyli w cudowne zbawienie, można było zliczyć na palcach jednej, może dwóch rąk. Wśród nich był Jacek, pan Jacek. Albo nawet święty Jacek, zważywszy na to, gdzie zaprowadził skazanego.

Srebro jak złoto. Niezwykła droga krzyżowa Śląska Wrocław

Droga Śląska Wrocław do wicemistrzostwa Polski

Stacja I – Śląsk na spadek skazany

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to w końcu się wydarzy. We Wrocławiu zdążyli tak urządzić się w swojej przeciętności, że aż przestało nas to szokować. Liczba powodów, za które można było Śląsk wręcz linczować, wyrastała jak grzyby po deszczu, tak że z czasem zrobiła się z tego osobna dyscyplina sportu. Przepalanie miejskich pieniędzy, nieudolne zarządzanie klubem, mnóstwo nieudanych transferów i pustki na wielkim stadionie. Komiczne momentami wachlowanie trenerami, bylejakość na murawie i stypa na polu marketingowym.

Nie przesadzimy pisząc, że Śląsk rok temu zabijał wszelkie pozytywne emocje związane z futbolem i tak jak stał się destrukcyjny wewnątrz, tak również świecił obrzydliwością na zewnątrz. Jakby ktoś miał wątpliwości co do drugiej kwestii, obsrana zbroja imienia Ivana Djurdjevicia nie wzięła się przecież znikąd.

Sezon 2022/2023 miał wszystkie znamiona spadkowego. I pewnie by nim był, gdyby nie pojawienie się Jacka Magiery. Tak, wtedy jeszcze po prostu trenera Magiery.

Reklama

Stacja II – Magiera bierze krzyż na swoje ramiona

Następca Ivana Djurdjevicia podjął się bardzo trudnej misji. Śląsk jedną nogą w strefie spadkowej, niewielkie perspektywy na poprawę i mało czasu w zapasie, żeby naprawić sytuację. – Niektórzy z nas naprawdę zaczęli oswajać się z myślą, że spadniemy i nie ma dla nas ratunku. Nawet najwięksi optymiści mieli problem, żeby wykrzesać z siebie dobre emocje. Porażki stały się dla nas czymś naturalnym, byliśmy w takim dołku. Gdy przyszedł Jacek Magiera, z tygodnia na tydzień tej wiary w końcówce sezonu przybywało. Ważnym momentem był mecz z Radomiakiem [0:1, przyp. red.]. Trener zawsze po spotkaniu bierze nas do kółka, wtedy to zrobił i powiedział: „Na tym stadionie już nikt nie wierzy, że się utrzymamy. Tylko od was zależy, czy będziemy wierzyć w to samo, czy jednak damy radę”. Wtedy coś w chłopakach ruszyło. Wiara w przekaz trenera była coraz większa –  powiedział nam jeden z członków sztabu Śląska.

Po tamtej kolejce Śląsk zremisował z Jagiellonią, wygrał z Wisłą Płock oraz Miedzią Legnica. I na ostatni mecz z Legią mógł już jechać bez noża na gardle. Od Dolny Śląsk po Podlasie było słychać głośne odetchnięcie z ulgą, jakie mieli wszyscy na Oporowskiej. Klub dalej był w rozsypce, ale przynajmniej nie spadł z ligi. Dał sobie kolejną szansę, żeby zrestartować cały projekt.

Stacja III – Śląsk z Magierą pierwszy raz upada pod Mielcem

Nie było jednak prawie żadnych powodów, żeby myśleć, że Śląsk odbije się od dna. Nawet nowy-stary trener nie przynosił nadziei, a tym bardziej nie wtedy nowy dyrektor sportowy, który miał dziwne, podejrzane zapisy w swoim życiorysie. Trudno było też uwierzyć, że ten sam miejski właściciel w zaledwie kilka miesięcy ewoluuje z pośmiewiska do porządnego zarządcy, który nie podkrada pieniędzy z ZOO na rzecz kontraktów piłkarzy. To było trochę tak, jakby Śląsk nie przegrał wojny, ale też nie miał środków, żeby wygrywać kolejne bitwy.

Mecz w Mielcu, zdawało się, to tylko potwierdził. Po trzech meczach Śląsk miał na koncie tylko jeden punkt, a właśnie w tym trzecim meczu w kompromitujący sposób przegrał ze Stalą na jej stadionie. To nie nasz wymysł – we Wrocławiu naprawdę zaczęli myśleć, że to początek powtórki z rozrywki. – Szczerze mówiąc, po wyjeździe do Mielca niektórzy z nas zastanawiali się, jak szybko spadniemy z ligi. Te złe myśli wracały bardzo szybko – potwierdził jeden z pracowników klubu.

