„Co zostało z ekstaz i miłości? Suche cyfry przyrostu ludności” – zauważył kiedyś Stanisław Jerzy Lec. Tabela Bundesligi za sezon 2023/2024 rodzi podobne skojarzenia. Za zwykłą plątaniną miejsc w tabeli, liczby zdobytych punktów i strzelonych oraz straconych goli, kryją się niezwykłe dramaty i zaskakujące radości, które sprawiają, że zakończone rozgrywki mają szansę być wspominane przez lata.
Kiedy na początku lutego Bayer Leverkusen po dramatycznym i stojącym na bardzo wysokim poziomie ćwierćfinale Pucharu Niemiec pokonał VfB Stuttgart, napastnikowi gości przed kamerami wymsknęło się zdanie, które wałkowano jeszcze długo potem. „Spotkały się dwie najlepsze drużyny w Niemczech” – stwierdził Deniz Undav, zwłaszcza w monachijskich kręgach wywołując burzę. Kwestia mistrzostwa absolutnie nie była wówczas rozstrzygnięta, bo Bayern tracił do lidera tylko dwa punkty i jeszcze nie pozwalał sobie na zbyt wiele pomyłek. Wypożyczony z Brighton atakujący zdawał się nie dostrzegać, że jego drużyna była w tabeli 10 punktów za Bayernem. I że do występów w fazie pucharowej Ligi Mistrzów przymierzały się jeszcze dwie inne niemieckie drużyny – RB Lipsk, który napędził potem trochę strachu Realowi Madryt – i Borussia Dortmund, która zupełnie niespodziewanie dotarła do finału elitarnych rozgrywek.
OBRONIONA TEZA UNDAVA
W skrócie: były powody, by nie zapominać, że w Niemczech gra jeszcze kilka innych niezłych drużyn, być może lepszych od rewelacji sezonu, która kilka miesięcy wcześniej ratowała ligowy byt w barażach. A jednak rzeczywistość niespodziewanie przyznała Undavowi sporo racji. Kontrowersyjna teza przetrwała próbę czasu. Odparcie ataków Lipska i Borussii Dortmund, etatowych uczestników Ligi Mistrzów, nie sprawiło Stuttgartowi żadnego problemu, ukończył ligę odpowiednio osiem i dziesięć punktów nad nimi. Ba, zdobył więcej punktów, niż Czerwone Byki uzbierały kiedykolwiek w jednym sezonie i więcej niż Borussia w ostatnich pięciu sezonach.
Dziesięciopunktowa strata do Bayernu w ciągu miesięcy też stopniowo topniała. A im bardziej monachijczycy uznawali, że w Bundeslidze nie mają już żadnych celów i tylko odbębniali pańszczyznę, tym bardziej Stuttgart nakręcał się w walce o wicemistrzostwo, jakby od tego, czy zajmie drugie, czy jednak trzecie miejsce cokolwiek zależało. Przy dwubramkowym prowadzeniu Bayernu z Hoffenheim w ostatniej kolejce wydawało się, że ich szalona pogoń na nic się jednak zda, VfB więc tylko wyżywało się na będącej już na leżakach (jak przez sporą część sezonu) Borussii Mönchengladbach.
Gdy jednak Bawarczycy zaczęli tracić w Sinsheim kolejne gole, cel znów zaczął się pojawiać przed oczami graczy Sebastiana Hoenessa. W końcu stał się ciałem. VfB po raz pierwszy od października wskoczyło na drugie miejsce i zepchnęło Bayern na najniższy stopień podium. Choć klub z Badenii-Wirtembergii pięć razy zdobywał mistrzostwo Niemiec, nigdy nie punktował z aż taką średnią, jak w tym sezonie. Jeśli chodzi o pozycję w tabeli, rozegrał najlepszy sezon od ostatniego mistrzowskiego w 2007 roku. I faktycznie, choć skończył ligę siedemnaście punktów za liderem, sprawiał wrażenie, że był najbliżej pokonania go. W każdym z trzech meczów, jakie rozegrał z Bayerem, stawiał mu bardzo trudne warunki. To faktycznie, na dystansie całych rozgrywek, były w tym sezonie dwie najlepsze niemieckie drużyny.