Stacja IV – Exposito spotyka się ze zdrowym rozsądkiem

Wszyscy, których pytałem o przemianę Śląska, wskazywali na jedną postać: Erika Exposito. Najpierw Hiszpan zmienił kilka rzeczy w samym sobie, a później jak za dotknięciem magicznej różdżki wpłynął postawą na zespół. Zmienił styl życia, odrzucając na bok weekendowe imprezki na wrocławskim rynku i bardziej skupiając się na diecie. Klucz znalazł do niego dopiero Magiera, chociaż to nigdy nie był zły piłkarz. Po prostu dopiero w piątym sezonie w Śląsku ktoś zaczął wymagać od niego więcej, może nawet najwięcej w jego karierze.

Reklama

Jedni mówią, że kluczowa była opaska kapitańska. Inni, że to tylko symbolika. Z pewnością jednak po raz pierwszy od dawna we Wrocławiu zobaczyli, że gdy nie idzie, można oprzeć grę na jednym zawodniku, który zrobi robotę. Tym przede wszystkim różnił się Śląsk od Jagiellonii, przy czym to w żadnym razie nie jest deprecjacja. Śląsk potrzebował bohatera rodem z komiksu, żeby wyjść z przeciętności i we właśnie zakończonym sezonie potrafił go wykreować. To mimo wszystko sztuka, jeśli spojrzeć na ostatnie lata i nieudane próby poszukiwań liderów sportowych.

Po porażce w Mielcu dublet i asysta Erika w meczu ze znacznie wyżej rozstawionym Lechem obudziła każdego, od szatni po klubowe gabinety. „Halo, nie jesteśmy skazani na koszmar” powiedział Hiszpan. Wziął odpowiedzialność za drużynę, odstawił złe nawyki i skończył szybki kurs dorastania. Efekt był piorunujący.

Stacja V – Exposito pomaga nieść krzyż Śląskowi

I pewnie gdyby nie mistrzostwo Polski w rękach Jagiellonii, zostałby MVP sezonu. Nie wiemy jeszcze, komu na Gali Ekstraklasy zostanie przyznana najważniejsza statuetka, ale Erik ma wszelkie argumenty, żeby ją zdobyć. Strzelał od drugiej kolejki, a już w piątej niemal w pojedynkę wygrał Śląskowi mecz. W jeden miesiąc zrobił tyle, ile zwykle przez połowę poprzednich sezonów. I gdy ciągle ktoś powtarzał, że to jednorazowy wystrzał, Hiszpan strzelał dalej.

A przecież kilka miesięcy wcześniej Śląsk miał z Exposito problem wielkiej wagi. Dosłownie i w przenośni, bo tak po powrocie do klubu w kwietniu ocenił go trener Magiera: – Dostał rozpiskę treningów i limit wagi, z jakim ma się stawić w klubie. Nie interesuje mnie, gdzie zrobi te treningi.  Może w górach, może nad morzem, może gdziekolwiek. Dzisiaj nie chcę go widzieć w szatni. Zawodowcy mają o siebie dbać.

Mieliśmy wówczas kolejne powody do śmiechu, ale od lipca śmiał się przede wszystkim Erik Exposito. I to patrząc na resztę z góry, bo Śląsk od sierpnia szokował, zajmując pierwsze miejsce w tabeli.

Stacja VI – Śląsk ociera nam twarz i szokuje. Krzyż przestaje być krzyżem

Argument o podobieństwie do Wisły Płock z kampanii 2023/2024 do pewnego momentu był absolutnie zasadny. Sami go podnosiliśmy, bo przecież tak dobra forma zespołu, który przed chwilą babrał się w błocie ze spadkowiczami, był oczywistą anomalią. Ale mijał sierpień, wrzesień, a potem zaczął się październik, w który Śląsk wchodził z sześcioma zwycięstwami z rzędu. „To już nie są ciumcioki” pomyśleliśmy.

A totalnego otrzeźwienia czy wręcz objawienia doświadczyliśmy 21 października. Przyjechała Legia, a wraz z nią zjechało się 40 tysięcy kibiców. Byłem na tym meczu i dawno nie czułem takich emocji, jak w chwili, gdy Śląsk dosłownie miażdżył gości z Warszawy. Kiedy na tablicy wyników pojawiło się 4:0, ci sami ludzie, którzy pół roku wcześniej drżeli o utrzymanie, zaczęli śmielej mówić o potencjale na podium. Gdy kończył się grudzień, a Śląsk śrubował rekordową liczbę 15 spotkań bez porażki, nikt już nie wstydził się mówić, że ta drużyna jest w stanie powalczyć nawet o mistrzostwo.

Stacja VII – Drugi upadek, tym razem po przerwie zimowej

Śląsk przezimował na pierwszym miejscu w tabeli i może byłoby lepiej, gdyby w tym czasie wszyscy w klubie siedzieli cicho. Ale zamiast tego słuchaliśmy, jak choćby dyrektor Balda chwalił sam siebie i pompował sukces Śląska. Tak, mistrzostwo jesieni to niewątpliwie kapitalna sprawa, ale pucharów za to nie rozdają. Nie ma co gdybać, zastanawiając się, czy gdyby niektórzy po prostu milczeli, na szyi ostatecznie zawiesiliby złoto. Ale trzeba przyznać, że ten brak pokory strasznie raził, nawet jeśli okazywał ją tylko jeden człowiek.

Śląsk generalnie się trochę pogubił. Czar prysł, gdy po powrocie w lutym ani nie wygrał żadnego z trzech meczów, ani nie zdobył choćby bramki. Do tego jedno z dwóch głównych wzmocnień na wiosnę, czyli Patryk Klimala, okazało się tak naprawdę osłabieniem. Gdyby nie Simeon Petrov, „najlepszy dyrektor sportowy w Polsce” mógłby wylądować mniej więcej tam, gdzie swego czasu Dariusz Sztylka. Czyli w kajeciku sędziego z żółtą kartką po świetnej pierwszej połowie, ale też po głupim „faulu” tuż po rozpoczęciu drugiej.

Stacja VIII – Magiera pociesza kibiców

Jacek Magiera, jak przystało na dżentelmena, ze stoickim spokojem robił to, co potrafi robić najlepiej. Był oratorem. Śląsk miał problem z wygrywaniem, kompromitował się z Puszczą na własnym stadionie czy blado wyglądał na tle Jagiellonii. Ale trener WKS-u i tak zapewniał, że Śląsk odpali, że nie ma powodów do szerzenia dramaturgii. Po części miał rację o tyle, że pozostała część stawki też albo zbierała baty od słabszych, albo punktowała z prędkością ślimaków. Śląsk był żółwiem, ale byli wolniejsi.

Chwała jednak dla Magiery za to, że w tym okresie zachował rozsądek. Nie szukał na siłę przyczyn słabszej dyspozycji, nie wprowadzał rewolucji i nie przeszkadzał. Wychodził z prostego, wręcz banalnego założenia, o którym słyszałem od każdego piłkarza Śląska, jakiego spytałem w ciągu tego sezonu. „Nasza praca w końcu się obroni”. Nie wiem, jaki program wgrał im do głów trener, ale error wyskakiwał za każdym razem, kiedy pojawiał się temat walki o mistrzostwo.

Stacja IX – Trzeci upadek, ten marcowo-kwietniowy

Po jesiennym Śląsku, nie licząc tych samych nazwisk, nie było śladu, dlatego nie dziwiła większa ostrożność w wypowiedziach. Doszło nawet do tego, że zaczęli frustrować się kibice, co moim zdaniem było trochę nie na miejscu. Owszem, twoja drużyna może grać piach i zasługiwać na słuszną krytykę, ale wciąż była mowa o drużynie-niespodziance z pierwszych miejsc w tabeli Ekstraklasy. Sam pisałem, że równie dobrze WKS mógłby rozłożyć leżaki, a i tak zaliczyłby bardzo dobry rok po lecie, w którym wszyscy skazywali go na pożarcie.

Ale kibice widzieli to inaczej i z drugiej strony byłem w stanie to zrozumieć, skoro w okresie marcowo-kwietniowym na osiem meczów Śląsk wygrał dwa. Gdyby dodać jeszcze luty, w ogóle mielibyśmy jakiś absurdalny obraz klubu, który nie miał średniej nawet jednego wygranego spotkania na miesiąc.

Stacja X – Ekstraklasa obnażona

I w tym momencie trzeba po raz pierwszy wywołać argument pt. „słabość Ekstraklasy”, który miał ogromne znaczenie przy rozstrzygnięciach sezonu na szczycie. Nie mówię przez to, że Śląsk powinien kogoś przepraszać. Skoro nikt nie chciał go wyprzedzić przy takiej słabości, trudno, jego problem. Jak dobrze powiedział Rafał Leszczyński na naszych łamach, nikt za darmo punktów nie rozdawał.