Popularny niemiecki miesięcznik „11Freunde” od lat w każdym wydaniu zamieszcza różne niesamowite tabele rozgrywek z różnych szczebli futbolu, krótko wyjaśniając ich niezwykłość, często ewidentną już na pierwszy rzut oka. Tabela końcowa Bundesligi z sezonu 2023/2024 zdecydowanie jest kandydatem, by kiedyś znaleźć się w tej rubryce. W który jej rewir nie spojrzeć, wszędzie działo się coś niezwykłego. Począwszy od mistrza, czyli Bayeru Leverkusen, pierwszej drużyny w dziejach niemieckiego futbolu, która przeszła przez sezon Bundesligi nie przegrywając meczu. Zresztą: samo mistrzostwo dla Bayeru Leverkusen już jest sprawą niesamowitą, wszak mowa o pierwszym triumfie tego klubu. Od 2009 roku i trofeum dla VfL Wolfsburg nie było w Niemczech zupełnie nowego mistrza. Trudno zresztą wybrzydzać, czy mistrz nowy, czy nie nowy. Każdy inny niż Bayern, po jego bezprecedensowej dominacji, byłby powiewem świeżości. Rezultat punktowy Bayeru – 90 na 102 możliwe – też robi potężne wrażenie, choć on akurat nie jest historyczny. Bayern Juppa Heynckesa w 2013 roku zgromadził punkt więcej.
WYŚCIG BAYERU Z HISTORIĄ
W drugiej połowie sezonu gracze Leverkusen ścigali się już tylko z historią. Tytuł zapewnili sobie pięć kolejek przed końcem, a ostatecznie triumfowali z siedemnastopunktową przewagą nad wicemistrzem. Zdarzyła się już większa – wspomniany Bayern Heynckesa miał nad drugim miejscem 25 punktów przewagi. Warto jednak jeszcze raz zwrócić uwagę na 73 punkty Stuttgartu. To więcej niż miał sezon wcześniej Bayern zdobywając mistrzostwo. Co prowadzi do zaskakującej konstatacji, że monachijczycy też, choć przed rokiem wygrali ligę, a teraz skończyli ją osiemnaście punktów za liderem, na trzecim miejscu, najgorszym od trzynastu lat, zdobyli w tym sezonie… punkt więcej. Ścisła czołówka Bundesligi punktowała w tym roku na bardzo wysokim poziomie. By załapać się do najlepszej czwórki, trzeba było osiągać wyniki, które zwykle pozwalały kręcić się w okolicach wicemistrzostwa. Dobrze widać to po Lipsku, któremu 65 punktów dało dziś czwartą pozycję, a dwa lata temu wystarczyło do drugiego.
Paradoksy bundesligowej tabeli można jednak ciągnąć dalej. Borussia Dortmund dostała się do Ligi Mistrzów lekko kuchennymi drzwiami, bo w lidze zajęła rozczarowujące piąte miejsce, premiowane grą w elicie tylko dlatego, że Bundesliga dobrze spisała się w tym sezonie w europejskich pucharach. Także za sprawą Borussii, która rozegrawszy w lidze najgorszy sezon od odejścia Juergena Kloppa, stoi jednocześnie przed szansą na osiągnięcie jednego z największych sukcesów w historii klubu, jakim byłby drugi w dziejach triumf w Lidze Mistrzów. Mając ledwie osiem punktów więcej, Borussia przed rokiem do ostatniej minuty rozgrywek biła się o mistrzostwo. Tym razem skończyła… 27 punktów za pierwszym zespołem.