A jednocześnie uczciwie trzeba podejść do sprawy i to powiedzieć: ten sezon był anomalią. A Śląsk ją na własne życzenie pogłębiał, kiedy potykał się z Górnikiem i słabiutką Legią, by wreszcie z hukiem podbić stawkę w kompromitacjach i przerżnąć mecz z Ruchem na własnym stadionie. Co prawda trener Śląska nie rzucił po tym wszystkim w nikogo kuwetą na dokumenty, ale na Oporowskiej i tak odnotowano przypadek jednego „rannego”.

Stacja XI – Klimala przybity do trybun

Być nieudanym transferem to jedno, ale zostać sabotażystą? To znacznie trudniejsza sztuka. O Patryku Klimali sami powiedzieliśmy już wiele, więc nie będziemy wszystkiego powtarzać. Z nim na boisku Śląsk grał w osłabieniu i paradoksalnie gdy dopiero trener Magiera to sobie uświadomił, Śląsk wrócił do wygrywania. Z jednej strony, to równie dobrze mógłby być przypadek, ale z drugiej WKS wrócił na ostatnie kolejki sezonu do starego systemu, który działał. Bez zbędnego kombinowania i prób dołączania drugiego napastnika kosztem innego piłkarza z żelaznej jedenastki.

Owszem, gdy Klimala był na boisku od 1. minuty, Śląsk potrafił dwa razy wygrać. Ale ani razu nie stało się to dzięki 25-letniemu napastnikowi, tylko pomimo jego obecności. O pudle z Ruchem w ostatnich minutach meczu zabierającym Śląskowi remis nie będziemy już wspominać, ale trzeba odnotować, że właśnie po tym zdarzeniu Magiera powiedział „dość”. Klimala wyleciał z kadry meczowej na cztery mecze przed końcem i… już do niej nie wrócił.

Stacja XII – Umiera stary Śląsk

A Śląsk, jakby niesiony nowymi siłami po odstawieniu Klimali, zaczął naciskać na Jagiellonię. Wcześniej oddał jej pozycję lidera, ale sama „Jaga” nie uciekła daleko. Oczywiście też miała swoje momenty słabości, takie jak wstydliwa porażka z Cracovią, jednak nie zaburzało to jej ogólnego odbioru. Piłkarze z Podlasia grali ofensywnie, zawsze ładnie dla oka. Jeśli akurat nie bronili się wynikami, mieli w zanadrzu chociaż aspekt wizualny, czego o Śląsku nie możemy już powiedzieć. Mimo to, mimo tego czołgania się przez marzec i kwiecień, wrocławianie nie stracili szans na tytuł. Tak, momentami wyglądali paskudnie, ale przyszedł maj, który jeszcze raz zamieszał w ekstraklasowym kotle.

Właśnie w tym okresie ostatecznie umarł stary Śląsk. Wraz z wiadomością, że już nie wypadnie poza strefę medalową. A pisząc „stary”, mam na myśli smutny, przeciętny i w swej marności przewidywalny. Mógł wypuścić podium, miał prawo się potknąć jeszcze kilka razy i wciąż zaliczyć dobry sezon, ale do tego nie dopuścił. Ba, gdy zadzwonił ostatni dzwonek, żeby się ogarnąć, był tak konsekwentny, że na ostatni mecz do Częstochowy jechał z szansami na złoto.

Stacja XIII – Potop pod Jasną Górą. Raków zdjęty z piedestału

Niestety, plany na emocjonujący finisz sezonu pokrzyżowała pogoda. Kij z nami, dziennikarzami – szkoda przede wszystkim piłkarzy Śląska, którzy znaleźli się w bardzo nietypowej jak na multiligę sytuacji. To zdarzenie zrelacjonowałem w sobotę, więc po prostu zacytuję:

Inny bóg zapukał do bram Jasnej Góry i być może stwierdził – jak kiedyś Bóg sprawdził Arkę Noego – że rzuci wyzwanie stadionowi Rakowa. Posłał burzę, silny deszcz i grad. Murawę, dosłownie w zaledwie 15 minut, zalało. […] Sam wiem i widziałem na przykładzie innych, ile szkód potrafi wyrządzić doszczętnie zalane boisko. Inna sprawa, że w takich warunkach po prostu trudno gra się w piłkę, choć z drugiej strony – jakie to miało znaczenie? Kiedy mecz Rakowa ze Śląskiem zaczynał się z prawie godzinnym opóźnieniem, mieliśmy już pobite gary. Jagiellonia zdążyła wbić Warcie trzy bramki i jeśli wcześniej Jacek Magiera wyprawił jakąś mowę motywacyjną, miała ona taki termin ważności jak topniejące dzisiaj kulki lodu na Limanowskiego.