Jeśli o awansie BVB do Ligi Mistrzów można powiedzieć, że odbył się kuchennymi drzwiami, cóż powiedzieć o sytuacji Eintrachtu Frankfurt, która należy do najbardziej skomplikowanych w całej lidze. Patrząc na suche fakty, praktycznie wszystko się zgadza. Szóste miejsce to drugi wśród najlepszych finiszów ostatnich 30 lat. Nawet sięgając po Ligę Europy czy Puchar Niemiec, zespół z Hesji nie był w Bundeslidze tak wysoko. Jednocześnie jednak dorobek punktowy jest gorszy niż wtedy, gdy Niko Kovac zajmował ósme miejsce, albo kiedy z Adim Huetterem drużyna kończyła na siódmym.
O ile wyścig o pierwszą piątkę stał w tym roku na wyjątkowo wysokim poziomie, o tyle o pozostałe miejsca w pucharach na wyjątkowo niskim. Do szóstego miejsca nigdy nie wystarczało tak niewiele punktów. A że akurat dochodzi do niezwykłej sytuacji, w której dwa niemieckie kluby grają w finałach europejskich pucharów, Bayer zaś ma szansę na potrójną koronę, Eintracht może psim swędem drugi raz w historii dostać się do Ligi Mistrzów. Za pierwszym razem doszło do tego za sprawą bohaterskiej zwycięskiej kampanii w Lidze Europy. Do drugiego może dojść dzięki… Borussii Dortmund. Jej ewentualna wygrana w finale na Wembley wprawi Frankfurt w zupełnie niespodziewaną i – co tu kryć – nie do końca zasłużoną euforię. Na drodze do takiego scenariusza stoi tylko jeden mecz. Sęk w tym, że z Realem Madryt.
Do pucharów po trzech latach przerwy wraca TSG Hoffenheim, choć też jeszcze nie wiadomo, do jakich. Znów trudno jednak po takim sezonie wypisywać laudacje dla trenera Pellegrino Matarazzo i jego piłkarzy, bo nie rozegrali wcale innej kampanii niż kilka poprzednich. Tym razem jednak mniej punktów wystarczało do zajmowania lepszych miejsc. Dwa lata temu z Sebastianem Hoenessem – tym, który doprowadził teraz Stuttgart do wicemistrzostwa – mieli trzy punkty więcej i skończyli na dziewiątym. Z Julianem Nagelsmannem w 2019 roku zdobyli nawet pięć punktów więcej i finiszowali dwie pozycje niżej niż obecnie. Trudno nie chwalić Hoffenheim za awans do Europy i jednocześnie trudno widzieć w jego postawie wyraźny postęp w porównaniu do lat, w których zajmowało rozczarowujące miejsca w środku tabeli. Bilans bramkowy 66-66 też mówi o tej drużynie wiele. Pucharowicz stracił bowiem więcej goli od spadkowicza z Kolonii.
ABSOLUTNY BENIAMINEK O KROK OD PUCHARÓW
Żadnego „ale” nie będzie w przypadku FC Heidenheim, które jest jedną z historii tego sezonu. Absolutny beniaminek nie dość, że nie miał kompletnie nic wspólnego z walką o utrzymanie, co zdecydowanie nie jest normą dla tego typu drużyn, to jeszcze skorzystał z sytuacji i udanym finiszem najprawdopodobniej wedrze się do eliminacji Ligi Konferencji Europy. Ostatnim absolutnym beniaminkiem, który z miejsca wmaszerował do europejskich pucharów, był RB Lipsk, ale tym razem mowa o przypadku zupełnie innego rodzaju.
W momencie zeszłorocznego awansu wydawało się, że Frank Schmidt, prowadzący ten zespół nieprzerwanie od 2007 roku, gdy grał jeszcze w IV lidze, osiąga tym samym sufit tego małego klubu. Tymczasem rok później wywalczył jeszcze jeden kompletnie niespodziewany sukces. Werder Brema udało się beniaminkowi wyprzedzić zaledwie bramką. By Heidenheim zadebiutowało w Europie, musi zostać spełniony już tylko jeden warunek, który – w przeciwieństwie do frankfurckich marzeń o Lidze Mistrzów – wygląda na formalność. Bayer Leverkusen musi wygrać w finale Pucharu Niemiec z FC Kaiserslautern. Jeśli będzie inaczej, udział w fazie grupowej Lidze Europy zapewni sobie II-ligowiec, co też byłoby zupełnie szaloną historią.