W Częstochowie mieliśmy potop, ale nawet tak nieprzychylne warunki nie przeszkodziły Śląskowi. To znamiennie, że bardziej męczył się Raków, nie Śląsk, który w poprzednim sezonie identycznemu rywalowi mógł co najwyżej czyścić buty. Ale role się odwróciły – to „Medaliki” były rozczarowaniem sezonu, a Jacek Magiera przyjeżdżał na stare śmieci jako przynajmniej wicemistrz Polski. Co ważne, gdy już zdawał sobie sprawę, że nic więcej niż „wice” nie osiągnie, nie oddał meczu po znajomości, tylko na koniec jeszcze skopał tyłek Dawidowi Szwardze.

Stacja XIV – Srebrny medal złożony do gabloty

I w ten oto sposób Śląsk zakończył sezon 2023/2024 z taką samą liczbą punktów, co mistrzowska Jagiellonia. Cofając się myślami do stacji I, aż trudno w to uwierzyć, ale to naprawdę się wydarzyło. W takim układzie łatwo o pokusę w postaci wyciągania zdarzeń z niedalekiej przeszłości, takich jak choćby pudło Klimali z Ruchem w 30. kolejce, ale po co? We Wrocławiu i tak nie mogli narzekać na brak szczęścia. Szczególnie jesienią, kiedy WKS miał trochę meczów na styku, acz finalnie przepchanych. Zważywszy na to i pamiętając o punkcie wyjścia, jakakolwiek próba polowania na czarownice byłaby teraz niedorzeczna. Tak samo jak niedorzeczne jest podważanie sukcesu, jakim dla Śląska okazało się wicemistrzostwo.

Z roku na rok wyjść z dna na szczyt? Z poziomu -1 wskoczyć na prawie najwyższe piętro ogromnego wieżowca, po drodze mijając kilku faworytów? Tego nie da się nie doceniać. Co z tego, że to „tylko srebro”. Co z tego, że o wicemistrzach nie pamięta się tak jak o mistrzach. Co z tego, że Śląsk po rundzie jesiennej zajmował pierwsze miejsce. Przecież to nie jest tak, że w ogólnym rozrachunku coś stracił. To nie Legia, Raków, Lech czy Pogoń. Dla Śląska każde wyższe miejsce od tego z sezonu 2022/2023 miało być osiągnięciem, a że z zapowiadanej drogi krzyżowej wyszła droga na szczyt z zupełnie innym zakończeniem, nikt we Wrocławiu nie będzie za to przepraszał.

Wydaje mi się jednak, że to osiągnięcie zostanie w pełni docenione po jakimś czasie. Zarówno przez wrocławian, jak i całe środowisko piłkarskie. Do niektórych może nawet nie dotrze nigdy, że Śląsk czekał na takie powody do radości od 12 lat. To dużo, a przecież nie mówimy o klubie bogatym i z najwyższej półki. Śląsk, o ile dobrze skonsumuje obecny sukces, może nim dopiero zostać. – Wcześniej w klubie był duży rozgardiasz organizacyjny. Chciałbym, żeby to wicemistrzostwo było zdrowymi podwalinami na przyszłość. Jest szansa, że Śląsk z roku na rok będzie szedł w górę tabeli i nie mówię stricte o dorobku punktowym, tylko o stabilizacji – wyraził nadzieję w rozmowie z nami Rafał Leszczyński, bramkarz Śląska, świeżo po rozdaniu medali w Częstochowie.

Co będzie dalej? Tego nie wie nikt. Na pewno jednak we Wrocławiu mają prawo czuć, że zdobyte srebro jest dzisiaj dla nich jak złoto.

Z CZĘSTOCHOWY KAMIL WARZOCHA

WIĘCEJ O ŚLĄSKU WROCŁAW:

Fot. Newspix

W Weszło od początku 2021 roku. Filolog z licencjatem i magister dziennikarstwa z rocznika 98’. Niespełniony piłkarz i kibic FC Barcelony, który wzorował się na Lionelu Messim. Gracz komputerowy (Fifa i Counter Strike on the top) oraz stały bywalec na siłowni. W przyszłości napisze książkę fabularną i nakręci film krótkometrażowy. Lubi podróżować i znajdować nowe zajawki, na przykład: teatr komedii, gra na gitarze, planszówki. W pracy najbardziej stawia na wywiady, felietony i historie, które wychodzą poza ramy weekendowej piłkarskiej łupanki. Ogląda przede wszystkim Ekstraklasę, a że mieszka we Wrocławiu (choć pochodzi z Chojnowa), najbliżej mu do dolnośląskiego futbolu. Regularnie pojawia się przed kamerami w programach “Liga Minus” i "Weszlopolscy".

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

31 komentarzy

Loading...