Ma więc czego żałować Werder Brema, niegdyś etatowy uczestnik europejskich pucharów, który jednak nie grał w nich od 13 lat. Teraz powrót do międzynarodowych rozgrywek absolutnie nie był celem, a zespół z północy Niemiec przed sezonem dziewiąte miejsce brałby w ciemno, przecież jeszcze rok temu był beniaminkiem. Jeśli jednak rywalizację o Ligę Konferencji przegra ostatecznie z FC Heidenheim i to bilansem bramkowym – Werder miał -6, beniaminek -5 – po najlepszym sezonie od pięciu lat i tak będzie można się złościć. W brody mogą sobie pluć także w S.C. Freiburg, który zgromadził dokładnie tyle samo punktów, ile Heidenheim i Werder, także bilansem bramkowym przegrywając szansę na pożegnanie Christiana Streicha, swojej trenerskiej legendy, kolejnym awansem do pucharów.
Przegranym finiszu jest też FC Augsburg, który na pięć kolejek przed końcem sezonu zajmował siódme miejsce, premiowane grą w pucharach, tracąc trzy punkty do Eintrachtu. Wówczas rysowała się już powoli perspektywa awansu Borussii Dortmund do finału Ligi Mistrzów. Trener Jess Thorup musiał więc odpowiadać na konferencjach na pytania o grę Augsburga w tych rozgrywkach. Jego drużynę tak to rozregulowało, że przegrała ostatnich pięć meczów i wylądowała dopiero na jedenastym miejscu. Na jej usprawiedliwienie trzeba jednak oddać, że terminarz nie ułatwiał sprawy, bo zespół ze Szwabii cztery z tych spotkań rozgrywał przeciwko czołowej szóstce ligi. Przeszedł więc na finiszu bolesną negatywną weryfikację.
CUDOWNE OCALENIE FSV MAINZ
W dzikie szaleństwo z powodu tego, jak zakończył się sezon, mogą natomiast wpadać w Moguncji. FSV było długo na najlepszej drodze, by po 15 latach wypaść z elity. Zaczęli sezon od dziewięciu spotkań bez zwycięstwa. Przełamanie z Lipskiem okazało się tylko jedną jaskółką, bo po 21 (!) kolejkach FSV Mainz miało na koncie nadal tylko jedną wygraną. Między 1. a 32. kolejką spędziło poza strefą spadkową tylko tydzień, jeszcze w sierpniu. W listopadzie zrezygnowany z posady odszedł Bo Svensson, trener, który w 2021 roku uratował zespół w równie beznadziejnej sytuacji i przez dwa lata prowadził go po spokojnych wodach, ale w końcu nie miał już pomysłów na wyjście z kryzysu. Jan Siewert, jego następca, też nie. Wygrał bowiem tylko jeden mecz z dwunastu i w lutym został zwolniony. Ściągnięty na ostatnie trzynaście kolejek Bo Henriksen mógł liczyć jedynie na odrobienie czteropunktowej straty do Kolonii, zajmującej miejsce barażowe. Bezpieczna strefa, z Unionem oddalonym o dziewięć punktów, wydawała się absolutnie poza zasięgiem. Duńczyk tymczasem przegrał tylko dwa mecze – z Bayernem i Bayerem – a od połowy marca już tylko wygrywał i remisował. Pięć wygranych w ostatnich dziewięciu kolejkach dało drużynie rewelacyjne trzynaste miejsce. W Moguncji już doskonale wiedzą, że gdy nie ma znikąd żadnej nadziei na ratunek, trzeba zatrudnić duńskiego trenera imieniem Bo. W 2021 roku zadziałało ze Svenssonem, w 2024 z Henriksenem. Brzmi jak metoda. W tabeli za okres jego rządów FSV punktowało lepiej od Bayernu. A przychodził do zespołu z poziomu Darmstadt. Jedynym trenerem, który spadł z FSV Mainz z Bundesligi, wciąż pozostaje więc Juergen Klopp.
Pełny turbulencji sezon zaliczyli też w Unionie Berlin. Klub, który jeszcze jesienią rywalizował z Realem Madryt w Lidze Mistrzów, utrzymanie zapewnił sobie dopiero w doliczonym czasie gry. W międzyczasie dwa razy zmieniał trenera. Urs Fischer, który wprowadził ten klub na niespotykane wcześniej poziomy, nie mógł w pierwszej rundzie odkręcić zespołu ze spirali nieszczęść i przegrał aż dwanaście meczów z rzędu. Nenad Bjelica teoretycznie szybko opanował sytuację, ale drużyna chyba zbyt wcześnie uwierzyła, że nic jej nie grozi. Z jedenastu meczów między lutym a majem wygrała tylko jeden. Mając dwie tak fatalne serie w trakcie sezonu, łatwo zaplątać się w okolice strefy spadkowej. Union uciekł spod topora w drugiej minucie doliczonego czasu gry, nie wykorzystawszy wcześniej dwóch rzutów karnych. Dopiero dobitka drugiego dała mu upragnione utrzymanie.
NIESPODZIEWANE TARAPATY BOCHUM
To właśnie w takich okolicznościach do barażu rzutem na taśmę wepchnięte zostało VfL Bochum. Klub z Zagłębia Ruhry regularnie w ostatnich latach walczył o utrzymanie, ale akurat w tym sezonie długo trzymał się dzielnie i wydawało się, że ma szansę na kampanię bez większych trosk. W najgorszej trójce spędził tylko sześć z 33 kolejek, z których większość w pierwszej fazie sezonu. Wiosną wielokrotnie tracił jednak niezwykle głupio punkty. Zremisował u siebie z najsłabszym w lidze Darmstadt, choć prowadził z nim dwiema bramkami. Przegrał na wyjeździe z Kolonią, choć jeszcze w 90. minucie wygrywał. Wystarczyło któryś z tych meczów ze spadkowiczami doprowadzić do szczęśliwego końca i to Union szykowałby się dziś do baraży. Zamiast tego drużyna, która w tym sezonie ograła Bayern i Stuttgart, a zremisowała z Lipskiem oraz Borussią Dortmund, może jeszcze spaść z ligi.
Bundesliga była w tym sezonie szalona i jedynie to, co wydarzyło się na samym dole, absolutnie nikogo nie może zaskakiwać. SV Darmstadt od początku było typowane na słabszego z beniaminków i głównego kandydata do spadku. Ani przez moment nie wyglądało na drużynę, która może się utrzymać w lidze. Kolonia z kolei, walcząc z różnymi przeciwnościami losu, robiła, co mogła. Miała jednak jedną z najsłabszych kadr w lidze, która i tak systematycznie, co sezon, była osłabiana. W końcu musiała zapłacić rachunek za wszelkie problemy, z którymi zmagała się w ostatnich latach. I tak sukces, że matematyczne szanse na uniknięcie spadku zachowała aż do 34. kolejki. Przez sporą część sezonu wydawało się bowiem, że jej los zostanie przesądzony już znacznie wcześniej. Derbowe baraże o Bundesligę pomiędzy Kolonią a Duesseldorfem to byłaby już jednak lekka przesada. Nawet jak na tak zwariowany sezon.
WIĘCEJ O NIEMIECKIM FUTBOLU:
- Bayer Meisterkusen [REPORTAŻ]
- Bobel: Heynckes powiedział, że u niego zagrałbym 200 razy w Bundeslidze
- Święto zamiast zadymy. Gigantyczny ciężar derbów Hamburga
Fot. Newspix